Sielanka nieróżowa - Eliza Orzeszkowa (czytanie książek w internecie za darmo TXT) 📖
Opowieść o tym, czy można oszukać swoje przeznaczenie.
Nowele i opowiadania stanowią niezwykle istotną część twórczości Elizy Orzeszkowej. Niektóre z nich są bardzo realistyczne i smutne, ukazują ciemną stronę ludzkiego życia. Sielanka nieróżowa jest utworem opowiadającym historię Marcysi i Władka. Dziewczynka wychowuje się z matką alkoholiczką, nic nie wiadomo o jej ojcu. Władek natomiast mieszka ze swoją ciotką, jego matka nie żyje, a ojciec nie chciał się nim zajmować w pojedynkę. Spotykają się jako kilkuletnie dzieci i od razu nawiązują ze sobą kontakt, zaprzyjaźniają się. Władek otacza młodszą koleżankę opieką i obiecuje jej, że kiedy dorosną, weźmie ją za żonę. Czy zrealizuje swoje obietnice? A może zgodnie z przepowiednią matki Marcysia powtórzy jej los i skończy jako sprzątaczka i pijaczka, nieszczęśliwa i nieradząca sobie z nałogiem? Dowiecie się z Sielanki nieróżowej.
- Autor: Eliza Orzeszkowa
- Epoka: Pozytywizm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Sielanka nieróżowa - Eliza Orzeszkowa (czytanie książek w internecie za darmo TXT) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Eliza Orzeszkowa
— No! — zawołał, — bywaj zdrowa i... pisz do mnie na Berdyczów, drobnemi literami! Już ja sobie ztąd idę!
— A gdzie? — zapytała ciekawie i trwożnie zarazem.
— Do stryja! Stryj przyszedł po mnie... zabierze mnie do siebie... będę w niedzielę chodził do szkółki i uczył się czytać, a co dzień posługiwał gościom...
I z twarzą rozradowaną już całkiem, powtórzył:
— Bywaj zdrowa!... tyle już mnie zobaczysz, co swoje ucho!...
Z rąk dziewczynki wysunęły się końce fartuszka, agresty i głogi posypały się w trawę, a z oczu jéj szeroko otwartych, od zdumienia zrazu, potém od żalu, płynęły strumienie łez. Potém, gdy chłopiec odwrócił się i chciał odbiedz, chwyciła go obu dłońmi za połę odzieży i krzyknęła:
— Władek!
Stanął i popatrzył na nią.
— Aha! — rzekł, — żal ci się zrobiło! już beczysz! no, i mnie ciebie troszkę szkoda; ale widzisz, co nowy surdut, to nie podarty spencerek, co buty, to nie gołe podeszwy... co cukiernia z czerwonemi krzesłami, to nie mokra ziemia...
Usiadł jednak na mokréj ziemi, a przy nim, oczu z niego nie spuszczając, oniemiała i zesztywniała usiadła Marcysia. Opowiedział dziewczynce, jak, kiedy ona z rozkazu Wierzbowéj poszła na dno jaru zbierać agrest i głog, do chaty przyszedł stryj, jak zobaczył go na dachu, wsadzającego do gołębnika uwiedzione gołębie, jak rozgniewał się strasznie, do chaty wpadł i naprzód Wierzbową złajał.
— Tak krzyczał na moję starą: — mówił Władek, — „Jejmość nauczyłaś go kraść gołębie, bo korzyść z tego miałaś... a nie pamiętałaś o tém, że od rzemyczka do koniczka...” I powiedział: „mnie wstyd, że mój krewny ulicznikiem jest, a ja nie mogę pozwolić na to, żebyś go jéjmość na złodziéja wyhodowała.
— A gdzież asan do tego czasu bywał? — odkrzyknęła Wierzbowa.
— Albo to ja swoich dzieci nie mam? — odpowiedział cukiernik. — Brat hula i łajdaczy całe życie, a ja, pracując krwawo, mam jeszcze obciążać się jego dziećmi! Ale kiedy trzeba, to trzeba. Niéma co! zabieram chłopca... Niech niedzielami uczy się czytać, a w dnie powszednie usługuje w cukierni...
Wszystko to opowiedział Władek Marcysi, bo, zlazłszy z dachu i przyczajony za oknem, całą rozmowę był podsłuchał, i wnet skoczył do jaru, aby o wszystkiém, co zaszło, oznajmić towarzyszce.
Opowiedział i zamilkł. Przed chwilą chciał już odbiedz, a jednak przykuwało go coś do téj trawy wilgotnéj, na któréj tyle godzin przesiedział i tyle nocy przespał; do téj wody zielonéj, któréj tyle razy powierzał troski i pożądania całego swego sponiewieranego, nędznego dzieciństwa; do téj dziewczynki, nakoniec, czarnookiéj i ognistowłoséj, którą tyle razy z wody wydobywał i na ręku swych ze stroméj ściany jaru znosił, z którą tyle kęsów ubogiéj żywności przełamał, i tyle nocy, w oponach mgieł białych i pod strażą gwiazd złotych, przespał, którą uczył wdrapywać się na dachy i drzewa, znajdować w gałęziach gniazda ptasie i w trawach zielone żaby, któréj bajkami i piosnkami bawił się i zachwycał, z którą razem żebrał i żalił się na złą dolę, kradł gołębie i marzył o jakiéjś szczęśliwéj, bogatéj, złotéj przyszłości... Przykuwało go coś do tego miejsca i do téj dziewczynki, któréj drobna twarz, blada teraz jak opłatek i perlistemi łzami oblana, bielała obok niego w zmroku, na tle ciemnych krzewów.
— Władek! — szepnęła.
— A co? — zapytał niepewnym głosem; czuć było, że chciało mu się płakać.
— Co to będzie?
— Albo co?
— Co to będzie... jak ciebie nie będzie?
Nie odpowiedział, bo w téj chwili rozległ się w górze wołający go głos cukiernika. Poskoczył i w mgnieniu oka znalazł się u szczytu ścieżki. Marcysia, jak ptak porwała się z pomiędzy traw i krzewów, i pobiegła za nim. U szczytu ścieżki stanęła w chwili, kiedy cukiernik wziął za rękę chłopca, i przemawiając do niego burkliwie, nie gniewnie jednak, prowadził go ku przedmieściu, ku mostowi na rzece, het, precz! ku miastu, którego krzyże i okna świeciły jeszcze ostatkiem padających na nie ogni zachodu. Stała nieruchoma, z obwisłemi rękoma i bosemi nogami, utopionemi w trawie. Czerwony promień wił się po skamieniałéj jéj twarzy i roziskrzał czarne, szeroko rozwarte, oczy.
— Władek! — zawołała.
Chłopiec niedaleko był jeszcze, usłyszéć mógł, jednak nie obejrzał się.
— Władek! — krzyknęła z całéj siły.
Nie obéjrzał się.
Być może, iż w pamięci jéj stanęły chwile te dawne, gdy na rękach matki znoszona z téj saméj ścieżki, którą szedł on teraz, oglądała się wciąż za nim póty, póki nie skryły go przed nią szare domki przedmieścia.
Teraz zniknął on wśród tych domków, a ona patrzała jeszcze na most, który przebywać on musiał. Most był daleko, jechało i szło po nim mnóstwo ludzi, ona stała jednak, i tak długo na most patrzała, aż zgasł czerwony promień, wijący się po twarzy jéj i źrenicach, zgasły i zczerniały krzyże i okna miejskie, i całe miasto, jak długa, wyzębiona czarna plama, rozpostarło się na tle stojących za nim szkarłatnych obłoków. Wtedy zwróciła się szybko na ścieżkę w dół biegnącą, i znikła w głębi jaru, gdzie długo, długo w noc, wśród głuchych szelestów drzew i lekkich plusków wody, słychać było głębokie, przeciągłe dziecięce szlochania.
Nazajutrz, o wschodzie słońca, Marcysia biegła przez most do miasta. Nie znać już było całonocnego płaczu na twarzy jéj, którą umyła snadź w chłodnéj wodzie sadzawki, i którą różowiły blaski powstającego dnia. Przebiegła most, kilka ulic, i zdyszana, uśmiechnięta, stanęła przed drzwiami cukierni. Wznosiły się one nad chodnikiem kilku wschodami. Dziewczynka wskoczyła na nie, wspinając się na palce, przyłożyła twarz do szerokiéj szyby, i aż zadrżała z radości.
Nad głową jéj przeraźliwie zajęczał dzwonek, drzwi otworzyły się i na progu stanął Władek... jakże zmieniony! Miał na sobie porządne ubranie z szarego sukna, nowe prawie buty i brudnawą, lecz czerwoną jeszcze, chustkę na szyi.
— Czegoś ty tu przyszła? — zaczął, spychając dziewczynkę ze wschodków na chodnik, a ztamtąd jeszcze uprowadzając co prędzéj ku bramie, — czegoś ty tu przyleciała? Stryj powiedział, że kiedy zobaczy mnie z ulicznemi dziećmi, bić będzie! czy chcesz, żeby mię tłukli i pędzali za ciebie, jak jakiego Hamana?
— Nie chcę! — szepnęła i szeroko otworzyła oczy i usta.
— A widzisz! to i nie przylatuj tu nigdy! ja sam przylecę do ciebie, jak będę miał czas... nie bój się! przylecę i wszystko opowiem! aj! żeby ty wiedziała!...
Widać było, że długoletniém przyzwyczajeniem wiedziony, miał wielką ochotę opowiedziéć jéj wszystko, co widział i czego doświadczył. Urwał jednak mowę swą, bo na dziedzińcu rozległy się kroki męzkie i laska o bruk stuknęła.
— No, idź już sobie, idź! — szepnął pośpiesznie. — Wiész? — dodał — ja tutaj z pewnością bogatym zostanę... zobaczysz, że zostanę...
— Przylecisz? — zapytała Marcysia.
— W świat wyszedłem i na człowieka przynajmniéj wyglądam...
— Przylecisz? — powtórzyła.
— Tylko oczy i uszy szeroko mnie trzeba otwierać a słuchać i uczyć się, jak to ludzie na świecie sobie radzą...
— Przylecisz? — szepnęła znowu, ale szept jéj przygłuszył brzęk dzwonka u drzwi cukierni, które zamykały się za Władkiem.
Kiedy powoli i ze zwieszoną głową wróciła do chaty, Wierzbowa spotkała ją w progu. Nie miała jeszcze na głowie białego czepca, a rozczochrane siwe włosy jéj sterczały we wsze strony dokoła twarzy wielkiéj, zaspanéj, zwisającéj grubemi marszczkami.
— Gdzieżeś latała? ty, włóczęgo! nic dobrego! — krzyknęła. — Czemu woda nie przyniesiona! Do miasta mi trzeba a nie mam czém umyć się, ani herbaty ugotować? Leć mi po wodę! prędzéj!
Pod grożącą jéj, ściśniętą pięścią staréj, Marcysia wpadła do chaty, i w mgnieniu oka ukazawszy się znowu z dzbankiem w ręku, pobiegła brzegiem jaru daleko, potém spuściła się nizko w dół, kędy ze źwirowatéj głębokiéj rozpadliny tryskała i po kamykach z szumem zbiegała wązka nić strumienia. Usiadła tam na osłonecznionéj trawie i nastawiwszy dzbanek pod zbiegającą po źwirze wodę, patrzała, jak wielkie krople, uderzając o kamienie, rozpryskiwały się w srebrne pyły. Nad rozpadliną szumiało kilka karłowatych sosenek, a po chwili załopotały tam skrzydła ptasie. Marcysia podniosła głowę, zasmucona twarz jéj błysnęła radością. Różowy gołąb’ kołysał się na gałęzi nizkiéj sosny i wyciągając głowę spoglądał na nią z góry. Rzuciła dzbanek na źwir, wyciągnęła ku niemu obie ręce i zaczęła go wołać, a gdy ptak, posłuszny znajomemu i przyjaznemu głosowi, zleciał na jéj ramię, przytuliła go do piersi i, z ustami przyciśniętemi do jego skrzydeł, kołysała go jak dziecię, szepcąc długo:
— Lubusiu! oj, Lubusiu! Niéma Władka! niéma! niéma! niéma!
Gdy wracała, dzban napełniony wodą, był tak ciężki, że niosące go ramię jéj uginało się aż prawie ku ziemi, a na policzki wystąpiły rumieńce wysilenia. Nad nią, niżéj, to znowu wyżéj, leciał gołąb’. Spoglądała ku niemu od chwili do chwili i uśmiechała się.
W godzinę potém, Wierzbowa ubrana już w zwykłą swą kwiecistą wełnianą suknią, dużą chustę i biały czepiec, wyszła do miasta, a wnet po wyjściu jéj Marcysia otworzyła na oścież jedno z okienek chaty. Przez okienko to można było widzieć ją krzątającą się w ciemnawém, okopconém wnętrzu izby, zamiatającą podłogę ogromną miotłą, ścielącą łóżko, rozniecającą ogień i przystawiającą do niego garnek z wodą i ziemniakami. Na stole stała szklanka z niedopitą przez Wierzbową herbatą, i leżały resztki nie dojedzonéj bułki. Na oknie siedział Lubuś, dziobiąc garstkę grochu i okruchy chleba. Marcysia spełniła gospodarskie czynności, w które się już była przez rok ubiegły wprawiła, a potém wyszła do ogródka, usiadła na zagonie i pléć poczęła warzywo. Lubuś poleciał za nią. Pieląc, dziewczynka wzdychała często i wstrząsała głową. Wkoło niéj szczebiotało ptactwo a w oddali, za rzeką, gwarzyło i szumiało miasto. Od chwili do chwili podnosiła głowę i przechylała ją w stronę miasta. Zdawało się, że w gwar i szum, dolatujący ztamtąd, wsłuchiwała się z natężeniem. Myślała może, iż zdoła wśród tysięcy zmieszanych tam głosów rozróżnić głos przyjaciela...
Od dnia tego, z ulic miasta żebrząca tam wprzódy bosa dziewczynka zniknęła. Z rozkazu Wierzbowéj, Marcysia chodzić zaczęła na zarobki. Z rana, przed wschodem słońca jeszcze, nosiła dla zamożniejszych rodzin przedmiejskich dzbany krynicznéj wody. Potém pełła warzywo i oczyszczała ścieżki w ogrodach, pomagała praczkom płukać w rzece bieliznę, w jarze zbierała berberys i głóg, a na polach zioła, i sprzedawała je na rynku miejskim lub w aptekach. Pieniądze, otrzymywane za to wszystko, odnosiła Wierzbowéj, która od czasu, gdy korzyść z niéj ciągnąć zaczęła, była dla niéj łagodniejszą i łaskawszą, często jednak wspominała o tém, iż z łaski trzyma ją u siebie, bo matka jéj dawno już zapomniała o swych przyrzeczeniach.
Istotnie, Elżbietka przez piérwsze tylko kilka miesięcy przysyłała przyrzeczoną Wierzbowéj sumę, przyczém dołączała kartkę grubego papieru, na któréj ktoś, uproszony przez nią, (sama nie umiała pisać) zapytywał: czy Marcysia żyje, zdrowa i dobrze się prowadzi? Potém pieniądze i kartki z zapytaniami przybywały coraz rzadziéj, aż w drugim roku pobytu Marcysi u Wierzbowéj całkiem przybywać przestały.
— Albo umarła, albo rozpiła się do reszty — mówiła Wierzbowa do Marcysi i dodała: — najpewniéj i jedno i drugie. Rozpiła się do reszty i umarła gdzieś pod płotem, albo w szynku pod ławą.
To téż bez ogródek żadnych udzielane jéj wiadomości o matce, zdawały się z pozoru mało obchodzić Marcysię. Od dnia odejścia Władka, stała się ona bardziéj milczącą, jak wprzódy, spowolniała, chodziła i pracowała najczęściéj w milczeniu. Dowiadując się o ostateczném zamilknięciu matki, nie smutniała więcéj, tylko w dniach, w których Wierzbowa najszerzéj się o tém rozgadywała, Marcysia kładąc się do snu, na sienniku, umieszczonym pod piecem na ziemi, wzdychała głośno po kilka razy. Czy przypomniała sobie wieczory, nieczęste wprawdzie, w których matka zanosiła ją na ręku do nędznego łóżka swego, siadała przy niéj i, cerując starą odzież, usypiała ją piosenkami i bajkami? Zdawało się nawet, że im dłuższy czas upływał od rozstania się jéj z matką, im bardziéj, po rozłączeniu się z nieodstępnym towarzyszem swego dzieciństwa, czuła się samotną i osieroconą, tém częściéj przypominała sobie matkę i tém jaśniejszą, powabniejszą stawała się jéj postać. Jakie rojenia i dumy zjawiały się teraz w głowie dziewczynki téj o łagodnych, smutnych ustach i wzroku, spuszczonym najczęściéj ku ziemi, jakie tęsknoty i bóle kładły się na jéj sercu — trudno-by odgadnąć i ona sama nie potrafiła-by pewno opowiedziéć. Ale gdy czasem, w chacie i naokoło, daleko, nikogo nie było, w ciszę głęboką mieszał się tylko odległy szum miasta, a z blizka przerywały ją urywane świegoty wróbli; gdy w głębi jaru szumiały stare wierzby, a za jarem, po złotych polach, rozchodził się od czasu do czasu przeciągły pokrzyk oracza, lub chichot wesołéj żniwiarki: samotne dziecko, siedzące na skopanéj ziemi ogródka i wyrywające z zagona dzikie, kolące zielska, podnosiło głowę, powłóczystém, przygasłém spójrzeniem wiodło za różowym gołębiem, przechadzającym się po dachu chaty i, przypominając sobie jednę z pieśni matczynych, zawodziło:
Nachylała się nad zagonem, pełła pilnie, szybko, uważnie, a w godzinę jaką dopiéro, lub późniéj jeszcze, opuszczała znowu ręce, znowu oglądała się za gołębiem i śpiewać kończyła:
Nie zalewała się jednak łzami nigdy. Cicha była, cierpliwa i skryta. Rówieśnic swawolnych i hałaśliwych unikała,
Uwagi (0)