William Wilson - Edgar Allan Poe (internetowa biblioteka medyczna .txt) 📖
W noweli William Wilson Poe obiera za temat posiadanie sobowtóra.
Tytułowy bohater wspomina swoje młodzieńcze lata. Opowiada o tym, że chodził do szkoły z chłopcem, który nosił takie samo imię i nazwisko, jak on oraz był do niego bardzo podobny. Z tego powodu między chłopcami narodziła się ogromna rywalizacja o oceny, osiągnięcia i popularność. Dalszy rozwój wydarzeń pozwala Williamowi dostrzec, że jego sobowtór robi się do niego coraz bardziej podobny…
Tłem dla noweli jest młodzieńcza rzeczywistość Poego — w utworze pojawiają się miejsca, z którymi autor był związany w dzieciństwie. Temat sobowtóra zafascynował Poego po lekturze artykuły W. Irvinga o frustracji, związanej z poczuciem indywidualności, osób spotykających innych, nazywających się jak oni.
Edgar Allan Poe to amerykański pisarz epoki romantyzmu, przedstawiciel nurtu gotyckiego. Uznawany jest za najsłynniejszego twórcę XIX-wiecznej fantastyki i horroru, inspirował kolejne pokolenia autorów, m.in. Stefana Grabińskiego, Gustava Meyrinka, H.P. Lovecrafta.
- Autor: Edgar Allan Poe
- Epoka: Romantyzm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «William Wilson - Edgar Allan Poe (internetowa biblioteka medyczna .txt) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Edgar Allan Poe
Wśród tych, co, mówiąc szkolnym językiem, stanowili naszą bandę, jeden tylko mój imiennik miał odwagę współzawodniczyć ze mną w wiedzy szkolnej, w grach i dysputach podczas wolnych od nauki godzin — oraz odmawiania ślepej wiary mym twierdzeniom i bezwzględnemu poddaniu się mej woli — słowem — przeczenia mej dyktaturze przy każdej lada sposobności. Jeżeli istnieje na ziemi despotyzm krańcowy i bez zastrzeżeń, jest nim właśnie despotyzm genialnego dziecka względem słabszych duchowo towarzyszy. Buntowniczość Wilsona była dla mnie źródłem najdotkliwszych zakłopotań, tym bardziej że wbrew przechwałkom, których publiczne w stosunku do jego osoby i jej uroszczeń podkreślanie uważałem za swój obowiązek, czułem w głębi duszy strach przed nim i nie mogłem nie postrzec w tym, tak łatwo przezeń zachowywanym poziomie dorównywania mi wręcz i w oczy — dowodów prawdziwej wyższości, ponieważ sam — ze swej strony musiałem przykładać nieustannych starań, ażeby uniknąć porażki. Wszakże o tej wyższości, lub raczej równości, ja tylko jeden, właściwie, powziąłem wiadomość. Towarzysze nasi, dzięki niepojętej ślepocie, zdawali się nawet nie podejrzewać jej istnienia.
I rzeczywiście — jego współzawodnictwo, wytrwałość i przede wszystkim jego zuchwałe a dotkliwe wtrącania się do wszystkich moich zamysłów nie sięgały ponad poziom spraw osobistych. Zdawał się przy tym pozbawiony miłości własnej, która mnie pchała do władztwa oraz owej namiętnej żywotności, która dostarczała mi środków po temu. Można było pomyśleć, że w swym współzawodnictwie powoduje się wyłącznie fantastyczną żądzą krzyżowania mych zamiarów oraz zniewalania mnie do podziwu i do rozpaczy, chociaż zdarzały się chwile, gdym nie mógł nie zauważyć z powikłanym uczuciem zdumienia, poniżenia i gniewu, że do swych obelg, zniewag i zaprzeczeń dorzuca pewną domieszkę zbyt niewczesnej i — doprawdy — najnieznośniejszej pod słońcem przychylności. Owo dziwne zachowanie się mogę chyba wytłumaczyć sobie wyłącznie jako skutek bezwzględnej zarozumiałości, która samozwańczo posługuje się gminnym tonem orędownictwa i poparcia.
Zapewne ta ostatnia cecha postępowania Wilsona, łącznie z naszym współimiennictwem oraz przypadkową zgoła jednoczesnością zjawienia się w gmachu szkolnym, przyczyniła się do rozpowszechnionego wśród uczniów klas wyższych zdania, iż jesteśmy braćmi.
Ci zazwyczaj niezbyt szczegółowo wglądali do życia młodszych kolegów. Wspomniałem, zda się, lub powinienem był wspomnieć, iż Wilson w najdalszych nawet rozgałęzieniach nie był spokrewniony z mym rodem. Lecz — doprawdy — gdybyśmy byli braćmi, bylibyśmy jednocześnie bliźniętami, ponieważ po opuszczeniu zakładu doktora Bransby’ego dowiedziałem się przypadkiem, że mój imiennik urodził się 19 stycznia 1813 r. — godny uwagi zbieg okoliczności, gdyż ów dzień jest właśnie dniem moich urodzin. Dziwnym wydać się może ów fakt, że mimo nieustannych trwóg, o które przyprawiało mię współzawodnictwo Wilsona i jego nieznośna przekora, nie mogłem dotrzeć do bezwzględnej dlań nienawiści.
Nieodwołalnie i niemal co dzień wszczynaliśmy kłótnię wzajemną, w której, przyznając mi publicznie palmę pierwszeństwa, starał się w ten lub inny sposób zaznaczyć, iż owa palma nie mnie, lecz jemu się należy.
Otóż moja duma a jego rzetelna godność trzymały nas zawsze w ścisłym zakresie przyzwoitości, a wszakże dusze nasze były sobie wzajem tak często podobne, iż tylko nasz stosunek przygodny wzbraniał, być może, obudzonemu we mnie uczuciu rozwinąć się w uczucie przyjaźni. Trudno mi, doprawdy, określić, a nawet opisać, rdzeń moich dlań uczuć, tworzyły one pstrokatą i różnorodną gmatwaninę — była w niej gwałtowna zawziętość, która nie przedzierzgnęła się jeszcze w nienawiść, tudzież ocena wartości, a raczej cześć dla osoby, sporo strachu i niepomierna a płochliwa ciekawość. Dla psychologów zbyteczny jest chyba dodatek, że obydwaj — Wilson i ja — byliśmy nierozłącznymi towarzyszami. Bez wątpienia osobliwość i dwuznaczność nowego stosunku, wszystkie moje — szczere czy udane, lecz w każdym razie liczne — przeciw jemu napaści przekształcała raczej w szyderstwa i utarczki (żart czyliż nie potrafi ranić doskonale?) aniżeli w poważną i określoną wrogość. Wszakże wysiłki moje w tym kierunku nie zawsze wieńczyły się tryumfem, nie wyłączając nawet chwil, gdym najprzebieglej knował swe plany, ponieważ mój imiennik posiadał w swym charakterze sporo owej pełnej zastrzeżeń i spokoju surowości, która, igrając ostrzem własnego dowcipu, nie odsłania nigdy pięty Achillesowej i stanowczo wymyka się wszelkim śmiesznościom. Nie mogłem w nim znaleźć żadnej słabej strony, prócz jednej tylko, polegającej na szczególe zewnętrznym, który, jako wynik ułomności organicznej, pominąłby milczeniem każdy — mniej niż ja — do kresów zaciekłości doprowadzony przeciwnik.
Mój współzawodnik miał niedobór w strunach głosowych, który nigdy mu nie pozwalał wybiegać głosem ponad poziom bardzo uciszonego szeptu. Nie omieszkałem wedle mej możności ciągnąć z owego kalectwa politowania godnych zysków.
Wilson pomstował rozmaicie, lecz jeden szczególnie rodzaj jego złośliwego odwetu zatrważał mię nadmiernie. Nigdym nie umiał rozwiązać tej zagadki, do jakich przebiegłych środków uciekł się w zasadzie jego umysł, aby wykryć, iż drobiazg tak nieznaczny może mi przysparzać tyle udręki? Wszakże, zrobiwszy to odkrycie, stosował do mnie uporczywie owo narzędzie męczarni. Zawsze czułem wstręt dla mego nieudanego, bo tak niewytwornego nazwiska oraz dla gminnego, jeśli nie plebejuszowskiego zgoła imienia. Dźwięki tych zgłosek zatruwały mi uszy — i kiedy, w dniu mego przybycia, wtóry11 William Wilson zjawił się w szkole, urągałem mu w duchu za owo imię i obrzydziłem je sobie podwójnie, ponieważ je nosił cudzoziemiec — cudzoziemiec, dzięki któremu miała mię ścigać dwukrotna sposobność chłonięcia uchem tych dźwięków, a którego osobę miałem nieustannie oglądać, wiedząc z góry, iż w zwykłym trybie szkolnego żywota, z powodu nienawistnego zbiegu okoliczności, czyny jego będą przypisywane mojej osobie i odwrotnie. Uczucie rozdrażnienia, wynikłe z owej przyczyny, zaostrzało się z biegiem wypadków, które odsłaniały w całej pełni duchowe i cielesne podobieństwo pomiędzy mną a moim przeciwnikiem. Jeszcze nie wykryłem tego znamiennego faktu, że jesteśmy rówieśnikami, a już postrzegłem, że jesteśmy jednakiego wzrostu, i zauważyłem szczególne nawet podobieństwo i w całokształcie, i w rysach naszych twarzy. Doprowadzała mnie do wściekłości pogłoska o naszym pokrewieństwie, której zazwyczaj dawały posłuch klasy wyższe. Słowem — nic nie budziło we mnie poważniejszych niepokojów (chociaż ukrywałem najpilniej oznaki tych niepokojów), jak lada napomknienie o naszym podobieństwie już to z ducha, już to z ciała, już to z daty urodzenia. Wszakże nie miałem doprawdy najmniejszego powodu do przypuszczeń, że owa tożsamość (z wyjątkiem faktu pokrewieństwa i owych szczegółów, które Wilson osobiście wypatrzeć potrafił) była kiedykolwiek przedmiotem roztrząsań, a nawet spostrzeżeń ze strony kolegów. Natomiast jasne było dla mnie, iż on sam przez się oglądał owo podobieństwo we wszystkich przejawach i z równą mojej — bacznością. Wszakże tę okoliczność, iż w tego rodzaju przypadkach potrafił wynaleźć niewyczerpaną kopalnię udręczeń, mogłem przypisać, jak wyżej rzekłem, tylko wyższej nad zwykły poziom przenikliwości. Dawał mi odpowiedzi, doskonale przedrzeźniając moją osobę w ruchach i słowach, i przedziwnie grał swoją rolę.
Ubranie moje łatwym było do odwzorowania przedmiotem. Bez trudu też przywłaszczył sobie mój chód i ogólny charakter postawy. Nawet głos mój, mimo wspomnianych niedoborów organicznych, nie wymknął się jego zaborczości. Nie próbował, ma się rozumieć, podchwycenia dźwięków donośnych, lecz zachował tożsamość barwy — i głos jego, mimo uciszenia, stawał się doskonałym echem mego głosu.
Próżno bym starał się opisać do jakiego stopnia dręczył mnie ów dziwaczny portret — mogę bowiem nazwać go portretem, nie zaś tylko karykaturą. Jedną tylko miałem pociechę, mianowicie tę, że naśladownictwa owego, jak mi się zdawało, nikt prócz mnie nie zauważył i miałem przeto wyłącznie mus osobistego znoszenia tajemniczych i dziwnie sarkastycznych uśmiechów mego imiennika.
Zadowolony, iż mu się udało wywrzeć na mnie wrażenie pożądane, zdawał się ciszkiem radować z zadanej mi rany i okazywał szczególną pogardę dla publicznego poklasku, który z taką łatwością mógłby pozyskać dzięki swym fortunnym pomysłom. Jak się to stało, że koledzy nasi nie domyślali się jego zamiarów, nie widzieli całej roboty wykonawczej i nie przyłączyli się do jego szyderczej radości? Przez szereg niepokoju pełnych miesięcy była to dla mnie zagadka nie do rozstrzygnięcia. Być może, iż powolność stopniowań czyniła naśladownictwo mniej widocznym lub raczej swe bezpieczeństwo zawdzięczam pozorom mistrzostwa, którym tak zręcznie przejmował się kopista, pogardzając martwą literą — jedynie pochwytną w obrazie dla umysłów tępych — i oddawał istotnego ducha oryginału ku tym większemu z mej strony zdziwieniu i ku tym większej goryczy osobistej.
Wspominałem już kilkakroć o powziętym przezeń względem mej osoby a wielce dotkliwym tonie pobłażliwej opieki i o jego częstych a poufnych stróżowaniach mej woli. Stróżowania owe nabierały częstokroć przykrych zabarwień przestrogi — przestrogi udzielanej nie otwarcie, tylko w domysłach i napomknieniach. Przyjmowałem je z odrazą, która urastała w miarę, gdym i ja urastał. A jednak muszę mu oddać pełną uznania i należną sprawiedliwość, iż nie przypominam sobie w owej odległej już epoce ani jednego wypadku, ażeby wpływy mego współzawodnika zawierały w sobie rodzaj błędów i szaleństw, tak właściwych jego wiekowi, pozbawionemu zazwyczaj dojrzałości i doświadczenia — iż, jeśli nie talentem i ogładą, to w każdym razie przewyższał mnie o wiele subtelnością wyczuć moralnych — i że wreszciebyłbym dzisiaj lepszym, a przeto szczęśliwszym człowiekiem, gdybym rzadziej odrzucał rady zatajone w doniosłych szeptach, które wówczas nieciły we mnie jedynie nienawiść tak głęboką i pogardę tak pełną goryczy.
Koniec końcem zbuntowałem się doszczętnie przeciw tak potwornym czatom i z dniem każdym coraz otwarciej nienawidziłem tego, com uważał za nieznośną bezczelność. Wyżej rzekłem, iż w pierwszych latach naszego koleżeństwa uczucia moje względem Wilsona łatwo mogły przeobrazić się w przyjaźń, lecz w ostatnich miesiącach mego w szkole pobytu, pomimo niewątpliwie znacznej zniżki w poziomie zwykłych zabiegów jego natręctwa, uczucia moje — w równej niemal mierze — zniżyły się do poziomu istotnej nienawiści. Zdaje mi się, iż zauważył to pewnego razu i odtąd unikał mnie lub udawał, że unika.
Jeśli mnie pamięć nie myli, wypadło to w tym samym mniej więcej czasie, kiedy na tle jednej gwałtownej pomiędzy nami kłótni, w której mój przeciwnik zatracił właściwą sobie oględność i dał gniewom obcą niemal swej naturze folgę, wykryłem lub przewidziało mi się, żem wykrył w jego tonie, wyrazie twarzy i w całej postaci coś, co mnie na razie przejęło dreszczem, potem do głębi rozciekawiło, narzucając mej duszy niejasne widma wczesnego dzieciństwa — cudaczne, mętne a pilne wspomnienia owych dni, gdy pamięć moja jeszcze na świat nie przyszła. Nie potrafiłbym lepiej określić tłoczącego mnie wrażenia, jak podkreślając trudność pozbycia się tej myśli, żem obecną mym oczom istotę znał już ongi — w epokach niezmiernie zamierzchłych — w przeszłości bezkreśnie nawet oddalonej. Wszakże przewidzenie owo pierzchło tak samo szybko, jak szybko powstało — i napomykam o nim jedynie w tym celu, aby zaznaczyć dzień ostatniej rozmowy pomiędzy mną a mym osobliwym imiennikiem.
Stare i obszerne domostwo w swych niezliczonych skrzydłach zawierało kilka olbrzymich komnat, które łączyły się ze sobą i stanowiły sypialnie dla większości żaków. Ponadto, jak to musowo zdarza się w budynku tak nieszczęśliwie pomyślanym, istniała cała ciżba kątów i zakątków — wyniki skrawków i narożnych obrównań budowy. Oszczędnościowa wynalazczość doktora Bransby’ego przedzierzgnęła je hurtem w sypialnie. Ponieważ jednak były to zaledwo szczupłe cele, mogły tedy dać pobyt jednej tylko osobie. Jeden z tych małych pokojów zajmował Wilson.
Pewnej nocy, na schyłku piątego roku żakostwa i bezpośrednio po wspomnianej kłótni, korzystając ze snu, który wszystkich ogarnął, wstałem z łóżka i z lampą w dłoni sunąłem poprzez labirynt wąskich korytarzy z mojej sypialni do sypialni mego przeciwnika. Długo kosztem swych wysiłków knułem jeden z tych złośliwych figlów, jedną z tych bolesnych zasadzek, w których dotychczas zawsze pudłowałem. Powziąłem myśl natychmiastowego wykonania mych zamierzeń i postanowiłem dać mu odczuć całą głąb owej złośliwości, która we mnie wezbrała. Dotarłem do jego celi, wszedłem bez szumu, pozostawiając u drzwi lampę przesłoniętą abażurem.
Posuwałem się krok za krokiem, nasłuchując szmerów jego spokojnego oddechu. Pewny, że śpi głęboko, wróciłem do drzwi, ująłem lampę i ponownie zbliżyłem się do łóżka. Okalały je kotary. Uchyliłem ich z lekka i z wolna, aby wykonać mój zamiar, lecz jeden ruchliwy promień padł wręcz na śpiącego i jednocześnie wzrok mój utkwił w jego twarzy. Jąłem się przyglądać — i drętwota przerażeń, zimny dreszcz strachu przeniknęły mię błyskawicznie aż do szpiku kości. Serce zadygotało mi w piersi, kolana ugięły się pode mną, całą moją istotę ogarnął lęk ponad siły i ponad zrozumienie. Dyszałem konwulsyjnie, zniżając lampę jeszcze bardziej poziomo. do jego twarzy.
Takież to były — naprawdę takie rysy twarzy Williama Wilsona? Widziałem jak najwyraźniej, że to jego rysy, lecz dygotałem niby w febrze majacząc, że nie do niego należą. Cóż za powód w tych rysach zatajony potrafił w takim stopniu zmącić mój umysł? Przyglądałem się nadal — i doznałem zawrotu głowy pod wpływem tysiąca bezładnych wniosków. Nie ukazywał mi się w takiej postaci, o, doprawdy nie ukazywał mi się taki w godzinach czynnych, gdy czuwał. Tożsamość nazwiska! Tożsamość rysów! Jednoczesność przybycia do szkoły! A potem — owo zjadliwe i niepojęte przedrzeźnianie mego chodu, głosu, ubrania i sposobu bycia!
Dałażby się, doprawdy, w zakresie codziennych prawdopodobieństw pomieścić ta okoliczność, iż to com obecnie oglądał było zwykłym wynikiem owego nałogu sarkastycznych małpowań? Zdjęty przerażeniem, drżący na całym ciele zgasiłem lampę, ciszkiem wybrnąłem z pokoju i raz na zawsze opuściłem zgrzybiałe mury tej szkoły, aby już nigdy do nich nie powrócić.
Po upływie kilku miesięcy spędzonych w ognisku rodzinnym w niepokalanej bezczynności, oddano mnie do szkoły w Eton. Ta krótka przerwa wystarczyła, aby przytłumić we mnie wspomnienia wypadków zdarzonych12 w szkole Bransby’ego, a w każdym razie — aby odmienić istotę uczuć nieconych owymi wspomnieniami. Rzeczywistość, tragiczny podkład dramatu — pierzchły. Miałem obecnie kilka danych do powątpiewania o świadectwie mych zmysłów — i rzadkom wspominał całe zajście bez podziwiania owego bezgranicza, którego dosięgnąć może łatwowierność ludzka oraz bez zaznaczenia uśmiechem niezwykłych zasobów odziedziczonej przeze mnie wyobraźni. Zresztą, gatunek życia, które pędziłem w Eton, nie
Uwagi (0)