Tropy - Franciszek Mirandola (czytelnia internetowa za darmo TXT) 📖
Tropy to zbiór opowiadań autorstwa Franciszka Mirandoli, młodopolskiego prozaika, poety i tłumacza.
Do zbioru należy dziesięć opowiadań: Zatruta studnia, Ulica Dziwna, Wolność, Cel, Pułapka, Świt, Pociąg nadzwyczajny, Gościniec dusz, Stary dom, Zamknięte. Są to utwory przepełnione oniryzmem, sięgające niemal surrealizmu.
Mirandola jawi się jako przedstawiciel nurtu fantastyki grozy, nieco odmienny niż Stefan Grabiński, Antoni Lange czy Roman Jaworski. Język jego prozy jest bardzo poetycki, doskonale współgrający z intrygującym światem fantasmagorii, który przedstawia autor. Mimo powstawania u schyłku Młodej Polski nieobce są wpływy filozoficzne epoki i rozważania traktujące w dużej mierze o kondycji człowieka i ludzkości, nieświadomości i zderzeniu z cywilizacyjnym postępem.
Tropy zostały wydane w 1919 roku. Franciszek Mirandola, poza twórczością autorską, przetłumaczył również m.in. Cierpienia młodego Wertera Goethego, Germinal Zoli, a także utwory Verlaine'a, Baudelaire'a czy Mallarmégo.
- Autor: Franciszek Mirandola
- Epoka: Modernizm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Tropy - Franciszek Mirandola (czytelnia internetowa za darmo TXT) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Franciszek Mirandola
— Cuda! Cuda! Cuda!
Takie już głupie wrzeszczenie.
A tymczasem CHLEB zapytał przymilnie:
— Trza by na podwieczorek! Nie głodno osobie?
— Ha!... A co komu do tego! — krzyknął ze złością. — Zresztą... — dodał całkiem łagodnie i jakby tłumacząc się — Zresztą wcale mi się nie chce iść.
— Aha! — rzekł CHLEB — Przepraszam, nie wiedziałem, że kolega nie ma w domu podwieczorku...
— Mam! Do kroćset tysięcy! Mam! Nie jestem proletariusz. Kto to powiedział?
Usiadł. Rozejrzał się dokoła, ale nie było nikogo.
— Facecje101! — rzekł do siebie. — Ktoś do mnie gada ciągle... a tu nic!
— Prawda? Nie ma nikogo! — rzekł znów CHLEB.
— Jestem do tego przyzwyczajony! — odparł z powagą i naciskiem i położył się znowu.
— Przyzwyczajony? No proszę — rzekł CHLEB.
— Tak. Idzie tylko o to, by nikt nie słyszał. Nasz bowiem wiek jest trzeźwy i jasny... i tak dalej... proszę popatrzyć do jakiego dzieła.
— A więc — nastawał CHLEB — pozwolę sobie zaprezentować się. Jestem CHLEB, król świata trzeźwego i jasnego, a przeto król tu niżej leżącego osobnika, którym pan jesteś.
— Dobrze kromko, dobrze. A ja jestem... Ja!
— To genialne. Ale to słyszałem tysiące razy. Tak mówi nawet ten, który nie jest wcale: Ja!
— Dobrze. Czerstwiej pan dalej, panie CHLEBIE.
— Słyszysz no siostro? — rzekł CHLEB do WODY — Jakoś mu nie imponuję.
— Może z niego coś być! — odparła woda.
— Może być! — powiedział student. — Kolega Fajferek zawsze mówi: „Był czas, kiedy i mój papa był człowiekiem”.
— Pan jesteś niezmiernie, ale to niezmiernie inteligentny! — odciął się CHLEB.
— Być może! Teraz każdy cham jest inteligentny, nawet CHLEB, w postaci zdeptanej przez świnie pszenicy, sterczący nad kałużą.
— Czyli że pan jesteś cham!
— Mniejszy niż pan! Zapewniam!
— Ależ to jest kłótnia?
— Nie! To są nudy i brednie!
— Poddawali się i tacy! — krzyknął mu nad uchem.
— Tak jest, ale drwili przy tym.
CHLEB umilkł.
A WODA powiedziała:
— Tak! Tak! Potęga jego leży w czci. Ona robi niewolników. Buntownik nie jest niewolnikiem, jest tylko jeńcem.
Student rzekł WODZIE:
— Ty jesteś jego wrogiem!
— Nie. Ja jestem jego siostrą... kocham go.
— Jakże to?
— A on ciebie kocha... kocha cię.
— Nie rozumiem.
— Tylko trzeba umieć jeść CHLEB.
— Nie rozumiem.
— Wiesz, trzeba przemienić CHLEB w Chleb żywota...
— Bywasz czasem w kościele?
— Nie, bo ja tego nie rozumiem...
— A rozumiesz, czemu w tobie woła: Cuda! Cuda! Cuda!
— I to wiesz?
Wiem. Największe rzeczy są NIEPOZNAWALNE.
— Circulus vitiosus102.
— Tak to nazywają ludzie.
— Naturalnie. Bo skądże wiedzieć mogę, czy są największe, skoro są niepoznawalne.
— Na to nie ma odpowiedzi, bo mnie nie idzie o twój rozum, ja nie będę cię pytała przy maturze.
— Oczywiście. I co dalej.
— Rzuć CHLEB do WODY.
— Aaa!
— CHLEB mówi: „Stój! Milcz! Giń!”. WODA mówi: „Idź! Drżyj! Płacz! Czyń!”. Czyś kiedy nad tym pomyślał? On i ja jesteśmy jednej krwi. I tęsknimy za sobą jak brat za siostrą, siostra za bratem! Cóż dziwnego. Żyjemy ciągle razem, a ciągle daleko! Dzielą nas ludzie! W duszach ludzkich zmieścić się nie możemy razem. On mówi ciągle: „Stój! Milcz! Giń!” i niewolnicy jego stoją w miejscu, jak zaklęci, milczą i giną. A moi idą, mijają, przepadają gdzieś w dali smutnej śmierci i... zostają żywi na wieki... Nie wiedzą, że zostali. A tamci nie wiedzą, że już ich nie ma. Rzuć przeto CHLEB do WODY! Żyw się swoim ruchem i swoją falą... śpiesz się... śpiesz! Już czas, najwyższy czas dokonać tej WIELKIEJ PRZEMIANY, największej z przemian ziemi.
Z wysiłkiem niezmiernym, widocznie ostatkiem sił, wdzierał się pielgrzym po głazach ostrych, uślizgujących się pod zmęczoną stopą, na niebosiężną górę, największą spośród gór...
Wędrował długo... Mówiła o tym szata pokutna, postrzępiona, zwisająca w dziwacznych frędzlach u dołu, kij też mówił sękaty, pielgrzymi, o kolcu startym od walki z twardą skałą, także twarz brunatna od opalenia i ręce drżące nerwowo.
Teraz stanął... oddech mu zaparło.
Zapatrzył się na opar mgieł tulących szczyt.
Usta szeptały modlitwę.... której słów nie ma w żadnej, żadnej książce.
Serce jego mówiło:
— Ty... Ty Nienazwalny...
Ból go oprzytomnił... Słońce chyliło się do zachodu, nogi się pod nim uginały... ciało osuwało się na ziemię... Klęknął. Potem po krótkiej walce, mimo woli legł, niezdolny się ruszyć.
Patrzył wokoło.
Jakby się zapadł w ogromne jakieś głębie, świat znikł kędyś... przepadł...
Pod stopami pielgrzyma kłębiły się chmury białe, a tylko czasem, gdy wiatr zadął silniejszy, zjawiała się za chmurami skryta, szafirowa dal, w której domyślać się można było gór, rzek, miast i wsi.
Daleko to gdzieś tkwiło wszystko... tak daleko, że zdało się, można było, raz tu doszedłszy... wcale nie brać rzeczy onych w rachubę...
Niedostrzegalnymi stały się troski ziemi, jej radości, przesądy, marzenia... ból... tęsknota nawet.
*
Pielgrzym poszukał na piersiach manierki z wodą.
Gorąca była... nieznośna, pragnienia nie gasiła, goryczy jeno w ustach przymnażając.
Połknął ją ze wstrętem.
Wiatr odsłonił właśnie wielką połać błękitnej dali.
Zarysowało się na tym tle jaśniejszą plamą morze, sino wystąpiły góry... ale i mowy być nie mogło, by dojrzeć coś więcej.
Szczegóły znikły, potonęły jak łódki maleńkie na ogromnym oceanie, a tylko bardzo wprawne oczy mogły śledzić upłaz samej góry, aż do jej podstaw.
Dla wielu, wielu, nieobdarzonych orlim wzrokiem, mimo że poranione stopy wymownie o tym świadczyły, wydać się musiało, że nic wyżu onego z ziemią nie łączy, że unosi się on w przestworzu, niby jej satelita, bliski jeno dlatego, iż mu wiekuiste prawa ciążyć kazały do globu większego...
Pielgrzym patrzył.
Oddychał teraz swobodniej, a głaz jakiś litościwy osłonił mu przed słońcem głowę.
Wszystko zdawało się szeptać:
Spocznij! Spocznij!
Choć chłodniej już było, gorączkę czuł jakąś wewnętrzną... piekło go w piersiach.
A nade wszystko głośniej wołało udręczone ciało:
— Spocznij! Spocznij!
I powieki się spuściły na oczy.
Podniósł je jeszcze raz przemocą.
Chciał się modlić... ale miast tego, spojrzał jeno w stronę, skąd przyszedł.
Błogosławieństwo wyszeptał.
I porwał go sen w objęcia.
Widział się niby znów młodzieńcem na ławie szkolnej.
Na wysokiej katedrze siedział chudy doctor philosophiae z ogromnymi uszami, które odstawały od głowy. Wyliczał na palcach punkty jakiegoś dowodu...
— Po pierwsze......no cóż... ha?
Nikt jakoś nie wiedział, a profesor gniewał się bardzo.
W uszach tętniło:
— Po pierwsze... po drugie... po trzecie...
W powietrzu gdzieś bardzo wysoko chwiały się palce profesora, sterczały jego niezmierne uszyska.
Dziwny to był, męczący sen... jakby kara za coś... tu... wśród drogi na szczyty...?
Zbudził się o cudnym ranku i nie mógł zrazu poznać, gdzie jest. Całkiem już znikła wszelka łączność ze ziemią... chmury oddzieliły dwa te królestwa, legły morzem... zaprzeczyły oczom wszystkiego, co nie w górze... Tam zaś straszliwie było dziko, choć i niewymownie pięknie zarazem.
Wichry wyżynne tak spolerowały skałę, że powyż103 miejsca, gdzie stał pielgrzym, chyba na kolanach już iść trzeba było... wyżej jeszcze piersią musiałeś przylgnąć do ziemi i przeć się wzwyż rozpostartymi ramiony104.
Z wolna chmury się rozstąpiły. Pielgrzym stał i spoglądał na przecudne widowisko. Był tu jakby uniesiony na skrzydłach anielskich... stąd widział... mógł widzieć piękno ziemi.
Mieszczące się w szczegółach.... fałsz, głupota.... dysonanse wszelkie, znikły. Z tych dali nie było widać mącących harmonię zboczeń, tylko cudny.... wiekuiście wierny sobie rytm praw kierowników, podobny rytmowi fal morza...
Stąd widziałeś, jako najwyższa wolność jest zarazem nieuchronną koniecznością, jako najszaleńszy rzut, najsilniejszy rozpęd woli człowieka jest konieczności tej jeno koniecznym drgnięciem, podobnie jak najwyższy szczyt Himalajów składową jeno częścią powierzchni ziemi, zgoła jej kulistego kształtu nienaruszającą.
Stał zapatrzony w cudny widok, a wargi jego szeptały:
— Dzięki Ci o NIENAZWALNY!
Zachód się już czerwienił, gdy schyliwszy się po porzucony kij, spostrzegł w załomie skały dziwną postać.
Bardzo podobny do oglądanego we śnie nauczyciela z lat chłopięcych, siedział tam w kucki człeczek czarno ubrany, z olbrzymią głową, wielkimi rękami oplótłszy kolana. Wpatrywał się bacznie w pielgrzyma, który zdziwiony, cofał się mimo woli, zasłaniając rękami.
— Ach! Jakżeśmy wysoko! — ozwał się natręt: — Jakże wysoko! Hi... hi... hi... hi... hi..; ludzie całkiem już dojść nie mogą... i dlatego z ziemi przynoszę wieść... okrzyknęli cię wielkim... rozpisali konkurs na kantatę... zarezerwowali w Panteonie miejsce... Przysięgam! Nie widać stąd, ale... widziałem na własne oczy... no i cóż teraz?... Ha!... Zdaje mi się, żeś dość się narozmyślał nad nicością ludzkich głupstw... Jakiż stąd wniosek praktyczny? Szaloną podróż może przedsięwziąć człek najmądrzejszy, ale z szaleństwa nie wyciągnąć korzyści... to potrafi głupiec jeno.
— Popatrz no w górę... Wyżej po prostu żadna istota ludzka dostać się nie może... nie jest w stanie... przy tym twe zdrowie...
— Idź precz! Idź precz! — krzyknął przerażony pielgrzym.
— Słyszałem coś podobnego w dawnych czasach... bardzo dawnych... Ale ty nie posiadasz siły tamtego... o nie!... Dlatego usiądź tu oto... pogadamy rozsądnie. Nikt przecież nie widzi, nie słyszy... Tak... wysoko zaszliśmy... jesteśmy już ponad sądem ludzkim... powyżej ich opinii... hi... hi... hi... hi... hi... Ale do rzeczy! Owa świętość... tam na szczycie... ha! Wiesz sam dobrze, że świętość owa to legenda, piękna, wspaniała legenda! Nie sposób się dostać na szczyt, a nawet dostawszy się, nie znalazłbyś oczywiście nic! Więc nie ma się po co spinać. Ale wykorzystać sytuację... to rzecz zgoła inna...
— Idź precz! — wykrzyknął raz jeszcze pielgrzym.
— Powtarzasz się... a pamiętaj... masz słuchacza... to niebezpiecznie...
Oszołomiony tą paplaniną, ulegając jakby jakiemuś wnętrznemu105 przymusowi, pielgrzym usiadł, przerażone oczy utkwiwszy w dziwacznej stworze.
— Doskonale! — wykrzyknął prześladowca. — Zaczynasz, widzę, zachowywać się, jak przystało na porządnego człowieka. Otóż najsamprzód dowiedz się, że jestem ci życzliwy. Wbrew temu, co mówią o mnie tam... na ziemi... pasjami kocham ludzi... oczywiście osobniki śmiałe, jak ty, pociągają mnie przede wszystkim. Podczas gdyś trwał na pobożnych, czy jak właściwiej mniemam, niepochlebnych dla swych ziomków rozmyślaniach... uplanowałem dla ciebie coś.... ale to mówię ci... ...coś bajecznego! Posiadam ogromny dar orientowania się... toteż zaraz spostrzegłem, że można by zrobić świetny interes. Przystępuję do rzeczy. Wyobraź sobie ogromne towarzystwo akcyjne... kapitał wynosi... powiedzmy dwa miliony... Ty nie wpłacając nic... w zamian za tajemnicę... za pomysł... dostajesz tyle, a tyle akcji... no... i... powiedzmy... posadę dyrektora... co? Podoba ci się to?... Widzisz... nieźle to nawet brzmi... Pewnieś ciekaw, co dalej? Całkiem słusznie. Otóż byłeś, myślę, w Szwajcarii... i wiesz, że najjałowsza góra może przynieść zyski... stokroć nawet większe jak potrójnej wielkości łan najpiękniejszej pszenicy.
No, chyba mnie rozumiesz? Co tam długo gadać... trafia się rzecz nadzwyczajna... pomogę ci.... zbuduj tu hotel.
Pielgrzym zerwał się ze ziemi. Porwał swój kij sękaty i machając nim, wrzasnął głosem wielkim:
— Apage satanas106! Apage satanas! Apage...
Ale czarnej postaci już nie było.
Ogromne, kilkunastopiętrowe gmachy „Hotelu pod ideałem” ledwo pomieścić mogły pielgrzymów i kuracjuszów, ledwo docisnąć się można było do sal gry, stołów biesiadnych i przystani, skąd łodzie motorowe ruszały w drogę okrężną po mistycznym jeziorze Ekstazy. Z dnia na dzień, rzec można, powstawały też nowe oddziały, tak, iż groziło, że zabraknie dla nich liter alfabetu. Afisze pokryły mury wszystkich dworców kolejowych świata całego, akcji nie można było dostać za podwójną nawet cenę, a o miejsca najdroższe dobijano się formalnie.
Pielgrzymka modną się stała, tylko odbywano ją teraz w tak ponętny sposób, że bardzo jeno niewielu pozostało przy dawnej lokomocji. Dziwacy ci, wytyczyli sobie inną rutę107, z dala od hotelowego liftu108 elektrycznego, ale widoczne było, że uczynili to jeno, by się oryginalniejszym wydać w oczach dam, bo raz po raz któryś się zjawiał w hotelu.
Doszło do tego, że dla wygody stron obu, ponad stromą „Ścieżką Pokutników” wzniesiono rodzaj werandy, skąd się idącym przyglądały damy. Jakiś Anglik zaprowadził tu totalizatora, ale dzienniki podniosły wrzask... no... i musiano go skasować. Zakładano się więc między sobą, a nie zdaje mi się, by „Pokutnicy” widzieli w tym coś złego.
Rojno było w hotelu od pierwszych zaraz dni, afisz dotrzymywał, co obiecywał, chwalono sobie tedy pobyt i pisywano co dnia masy kart z widokami. Ach tak... to jedno chybiło trochę... widoków nie było prawie żadnych skutkiem owych chmur pod nogami... Ale to nic... nie każdy może przecież sobie pozwolić na luksus pobytu w tak modnej instytucji, więc można sobie wobec znajomych radzić widokami... fantazyjnymi... od czegóż malarze hotelowi...
Skrajne organy lewicowe usiłowały z samego zaraz początku popsuć kurs „Ideałek”, zniechęcić publiczność do kupowania tych walorów... pewnego zaś agenta pewien redaktor zrzucił z pewnych schodów, przy czym pewne, a znaczne pieniądze rozsypały się... itd. No, ale nie wszyscy redaktorowie109 byli tak nieokrzesani.
Pisma wymienionego gatunku wiele szkody nie robiły, jako ich klienci
Uwagi (0)