Długie czerwone światło - Justyna Bargielska (gdzie można przeczytać książkę w internecie za darmo .TXT) 📖
Proza Justyny Bargielskiej ma strukturę podobną lekkiej głowie dmuchawca. Wątki zaledwie stykają się pierzastymi końcówkami, gotowe odlecieć każdy w swoją stronę, pozostawiając wiele pytań bez odpowiedzi oraz aromat poezji, która lęgnie się w najzwyklejszej rzeczywistości niczym roślinność między płytami chodnikowymi.
- Autor: Justyna Bargielska
- Epoka: Współczesność
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Długie czerwone światło - Justyna Bargielska (gdzie można przeczytać książkę w internecie za darmo .TXT) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Justyna Bargielska
Ta lektura, podobnie jak tysiące innych, jest dostępna on-line na stronie wolnelektury.pl.
Utwór opracowany został w ramach projektu Wolne Lektury przez fundację Nowoczesna Polska.
ISBN 978-83-288-5931-9
Długie czerwone światło Strona tytułowa Spis treści Początek utworu Wesprzyj Wolne Lektury Strona redakcyjnaStałam w kolejce do zieleniaka, a pod drzwiami szkoły języka angielskiego dla dzieci leżała pogryziona cielista kredka zatemperowana z obu stron, taka z grubszych. Stałam w czerwcu, gdy jeszcze pilnowaliśmy dystansu. Kupowałam truskawki, buraki, ziemniaki, włoszczyznę nie młodą i po cytronecie dla dzieci. Za mną stał obcy mężczyzna, który mniej pilnował dystansu, bo miał maseczkę. Kupując truskawki, buraki, ziemniaki i niemłodą włoszczyznę wychyliłam się nieco w lewo, w jego stronę, sprawdzić, czy jeśli po wszystkim podejmę kredkę spod drzwi szkoły języka angielskiego, on to zobaczy. Sprawdzałam to bardziej przez wzgląd na niego, na jego wrażliwość, na jego zdolność przyjęcia rzeczywistości taką, jaka jest, i czy go obejdzie bardzo, że ma sąsiadkę śmieciarę. Nie miał szans tego zobaczyć, więc odchodząc, podjęłam kredkę. Była cielista, pogryziona i zatemperowana na obu końcach. Już dawno nie ucieszył mnie tak żaden dar losu. Bo też jeśli chodzi o kolor cielisty, ostatnimi czasy dostawałam od losu głównie mężczyzn.
Była cielista, pogryziona i w kotki. Kotki były na niej narysowane, z tym że jeden rudy, a drugi był właściwie sówką i w dodatku potem ten pierwszy, po przyjrzeniu się, okazywał się liskiem, a drugi w ogóle znikał. Stworzenie, wiadomo: nic pewnego. Pokochałam tę kredkę od pierwszego wejrzenia. Pokochałam ją, więc podjęłam ją z ziemi. Ludzie lubią deklarować, że czegoś pragną, a potem żyją żarliwie na odwrót, żeby tylko tego nie zdobyć. Nigdy tak niestety nie miałam: podobało mi się, podejmowałam, potem dopiero zastanawiając się, czy mam gdzie to postawić.
Z cielistych stworzeń, które podjęłam ostatnio, najmniej pogryziony był Mateusz. Spotykaliśmy się od niedawna, ale w atmosferze zrozumienia, w takim sensie, w jakim mówi się o zrozumieniu w negocjacjach biznesowych. Szybko ustaliliśmy, że interesuje nas coś, co nazywaliśmy wytchnieniem i co najwyraźniej nawzajem sobie byliśmy w stanie dać, bo dlaczego nie.
Podjechał pod mój dom mnie zabrać i w sumie nie rozmawialiśmy długo, bo najważniejsze sprawy były ustalone. Dojechaliśmy nad jezioro, on zaparkował tyłem, żeby łatwiej było wrócić.
— Co powiemy wędkarzom? — spytałam.
— A co chcesz im powiedzieć? — zapytał.
W ogóle nie chciałam z nimi rozmawiać. Wędkarze to najgorsze chuje, rozmowa z nimi nie ma sensu. Płyniesz pod wodą przez trzy godziny, wynurzasz się, a oni rzucają w ciebie kamieniami i mówią, że płynęłaś za głośno.
— Może ich nie będzie.
— A jak będą?
— Zabijemy ich — Mateusz nie był w stanie zabić komara i mówił tak tylko, żeby było mi przyjemnie.
I było. Zwłaszcza, że oni zabijali naszych. Kiedyś zabili kajakarza. Też płynął za głośno. Rzucili w niego kamieniem. Dobił do brzegu i oddał im ten kamień. Zadźgali go scyzorykiem do sprawiania ryb. Bardzo niski wyrok dostali wędkarze potem, chyba nawet w zawieszeniu, bo byli siedemdziesiąt plus, a kajakarz był młody i miał naturalną przewagę. Naturalna przewaga młodości, prawniczy dogmat, którego nigdy nie zrozumiem. Na pamiątkę tego dogmatu ktoś machnął olejną farbą krzyż na kamiennym obrzeżu kanału. Raz go mijaliśmy, też w drodze nad wodę, wywołał we mnie napięcie:
— Muszę popływać — powiedziałam. — Wysiadam.
— Tu jest sześć metrów, wiesz — powiedział. — A jak nie wypłyniesz?
— To będziesz musiał zwalić sobie sam.
Ogromnie nie lubił, jak tak mówiłam, bo wyobrażał sobie, że wytchnienie jest ze swej istoty romantyczne, a mamy romantyczną relację.
Oczywiście, żeśmy mieli, pamiętam te trzydzieści sekund: jechaliśmy Modlińską, stając na kolejnych światłach. Przedtem otrąbiono nas na Ćmielowskiej, gdy przed sygnalizatorem próbowaliśmy się pocałować. Ale to była Modlińska, ulica czerwonej fali.
— Tu jest długie czerwone światło — powiedziałam. Nachylił się do mnie. — Ależ tytuł! — ucieszyłam się. — Zapiszę — wyjęłam telefon. Odsunął się. Zapisałam „długie czerwone światło”. Światło nadal było czerwone, więc nachylił się znowu i wtedy światło się zmieniło.
— Nie spieszyłeś się — powiedziałam.
— Pracowałaś — uśmiechnął się. — Nie chciałem przeszkadzać.
To był nasz romantyczny moment. Potem starałam się podobnych unikać, bo wiedziałam, że tego nic nie przebije.
Akurat nad jeziorem nie było nikogo. Rozebraliśmy się i weszliśmy, ja po konarze, a Mateusz po prostu. Lubiłam się popisywać zmysłem równowagi i zdrowym stosunkiem do nagości, starałam się nie myśleć, że gdybym się poślizgnęła, mogłabym zetrzeć sobie nagość do krwi, a jeszcze nie daj Boże nadziać się na coś, co nie nadaje się do nadziewania. Na końcu konaru siadałam boczkiem jak amazonka z obrazu i łagodnie spuszczałam się do wody. Mateusza cieszył ten teatr, bo widział w nim przejaw mojej dziecięcej radości życia.
— Płyniemy do wysepki? — zapytał. Nie bardzo chciałam płynąć do wysepki, bo piłam wcześniej wino. Udało mi się to jakoś przed nim ukryć, bo nie lubił mojego picia w dzień: nie grało mu to z dziecięcą radością. Ale do wysepki był kawałek, a sam cel nie aż tak pociągający: wysepkę też zdobił krzyż, nawet gorzej niż namalowany, bo zbity z gałęzi brzozy. Tym razem chuje wędkarze nie mieli z tym nic wspólnego: jakiś dzieciak się tu kiedyś utopił, bo to nie było jeziorko do pływania, tylko starorzecze Wisły, akwen o, umówmy się, bardzo zmiennych parametrach. Wolę to określenie niż „zdradliwy”. Przyszło lato, wakacje, dzieciak przyjechał tu z innymi dzieciakami na rowerze. Można powiedzieć, że zabiła go dziecięca radość.
Popływaliśmy i jednak przywlókł się wędkarz.
— Może mi pani wychodząc podać ten spławik? — zawołał.
Spławik był zielono-pomarańczowo-biały i unosił się jakiś metr ode mnie. Już wcześniej sprawdziłam, że nie miał doczepionego haczyka. Mimo że to o haczyk rozharatałam sobie kiedyś stopę, ześlizgując się jak najada po konarze, bardziej bałam się spławików: równie dobrze mogły być, jak nie musiały do nich doczepione haczyki. Spławik mógł być zarówno życzliwym ostrzeżeniem o realnym niebezpieczeństwie jak i nieszkodliwą, barwną dekoracją. Im częściej trafiało się na spławiki, do których nie przyczepiony był haczyk, tym rzadziej spełniały one funkcję ostrzegającą i ostatecznie traciło się czujność i kończyło z haczykiem w nodze. Chwyciłam spławik, dopłynęłam do brzegu, wyszłam z wody, podeszłam do wędkarza.
— Proszę — powiedziałam wyciągając rękę i dopiero potem sięgając po leżący na trawie ręcznik. Mateusz przyglądał się tej scenie z aprobatą. Później długo całowaliśmy się w samochodzie zaparkowanym pod moim blokiem od strony zieleniaka: właściwie nie wolno było tam parkować, chyba że w trybie kiss and ride.
Gdy nie było czasu na hotel albo mój dom był pełen ludzi, jeździliśmy też pod żelazną, kutą bramę ukrytego w lesie pod Jabłonną pustostanu. Właściwie nie wiem, czy lubiłam to bardziej czy mniej niż łóżko, a idąc dalej, bardziej czy mniej niż swoje łóżko czy niż łóżko w hotelu. A idąc jeszcze dalej, niebezpiecznie daleko, czy lubiłam bardziej łóżko w hotelu czy w moim domu. Na własny użytek nie robiłabym tych rankingów, ale Mateusz często pytał, na co mam dziś ochotę, co sprawiało, że zamykałam się w sobie, nie potrafiąc udzielić jednoznacznej odpowiedzi. Bardzo nie chciałam być kobietą, która nie potrafi powiedzieć, na co ma ochotę. Przez jakiś czas, gdy pytał: „na co masz dzisiaj ochotę? ” odpowiadałam: „tak”, ale dość prędko przestało to być śmieszne. Dla mnie, bo dla niego nadal było. Tylko że on powiedział o moich zębach, że są śliczne i o moich znamionach, że są hipnotyzujące. Nie było sensu go słuchać, a z drugiej strony bardzo pragnęłam mu odpowiadać. W istocie toczyłam ciągłą walkę o to, żeby nie było widać ciągłej walki, którą ze sobą toczyłam: walki o to, żeby nie pogrążyć się w rozmowie sama ze sobą w najbardziej nieodpowiednim momencie.
Czyli brama mogła być najlepsza, bo miała przebieg jak średniowieczna bitwa, odbywała się szybko i z rozmachem, i w wysokich temperaturach, bo nie otwieraliśmy okien samochodu ze względu na komary.
— Mam godzinę — uśmiechnął się przez telefon Mateusz jakoś pod wieczór. — Czekam pod zieleniakiem. Na co masz ochotę?
— Na bramę mam — odpowiedziałam solennie. — Idę na dwór — rzuciłam dzieciom i bardzo serio zeszłam pod zieleniak.
Zanim dojechaliśmy, choć jechaliśmy długo, podniecona byłam umiarkowanie, chociaż tradycyjnie cieszyło mnie otoczenie, nagość, zaparowane szyby i kolejna walka, którą toczyłam tym bardziej, żeby nie ulec pokusie narysowania na zaparowanym oknie serduszka. Lub penisa. On skończył, ja nie bardzo, ale trzeba było się zbierać. Jechaliśmy z powrotem tą drogą krajową wśród lasów, gdy na drogę wyskoczył króliczek. Jakby kunka. W bocznym lusterku zobaczyłam grubą kobietę, która goniła tę kunkę, a kunka to zawracała ku grubej kobiecie, to próbowała wpaść pod któryś z nadjeżdżających z naprzeciwka samochodów. Jak one pędziły! Jakby były bezzałogowe. Kunka miała na głowie kokardkę: w panice miotała się chaotycznie i pomyślałam, że pewnie podobny widok miał pod mikroskopem Brown, kiedy obserwował kwiatowe pyłki w zawiesinie wodnej. „Już po tobie, piesku”, pomyślałam i zasłoniłam oczy. „Muszę wykonać jeszcze jeden gest”, pomyślałam, „i upadek będzie kompletny”.
— Zrób coś — powiedziałam do Mateusza, wciskając palce w oczy tak mocno, aż zobaczyłam pokaz świetlnych fontann, który odwrócił moją uwagę od obrazu rozjechanego przez samochód yorka.
Małe pieski rozjeżdżane przez samochody stanowiły dla mnie większy problem niż duże pieski rozjeżdżane przez samochody, a nawet niż sarny, łosie czy ludzie. Którejś soboty szłam z córką ulicą, przy której mieszkamy, jakiś ojciec pakował do bagażnika torbę, o samochód opierał się kilkuletni syn, a dookoła nich biegał drobniutki, łaciaty szczeniak, Jack Russell terier. Nagle, jak pyłek kwiatowy w zawiesinie, wykonał chaotyczny zwrot w kierunku szosy i wpadł prosto pod staczający się właśnie z progu zwalniającego samochód, za kierownicą którego siedziała sąsiadka z osiedla. Bardzo miła osoba. Grubsza, bezdzietna. Auto już wcześniej jechało po osiedlowej ulicy wolno, a na progu zwolniło aż do granicy utraty sterowności, pies już wcześniej biegał co okrążenie to szybciej, a ostatni wypad wykonał z prędkością światła. Chrupnęło, jakby ktoś nastąpił na szklany koszyk. — Może nic mu się nie stało — powiedziałam do córki i odeszłyśmy stamtąd jak najprędzej, bo nam było wstyd: za tego ojca, za sąsiadkę, za siebie.
Wciskałam dłonie w oczy, aż fontanny zaczęły zmieniać kolor z czerwonego w żółty, gdy nagle poczułam, że wszystko wokół stanęło: Mateusz zatrzymał samochód tak, że i ci za nami, i ci z naprzeciwka również się zatrzymali. Odważyłam się spojrzeć. Sięgnął do klamki po mojej stronie:
— Otwórz drzwi — zarządził, robiąc to za mnie. — Każ temu psu iść w stronę lasu.
— Ale on idzie do nas — powiedziałam przerażona. Jednocześnie popchnęłam szerzej drzwi otwarte już wcześniej przez niego. Ten ruch i ton głosu, jakim wydał mi polecenie, żebym to ja je otworzyła, sprawiły, że porzuciłam pokaz fontann i zaczynałam brać udział w akcji.
— A, to niech idzie — powiedział Mateusz, gotowy na każdy wariant.
Prawdopodobnie zamierzał kazać mi tego psa złapać i jednocześnie złapać go samemu, ale na szczęście pies pobiegł do swojej pani. Samochody stały, więc jego strach zelżał
Uwagi (0)