Małe zwierzątka - Radek Rak (czytanie książek TXT) 📖
Osadzone w realiach prowincjonalnej Polski po przemianach gospodarczych opowiadanie fantastyczne z motywami baśniowymi i mistycznym finałem.
Główny bohater ma niezwykle bliskie relacje ze zwierzętami niedrapieżnymi i niewielkimi, takimi jak myszy czy psy, ale już nie koty. Sam bowiem ma podobny do nich charakter: drapieżcom łatwo go zranić. Kryje jednak przez całe życie niezwykłą tajemnicę, niosącą zniszczenie i ocalenie zarazem.
- Autor: Radek Rak
- Epoka: Współczesność
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Małe zwierzątka - Radek Rak (czytanie książek TXT) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Radek Rak
— Absolutnie. Pan jest szalenie zajmujący.
— Jak na żula. Prawda?
Jowita Popiel waha się, ale tylko przez krótką chwilę.
— Tak. Jak na żula — przyznaje. Prezydent uśmiecha się szeroko.
— To miłe, że pani nie udaje, co o mnie myśli.
— Jak pan został Prezydentem?
I Prezydent odpowiada, że to bardzo proste. Wystarczy odpowiednio się nazywać. Przedstawia się więc z imienia i nazwiska i już sprawa jest jasna. Zaczęto go tak przezywać, gdy jego imiennik wygrał wybory.
— A żulem? Jak pan został żulem? Jest pan inteligentny i dobrze się wysławia.
— Jedno i drugie chyba przez książki. Ja dużo czytam, pani redaktor. Zawsze dużo czytałem. Pewnie za dużo. Od czytania robią się z głową dziwne rzeczy. Potem człowiek nie może jakoś odnaleźć się w życiu. Ale przestać się nie da. Straszny nałóg, te książki. Stokroć gorszy od wódki. Powinno się go leczyć na odwyku w specjalistycznych ośrodkach. Najgorsze zaś jest to, że już przeczytałem wszystko, co w miejskiej bibliotece było wartościowego i nadawało się do czytania.
— Mam sporo książek na ranczu za miastem. Może nie wszystkie są wartościowe, ale pewnie coś pan dla siebie znajdzie. Zapraszam.
Prezydent płoszy się nagle. Czuje, że płoni się jak nastolatek.
— Ale ten... Obiecałem Iwanowi, że pójdziemy nad Wisłokę oglądać perkozy. Znaczy, on płoszy, a ja oglądam.
— Może zatem być pojutrze.
Od uśmiechu pani Jowity robi mu się dziwnie miękko w środku.
— Pojutrze?
— Na wypadek, gdyby jutro znów musiał pan kopać grób.
*
Kopanie grobów nie wzięło się znikąd. Prezydent jeszcze jako dziecko wyprawiał uroczyste pogrzeby martwym zwierzętom. Przeważnie ptakom, bo o martwe pisklęta było łatwo każdej wiosny; rzadziej żabom i jeżom, a najrzadziej kotom. Koty bowiem kończyły zwykle życie pod kołami samochodów i nie nadawały się potem do pochówku, bo rozpadały się na kawałki i trzeba je było składać do grobu na raty, a to nie wydawało się Prezydentowi zbyt godne. No więc koty nie. Tak samo jak owady. Owadzia śmierć wydawała się Prezydentowi śmiercią zupełnie innego rodzaju niż psa, kota czy człowieka. Może to przez jej powszechność, a może przez to, że owady tak bardzo przypominały maszyny: twarde pancerze, wewnątrz trochę ruchomych elementów, jakieś smary, oleje, pokrętła i przekładnie. Na pierwszy rzut oka wygląda to groźnie i skomplikowanie, ale gdy się dokładniej przyjrzeć, to już wcale nie. Dlatego gdy umiera żuk albo osa, to jest tak, jakby na amen zatarł się silnik w samochodzie. Owada nie opłaca się naprawiać i trzeba go zezłomować; przychodzą wtedy po niego mrówki i robaki, i nie należy im przeszkadzać.
Gdzieś pomiędzy maszynami a prawdziwymi zwierzętami plasowały się ryby. Prezydent nigdy nie wyprawiał rybom pogrzebów, może dlatego, że nie miał z nimi zbyt dużego kontaktu, a może dlatego, że ryby nigdy nie poznały ziemi i nie było powodu, dla którego miałyby być w niej grzebane.
Te dziwne, chtoniczne zabawy Prezydenta pociągały inne dzieci, zwłaszcza dziewczynki. Kobiety bowiem od początku są bliżej ciała i lepiej je rozumieją, a jedną ze spraw ciała jest śmierć. Tak więc miał Prezydent zawsze wierne grono żałobniczek i — trochę rzadziej — żałobników, przynajmniej dopóki o wszystkim nie dowiedziały się matki tych dzieci. Efektem jednak było sporo miejsc wiecznego spoczynku, ozdobionych zerwanymi mleczami, stokrotkami i wieńcami z koniczyny. Niektórym z tych grobów udawało się nawet przetrwać więcej niż jedną ulewę.
Prezydentowi nigdy nie przeszło przez myśl, że zabawy w grabarza zwierząt mogą doprowadzić do nieszczęścia.
To się stało na wycieczce szkolnej w Beskidy, w trzeciej klasie podstawówki. Prezydent został już wyjęty spod anatemy rybobójcy i niektóre dzieci ponownie zaczęły się do niego odzywać. Na tyle przynajmniej, by posłuchać, jak opowiadał o salamandrach. Dzień był bowiem zimny i ociekający deszczem, i większość klasy narzekała, ale nie Prezydent. Wypatrzył w trawie salamandrę, co wystarczyło, by uznać wycieczkę za udaną. Płaz lśnił tłustą czernią i słoneczną żółcią, a Prezydent półgłosem opowiadał jednej z dziewczynek o tym, że niegdyś wierzono, że salamandry żyją w ogniu — półgłosem, bo pani Eliza często strofowała go za przechwalanie się i wpisywała mu uwagi, gdy nieproszony dzielił się swoją wiedzą. Pani Eliza tym razem nie usłyszała niczego, usłyszał za to Gruby Buba. Złapał salamandrę za ogon i cisnął w żar grilla, rozpalonego pod zbutwiałą wiatą turystyczną. Prezydent natychmiast wygrzebał zwierzę gołymi rękami, wzbijając w górę snop iskier i zbierając tęgi ochrzan od pani Elizy, tym surowszy, że była pochłonięta konwersacją z panem przewodnikiem. Konwersacja pełna była półszeptów i trochę głupawych chichotów, a Prezydent nie wiedział wtedy jeszcze, że dorosłym w takich chwilach nie należy przeszkadzać.
Salamandra, o dziwo, przeżyła. Może ochronił ją gęsty śluz na powierzchni ciała, a może stare legendy mają w sobie więcej prawdy, niż mogłoby się wydawać. Chłopiec zdziwił się, jaka jest sprężysta i przyjemna w dotyku, nie tak twarda jak jaszczurka, ale i zupełnie nieprzypominająca rozlanych żab i ropuch. Wyszedł na zewnątrz, by ją wypuścić. Zafascynowany nie zwracał nawet uwagi na poparzone palce. Pewnie zrobił źle, poświęcając tyle czasu na zachwycanie się płazem, bo Gruby Buba, zły, że salamandra nie spłonęła w grillu, wyrwał ją Prezydentowi z ręki i rozdeptał. Prezydent krzyknął i popchnął Bubę, ale dla zwierzątka było już za późno. Język wypadł z pyska, pękły płytko osadzone oczy, a kloaką wyszły trzewia, różowe, zielone i żółte. Buba również popchnął Prezydenta, tylko trzy razy mocniej, aż ten łomotnął o ścianę wiaty i świeczki stanęły mu przed oczami. Zaraz ze środka wypadła pani Eliza i jęła coś wykrzykiwać, machać gniewnie rękami przed oczami Prezydenta i szarpać go za przód koszulki, ale jemu ciągle szumiało w głowie i niczego nie rozumiał. Prawdopodobnie jednak zaliczył kolejną uwagę.
Kiedy wreszcie w pełni doszedł do siebie, spostrzegł, że siedzi w kucki w deszczu. Reszta dzieci z panią Elizą i panem przewodnikiem wcinała już kiełbasy w bułce z musztardą i keczupem. Salamandra, rozdeptana, leżała jak leżała, tylko wnętrzności trochę jakby zbladły i zszarzały, i nie miały już takich pięknych kolorów. Prezydent zakopał ją w wilgotnej ziemi kilka kroków dalej. I gdyby na tym zakończył sprawę, nic by się nie stało. Ale on postanowił jakoś uczcić zwierzątko, bo czuł się winny jego śmierci, i jął układać na szczycie kopczyk z kamyków, szarych, białych i różowych w czarne kropki.
Przez okienko wiaty musiał spostrzec go Gruby Buba, bo po chwili wyrósł tuż obok.
— Co zrobisz, zjebie?
Wiedząc z doświadczenia, że na zaczepki silniejszych najlepiej jest nie odpowiadać, Prezydent milczał, dalej robiąc swoje. Kurhan był niemal gotowy.
— Zjeb nie dość, że głupi, to jeszcze głuchy — spróbował Gruby Buba. Bez reakcji. — Śmierdzisz gównem, bo twoich starych nie stać na wodę i papier do dupy. Jesteś tak biedny, że twoja matka daje ci na śniadanie kanapkę z kupą.
Gdy Prezydent nie zareagował i na to, Gruby Buba postanowił baczniej przyjrzeć się jego pracy.
— Po co nosisz te kamyki?
— Bo tak mi się podoba — burknął Prezydent, nie potrafiąc wymyślić żadnej sensownej riposty.
— Ty robisz grób! Zjeb jest bardziej zjebany, niż się wydaje! Grób dla tej jaszczurki!
— Salamandry.
Grubemu Bubie było wszystko jedno. Kopniakiem rozrzucił wszystkie kamyki, szare, białe i różowe w czarne kropki, i czubkiem buta zaczął grzebać w ziemi, by wydobyć świeżo pochowane płazie truchełko.
Prezydent nie zdzierżył i uderzył Grubego Bubę otwartą dłonią prosto w ucho, a gdy ten zachwiał się ogłupiały, drugą ręką rozkwasił mu nos. Uderzył słabiej, niż chciał, ale wystarczająco mocno, by polała się krew. Po raz pierwszy w życiu kogoś naprawdę uderzył. Z oszołomienia dudniło mu w uszach, a serce waliło jak opętane.
Wielki chłopak pozbierał się pierwszy i wybuchł donośnym, dziecięcym płaczem. Prezydent uświadomił sobie, że też powinien się rozpłakać, bo inaczej wszystko będzie na niego. Nie potrafił jednak płakać na zawołanie i w ogóle płakanie średnio mu wychodziło, nawet wtedy, gdy rzeczywiście miał powód.
Widząc, co się dzieje, pani Eliza wypadła na zewnątrz i wykrzykując coś, zasłoniła Bubę własnym ciałem, aby Prezydent nie wyrządził już więcej krzywdy jej ulubieńcowi. Za nią wybiegli wszyscy inni, a pan przewodnik wykręcił Prezydentowi rękę, choć ten tylko stał i nic nie robił.
— Wiedziałam, wiedziałam, co w tobie drzemie! Taka cicha woda, zapamiętajcie sobie, dzieci, to najgorszy typ człowieka! Mam nadzieję, że natychmiast przeprosisz kolegę i wytłumaczysz się ze swojego postępowania.
Prezydent milczał, nie potrafiąc wydobyć z siebie ani słowa. Coś ścisnęło mu gardło jak stalowe kleszcze i nie puszczało.
— On rozdeptał jaszczurkę, a potem zagrzebał ją w ziemi, proszę pani. — Gruby Buba, widząc zmieszanie Prezydenta, wykrzywił się w krwawym uśmiechu.
— A potem mnie pobił, gdy przyszłem popatrzeć, co robi.
— Nieprawda! — ryknął Prezydent rozpaczliwie.
— Milcz! To do ciebie podobne, masz takie zapędy do dręczenia zwierząt. Wiemy o tym wszyscy. Nie mówiąc już o kłamaniu i wypieraniu się winy. Będę musiała porozmawiać z twoimi rodzicami po powrocie z wycieczki. I obawiam się, że dla nikogo nie będzie to przyjemna rozmowa. Nie pozostawiasz mi wyboru.
— To nie tak! Chciałem tylko pochować salamandrę...
— Trzeba czasem mieć odwagę cywilną, być mężczyzną i się przyznać. — Pan przewodnik bardzo chciał zaimponować pani Elizie, a mężczyźni gotowi są zrobić naprawdę różne rzeczy, aby się przypodobać. Mogą na przykład mocno ścisnąć rękę małego chłopca i wykręcić ją jeszcze bardziej niż przedtem. — O-dwa-ga cy-wil-na, mój chłopcze. Tego ci brakuje.
Najwyraźniej działało, bo nauczycielka posłała mu długie i pełne zachwytu spojrzenie spod rzęs. Ponaciskali oboje Prezydenta, by ten przeprosił Grubego Bubę, ale bezskutecznie. Pani Eliza na koniec stwierdziła tylko, że takie zabawy w pogrzeb to grzech, a pan przewodnik gorliwie jej przytaknął. Grzech, tak, ciężki grzech.
Wieczorem nauczycielka wymyśliła bardzo dziwną zabawę. Zebrała wszystkich we wspólnej sali ośrodka, w którym nocowała cała wycieczka. Przykazała dzieciom usiąść w kółku i mówić dobre rzeczy o osobie po swojej lewej stronie. Zabawa mało kogo bawiła, ale dzieci zwykle nie pyta się w takiej kwestii o zdanie. Prezydenta oczywiście usadzono tak, by po lewej stronie miał Grubego Bubę. Gorączkowo starał się wymyślić, co może powiedzieć o swym prześladowcy, ale choć bardzo się starał, nic, co mu przychodziło do głowy, nie było dobre. Kolejka przesuwała się nieubłaganie, a Prezydent nadal miał przed oczami wszystkie doświadczone krzywdy — bicie, duszenie, łamanie kredek, wylewanie nabojów od pióra do kanapek, wpychanie głowy do muszli klozetowej, niszczenie ubrań, rozdeptanie salamandry i wszystkie te rzeczy, które dzieci robią sobie w szkole, a nauczyciele udają, że wcale tego nie widzą.
Kiedy więc przyszła kolej na Prezydenta, ten zacisnął usta i nie powiedział nic. Milczał i to milczenie zawisło między dziećmi jak burzowa chmura. Pachniało rdzą i niemal czuło się zapach soli na języku.
— A ty co? — Pani Eliza zbliżyła się do Prezydenta złowróżbnym krokiem. Od groźby w jej głosie stanęły mu włosy na karku. — Nie potrafisz nic dobrego powiedzieć o swoim koledze?
Prezydent bez słowa pokręcił głową.
A wtedy pani Eliza doskoczyła do niego, wykręciła mu boleśnie ucho w tutkę i podniosła za to ucho w górę. Drugą rękę uniosła, jakby chciała uderzyć go w twarz. Dopiero wtedy Prezydent wydał z siebie głos — przeraźliwy pisk, mysi pisk, pisk małego zwierzątka schwytanego przez drapieżcę. Zsikał się przy tym w spodnie. Musiało to otrzeźwić panią Elizę, bo puściła go, aż rymnął z łoskotem na podłogę. Z przestrachem zmieszanym z obrzydzeniem wytarła rękę o spódnicę, jakby Prezydent był wysmarowany czymś wstrętnym — więcej: jakby Prezydent sam był czymś wstrętnym, śliskim i wielonogim, czymś, co przypadkiem można znaleźć pod kamieniem albo wśród drewna na opał. Najwyraźniej nie przygotowały jej na to ani studia, ani dziesiątki kursów i szkoleń.
Pan przewodnik ryknął krótkim śmiechem, ale nie zawtórował mu nikt, nawet Gruby Buba. Zabawa była skończona. Te dzieci, które jeszcze nie miały czasu się odezwać, odetchnęły z ulgą, że nie będą musiały mówić sobie rzeczy kompromitujących ani wymuszonych.
Prezydent jeszcze długo leżał zwinięty w kłębek i cały się trząsł. W brzuchu przelewało mu się coś czarnego i ciężkiego. To coś było po trosze lękiem, po trosze wstydem, po trosze nienawiścią, a po trosze czymś jeszcze, na co nie ma nazwy w mowie ludzi, choć każdy doświadcza tego przynajmniej raz w życiu.
Myślał też, że to jego jedyne spodnie na wyjazd i że nawet jeśli je wypłucze i wysuszy, to w drodze powrotnej będzie śmierdział. I wszyscy, wszyscy będą pamiętali, że się zsikał.
Pani Eliza cichaczem wymknęła się ze wspólnej sali, a za nią, parami, cała klasa, zostawiając Prezydenta na podłodze. Pan przewodnik wyszedł jako ostatni i zamierzał dać chłopcu przyjacielskiego kuksańca, ten jednak zwinął się w kłębek i zasłonił głowę rękami.
— I co się kulisz — mruknął mężczyzna. — Weź się przebierz i ogarnij, dziewczynko, bo jebiesz sikami. Kurwa, co za dzieciak pierdolnięty.
Rankiem pani Eliza nie zeszła na śniadanie. Obsługa ośrodka znalazła ją dopiero w pokoju pana przewodnika. Oboje byli ogryzieni do gołych kości, tylko tu i tam wisiały strzępy twardych włókien. Zostały też włosy, bo myszy nie lubią włosów.
*
Na ranczo pani Popiel dotarł Prezydent piechotą. Chciał pojechać autobusem, ale kupił drogą kawę i kolorową torebkę w prezencie, a także dezodorant Brutal, którym obficie
Uwagi (0)