Sielanka nieróżowa - Eliza Orzeszkowa (czytanie książek w internecie za darmo TXT) 📖
Opowieść o tym, czy można oszukać swoje przeznaczenie.
Nowele i opowiadania stanowią niezwykle istotną część twórczości Elizy Orzeszkowej. Niektóre z nich są bardzo realistyczne i smutne, ukazują ciemną stronę ludzkiego życia. Sielanka nieróżowa jest utworem opowiadającym historię Marcysi i Władka. Dziewczynka wychowuje się z matką alkoholiczką, nic nie wiadomo o jej ojcu. Władek natomiast mieszka ze swoją ciotką, jego matka nie żyje, a ojciec nie chciał się nim zajmować w pojedynkę. Spotykają się jako kilkuletnie dzieci i od razu nawiązują ze sobą kontakt, zaprzyjaźniają się. Władek otacza młodszą koleżankę opieką i obiecuje jej, że kiedy dorosną, weźmie ją za żonę. Czy zrealizuje swoje obietnice? A może zgodnie z przepowiednią matki Marcysia powtórzy jej los i skończy jako sprzątaczka i pijaczka, nieszczęśliwa i nieradząca sobie z nałogiem? Dowiecie się z Sielanki nieróżowej.
- Autor: Eliza Orzeszkowa
- Epoka: Pozytywizm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Sielanka nieróżowa - Eliza Orzeszkowa (czytanie książek w internecie za darmo TXT) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Eliza Orzeszkowa
— Jakaś ty zabawna! — wołał — toczysz się w dół, jak piłka, i pluś! do wody! Gdyby mnie nie było, została-byś w sadzawce i zjadły-by cię żaby!
Na to straszne przypuszczenie, Marcysia szeroko otwierała oczy i zapytywała:
— Dzie ziaby?
Zaledwie umiała wtedy mówić, a Władek, starszy od niéj o trzy lata i posiadający już spory zasób doświadczenia życiowego, śmiał się do rozpuku z niewyraźnego i pieszczotliwego jéj szczebiotu. Przedrzeźniając ją, mówił:
— Dzie ziaby? nie widziałaś jeszcze żab! to dobrze! zaraz ci je pokażę!
Brał ją na ręce i znosił z drzewa, a potém szedł brzegiem sadzawki, szukając zielonych żabek, których tam znajdowała się moc wielka. Bosy był i w grube płótno odziany, a malutka dziewczynka bosa także, w roztwartéj u piersi i mokréj jeszcze koszuli, szła za nim po trawie, która na wilgotnym, nizkim gruncie, bujnie rosła i dosięgała czasem kolan chłopca a jéj ramion.
Nie zawsze zajmowały ich żaby. Czasem, siedząc z nią na drzewie, pokazywał jéj upatrzone już wprzódy gniazda ptasie i, schyleni nad kołyszącą się pod niemi gałęzią, z otwartemi usty i zapartym w piersiach oddechem, przypatrywali się małym stworzeniom, wychylającym z gniazda główki, okryte skosmaconém pierzem i oczekiwali przylotu matki. Gdy przylatywała, nie śmieli wzajem oznajmiać sobie o tém najcichszym szeptem, tylko trącali się łokciami, wyciągali w kierunku gniazda wskazujące palce, a obie twarze ich oblewały się wyrazem nieopisanéj radości.
Niekiedy, spuściwszy się z drzewa, wchodzili pomiędzy dzikie krzewy, wielką gęstwiną obrastające jeden bok sadzawki, obrywali i zjadali drobny, zdziczały agrest, lub wstrząsali z całych sił swoich berberysowemi krzakami, aby spuścić sobie na głowy, ramiona i pod stopy deszcz koralowych jagód.
Wszystkie zabawy te trwały póty, dopóki w górze nie ozwał się głos Elżbietki, niespokojnie i niecierpliwie wołającéj Marcysi. Dziewczynka, na wołanie to, śpiesznie i gorliwie zaczynała wdrapywać się na ścianę jaru; ale gdy usiłowania jéj w téj mierze okazywały się bezowocnemi, Władek brał ją na ręce i uszczęśliwioną, śmiejącą się, w szerokich podskokach, wnosił na górę.
Elżbietka, która od Wierzbowéj wychodziła najczęściéj zapłakana, a nierzadko na-pół już tylko przytomna, (wieść niosła, że Wierzbowa, dla lepszego ciągnienia z nich korzyści, usiłowała rozpajać swoje klientki), ujrzawszy Marcysię, porywała ją z rąk chłopca z gwałtownością taką, że śmiech jéj w mgnieniu oka zmieniał się w płacz. I gdy Elżbietka z gniewném mruczeniem, lub posępnie spuszczonemi oczyma, zstępowała w dół, ścieżką ku przedmieściu wiodącą, dziewczynka wciąż oglądała się i oczyma, w których łzy stały, szukała Władka. On stał najczęściéj u szczytu ścieżki, i dopóki nie zniknęła mu z oczu, podskakiwał, wyrzucał nogami i wykrzywiał się do niéj tak, że znowu na głos cały śmiać się zaczynała. Czasem rzucał za nią, zerwane w jarze, pęki berberysowych gałęzi, a ona wyciągała po nie ręce i, zwieszona cała na ramieniu matki, podskakiwała tak, jakby ku niemu ulecieć chciała.
Raz, gdy, mając już lat pięć, przyszła tam z matką, Władek zapytał ją, dla czego sama nie przychodzi nigdy do jaru.
— Boisz się, czy drogi jeszcze nie znasz? — mówił. — Jeżeli boisz się, toś głupia, bo wilki cię tu nie zjedzą, a jeżeli drogi nie znasz, to kiedy z matką idziesz, lepiéj oczy wytrzeszczaj! Wielka już jesteś, możesz sama po świecie chodzić!
Po krótkim namyśle dziewczynka rzekła:
— Jutro przylecę!
— Przyleć! — odpowiedział, i z powagą dodał: — do miasta cię zaprowadzę. Zobaczysz, jak tam ładnie!
Niewiadomo, czy perspektywa jutrzéjszéj samodzielnéj wyprawy nie dała nocy téj spać Marcysi, czy téż zbudziła ją matka, która o brzasku dnia zerwała się z nędznéj pościeli, chwyciła garstkę drobnéj monety, otrzymanéj wczoraj od Wierzbowéj i wybiegła na miasto; dość, że sine poranne mgły owijały jeszcze jar i zwieszoną u ściany jego chatę, gdy ukazała się ona oczom Władka. Władek, który noc przespał pomiędzy wierzbami, tylko co obudził się i, siedząc nad sadzawką z łokciami opartemi na podniesionych kolanach i brodą w dłoniach, zaspanemi oczyma wpatrzony w nieruchomą wodę, głęboko dumał. Dziewczynka zawołała go z góry. Podniósł głowę i, ujrzawszy drobną jéj postać, szarzejącą śród sinéj mgły, odkrzyknął:
— Chodź!
Zaczęła zstępować z góry, ale szło jéj to z trudnością nadzwyczajną. Ślizgała się na pochyłości, padała, podnosiła się i siadała znowu. Władek na wysilenia te jéj i niepowodzenia patrzał z niewzruszoną obojętnością.
— No, daléj! — mówił — daléj-że! śmiało! Upadłaś! nic nie szkodzi! nie rozbijesz się! szklana nie jesteś!
Szklana nie była w istocie, ale gdy poślizgnęła się ostatecznie i jak piłka stoczyła się w dół nad sam brzeg sadzawki, wrzasnęła głośnym płaczem. Zbliżył się do niéj i spojrzał na nią ze wzgardliwém politowaniem.
— Ot, jakie to te dziewczyny — rzekł — jak ja byłem w twoim wieku, tom już po górach skakał i po drzewach łaził, jak koza. Jeżeli będziesz wrzeszczeć — dodał — schwycę cię zaraz i het precz! za rzekę i miasto zarzucę...
W mgnieniu oka płakać przestała, a gdy wyjął z za koszuli kawał czarnego chleba i przełamał go na dwoje, patrzała na niego z uśmiechem błogiéj nadziei na łzami zalanéj twarzy. Wyciągnęła rękę i zawołała:
— Daj! daj! daj!
Siedzieli potém obok siebie, pod krzakami berberysu, ociekającemi poranną rosą, i gryźli w milczeniu twarde kromki chleba. Mgła gęsta i podobna do sinego dymu, która o świcie dnia napełniała jar aż po brzegi, przerzedzać i w górę podnosić się zaczęła; spowite w nią wprzódy wierzby wysuwały teraz z za niéj gałęzie, niby ręce z pieluch odwijanych stopniowo; srebrnawe ich liście drżały z cichém furczeniem, a na każdym z nich błyszczał brylant rosy. Na ciemną powierzchnię sadzawki spadł długim wężem złoty promień słońca i, dosięgłszy przybrzeżnych ajerów, rozsypał się na długich liściach ich w tak wielki rój iskier, że ścigające go wzrokiem dzieci jednocześnie zakryły dłońmi olśnione swe oczy. Gdy odjęły ręce od mrużących się powiek, wysokie ajery stały przed niemi w ogniu całe, za niemi ściana jaru wznosiła się, jak gorąco-różowa skała, w wierzbach i głogach ogłuszająco śpiewały ptaki, mgły sinéj nie pozostało już ani śladu, tylko powietrze przejęte było jeszcze chłodną wilgocią nocy i niziny.
Władek spojrzał w górę.
— Ot i dzień! — wyrzekł — tam, het precz z tego lasu, co naprzeciw miasta stoi, słońce wyszło!
— Czy słońce z lasu wychodzi? — zapytała Marcysia.
— Z lasu — odpowiedział poważnie — tam, naprzeciw miasta, het precz za polami, jest taki las, z którego słońce codzień wychodzi.
— A potém co?
— Potém? czyż nie widzisz co? świeci na niebie.
— A potém?
— Potém... no, zachodzi za miasto, zachodzi... zachodzi... i niknie. Jak zniknie, to wtedy noc robi się...
Dziewczynka zamyśliła się i po chwili zapytała znowu:
— A czy ty wiész, dokąd ono idzie?
— Kto? słońce? dokąd-że iść ma? pod ziemię sobie idzie i śpi.
— Aha! — tonem tryumfu ciągnęła Marcysia — ale czy ty wiész, jak słońce śpi?
— A jak ono ma spać? — odpowiedział — zwyczajnie... oczy zamknie i śpi.
— Otóż nie! otóż nie! — uderzając piąstką jednéj ręki w dłoń drugiéj, zawołała dziewczynka — słońce śpi w takiéj wielkiéj, czerwonéj kołysce, przy kołysce siedzi morze i przez całą noc kołysze słońce, żeby dobrze spało, a naokoło leżą gwiazdy, ale nie śpią, bo pilnują, żeby nie przyleciał ten smok, co konno na wietrze jeździ i nie zjadł słońca, bo jakby smok zjadł słońce, nigdy-by już dnia nie było, żyto by nie rosło, zwierzęta-by poumierały, a ludzie pozjadali-by po ciemku jedni drugich...
Gdy opowiadała, Władek patrzał na nią z ciekawością i zdziwieniem.
— A zkąd ty to wiész? — zapytał.
— Matka mówiła; mnie matka czasem mówi takie śliczne, śliczne bajki.
— Aha! — rzekł Władek z namysłem — to bajka. No — dodał, wstając — chodźmy do miasta!
Marcysia podskoczyła z radości.
Poszli. Gdy wchodzili na most, zwieszony nad rzeką, przedzielającą przedmieście zarzeczne z miastem, Marcysia bardzo lękać się zaczęła. Było tam dużo ludzi, idących i jadących na targ, wozów, koni. Władek wziął ją za rękę i tłómaczyć jéj zaczął wszystkie niezrozumiałe dla niéj, a jemu dobrze już znane, zjawiska.
— Ot — mówił — to jest rzeka, a to czółna, co przewożą ludzi z jednego brzegu na drugi, a to łódki płyną... rybaki na nich siedzą i ryby łowią..! no! nie bój się! koń cię nie ukąsi... a ten chłop nie na ciebie krzyczy...
Stanął i śmiać się zaczął do rozpuku.
— Aj! aj! aj! Franek! — wołał — aj, aj! jaki ten Franek zabawny! ściągnął chłopu z woza sér i uciekł... a chłop nie wié, gdzie sér podział się i wrzeszczy... ot żebym tylko potrafił, to-bym téż ściągnął... ale jeszcze nie dostanę ręką tak daleko...
Poszedł daléj i pociągnął za sobą Marcysię. Idąc, mruczał z cicha więcéj do siebie, niż do niéj.
— No, że szczęśliwy, to szczęśliwy ten Franek! taki wielki ma sér! jak tylko podrosnę jeszcze trochę i ja tak samo potrafię...
Marcysia pokazywała mu na coś palcem, a tak była zachwycona, że słowa przemówić nie mogła. Zrozumiał nakoniec, że przedmiotem jéj zachwytu był stojący u wyjścia z mostu stragan z obwarzankami, bułkami i chlebem. Przed godziną zjedli wprawdzie po kawałku chleba, ale teraz, na widok rozłożonego na straganie pieczywa, uczuli oboje, że są bardzo głodni. Stanęli przed straganem i wlepili oczy w przedmioty, tak dla nich ponętne, że Władkowi aż usta drżéć zaczęły, a wielkie oczy Marcysi napełniły się łzami. Przy straganie siedziała przekupka i argusowemi oczyma strzegła towaru swego przed tłumem, który falą wielką napływał z mostu, a śród którego zwijali się tu i owdzie chłopcy bosi, obdarci, z giętkiemi ciałami i przebiegłym wzrokiem, i dziewczyny chude, rozczochrane, cierpiące, a chciwe spojrzenia rzucające dokoła.
— No — szepnął Władek do towarzyszki swéj — chodźmy! nic my tu nie wskóramy! ta wiedźma pilnuje swoich bułek, jak dyabeł potępionéj duszy!
Było to już własnością chłopca tego, że gdy tylko czuł się rozjątrzonym, zaczynał mówić o dyabłach i żółtawe brwi drgały mu nad ostro błyskającemi oczyma. Marcysia ocierała sobie piąstką załzawione oczy.
— Przestań mazać się! — krzyknął na nią — jak jeszcze raz zapłaczesz, rzucę cię tu i rób sobie sama, co chcesz! Mażesz się, żeś bułki nie dostała... no, i mnie jeść chce się jak wszystkim dyabłom, a czy beczę! rozum lepszy jak beczenie! zobaczysz! wracając, kupim sobie kilka bułek...
Poszli daléj.
On miał wtedy lat ośm, ona pięć. Jego ubranie składało się z szarawarów płóciennych, krótkiego spencerka i grubéj koszuli, szeroko u piersi rozwartéj, jéj — z sinéj płócienkowéj spodniczki, przepasującéj koszulę, związaną u szyi brudną czerwoną tasiemką. On, na ciemnych, krótko ostrzyżonych włosach miał czapkę zmiętą, wyplamioną i tak dla niego dużą, że co chwilę zsuwała mu się na oczy; ona nie miała na głowie nic, prócz włosów gęstych, jedwabistych, które gładkiemi pasmami spływały na jéj ramiona i świeciły pod słońcem, jak gorąco roziskrzone złoto. Oboje byli bosi.
Tak, trzymając się za ręce, weszli na ludne i pełne już ruchu ulice miasta. Tu, u wstępu zaraz, zabiegła im drogę gromadka chłopców, na któréj czele znajdował się Franek, ów, tak zręcznie ściągający sery z wozów chłopskich.
— Władek! Władek! — wołali z daleka, — chodź na rynek... chłopi z wozów brukwie i marchwie gubią... takie smaczne...
Jakoż w ręku każdego prawie z malców znajdowała się surowa brukiew lub marchew.
Spostrzegłszy Marcysię, Franek zawołał:
— A to, co za panna?
— To Marcysia! — z powagą odpowiedział Władek, i z całéj siły uderzył pięścią jednego z chłopców, który przyskoczywszy, chciał uszczypnąć dziewczynkę w ramię.
Zaczęła-by się bójka, gdyby nie to, że środkiem ulicy przejeżdżał, opakowany i pocztowemi końmi zaprzężony, powóz, za którym chłopcy pogonili, czepiając się tylnych żelastw jego, wieszając się na nich, i po ujechaniu tak kawałka drogi, na bruk spadając.
Władek i Marcysia zmierzali ku rynkowi. Nie znaleźli już żadnéj marchwi ani brukwi, lecz w zamian Władek podniósł z bruku i starannie schował za koszulę brudny i przydeptany kawałek niedopalonego papierosa. Marcysia zapomniała o głodzie i przyglądała się mijanym ludziom, domom i wystawom sklepowym; gdy nagle Władek targnął ją za rękę i prędzéj iść zaczął. Dziewczynka zdążała za nim z całéj siły drobnych stóp swych, aż dogoniwszy niemłodego mężczyznę, w dostatniém ubraniu, idącego chodnikiem, kroku zwolnili, i Władek przyciszonym, monotonnym głosem mówić zaczął:
— Wielmożny panie! dobrodzieju najmiłosierniejszy, miej litość nad biednemi, opuszczonemi sierotami! rzuć grosik na kawałek chleba! daj proszącym, żebrzącym i z głodu umierającym...
Mężczyzna nie odwracał się; Władek, zasłoniwszy się ręką od przechodniów, wystawił za nim język, potém wnet znowu zaczął:
— Wielmożny panie! dobrodzieju najdobrotliwszy! biedne, głodne, nieszczęsne sieroty! rzuć okiem miłosierdzia...
Tym
Uwagi (0)