Tropy - Franciszek Mirandola (czytelnia internetowa za darmo TXT) 📖
Tropy to zbiór opowiadań autorstwa Franciszka Mirandoli, młodopolskiego prozaika, poety i tłumacza.
Do zbioru należy dziesięć opowiadań: Zatruta studnia, Ulica Dziwna, Wolność, Cel, Pułapka, Świt, Pociąg nadzwyczajny, Gościniec dusz, Stary dom, Zamknięte. Są to utwory przepełnione oniryzmem, sięgające niemal surrealizmu.
Mirandola jawi się jako przedstawiciel nurtu fantastyki grozy, nieco odmienny niż Stefan Grabiński, Antoni Lange czy Roman Jaworski. Język jego prozy jest bardzo poetycki, doskonale współgrający z intrygującym światem fantasmagorii, który przedstawia autor. Mimo powstawania u schyłku Młodej Polski nieobce są wpływy filozoficzne epoki i rozważania traktujące w dużej mierze o kondycji człowieka i ludzkości, nieświadomości i zderzeniu z cywilizacyjnym postępem.
Tropy zostały wydane w 1919 roku. Franciszek Mirandola, poza twórczością autorską, przetłumaczył również m.in. Cierpienia młodego Wertera Goethego, Germinal Zoli, a także utwory Verlaine'a, Baudelaire'a czy Mallarmégo.
- Autor: Franciszek Mirandola
- Epoka: Modernizm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Tropy - Franciszek Mirandola (czytelnia internetowa za darmo TXT) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Franciszek Mirandola
— Jasieeek! Jaaasiek!
— Słyszysz! — powiedziała woda do Jaśka — Mój brat, CHLEB woła cię... idźże, idź...
Zerwał się żwawo. Oprzytomniał. Przetarł dłonią czoło.
— A tom się zdrzemnął... — mruknął i poszedł ku chacie, nie spojrzawszy już na wartki nurt z szumem płynący.
Długo nie było nikogo na brzegu. Panowała cisza południowa. Słońce stało w samym niemal zenicie i piekło, słoma zżółkła, szypułki kłosów otwierały się powoli i wyzierały ciekawe główki ziaren. Trawa przygnieciona ciężarem Jaśka powstawała lękliwie, powoli, a konik polny wystraszony ze swego osiedla w zielonej kępce namyślał się, czy można wrócić. Odarte z kory, biedne kloce wierzbowe tkwiły w błocie i żaliły się niebu, wznosząc w górę biedne udręczone głowy, zaś skryte w głębi ziemi małe strumyczki posłane przez rzekę, ryły się przez pulchną, gorącą glebę jak krety.
Woda płynęła wartko. Nie mówiła nic. Czasem tylko jakaś fala rzuciła na brzegu przeciwnym rozsiędzionej91 chacie pogardliwie pod nogi garść namułu.
— Naści masz... naści weź...
— Dobra nasza! dobra nasza!... — śmiała się chałupa i łyskała do słońca oczami okien.
— Naści kamień...
— Dobre i to... panie Kmito... — rechotała.
— Naści drewno zbutwiałe...
— W piecu zetleje całe... ha, ha, ha...
— Naści i zdechłą mysz...
— Przyda się tyż... przyda się tyż...
— I kwiat zerwany gdzieś...
— Tylko nieś... tylko nieś...
A chałupa Jaśkowa wytrzeszczała oczy, zazierała ponad brzeżek, by dojrzeć, czy woda czego nie skradła. Blada i zielona była ze złości. Zdawało się, że zgrzyta zębami i że włosy, że strzecha staje jej dęba na głowie z oburzenia.
Po południu wrócił Jasiek sam jeden do pracy.
Maciek poszedł z koniem holować łódź proboszcza, którą woda wczoraj jeszcze zniosła daleko i osadziła o parę stajań, na prost dworskiego ogrodu.
Stanął na brzegu i spode łba spojrzał na wodę.
— Widzisz! — zaczęła od razu, jak do znajomego. — Posłałam Maćka z koniem, by nam nie przeszkadzał. Siadaj!
Nagle ogarnęła go pasja, pasja istoty żywej i pana gruntu i chałupy w dodatku...
— Wciórności... psiakrew jedna!...
Chciał kląć, ale się splątał, bo nie wiedział, jak kląć wodę, która gada. Więc napluł tylko w garść, porwał ze ziemi babę dębową, zamachnął się i palnął z całej siły w głowicę nieszczęsnej, umęczonej wierzby, aż jęknęła.
Ale czy zamach był za wielki, czy kloc uchylił głowy przed ciosem, dość, że baba się ześliznęła i potrąciła Jaśka dosyć silnie w nogę...
— A niech to wszyscy diabli!... — jęknął boleśnie, chwytając się za nogę...
Musiał usiąść, bo go aż zesłabiło92.
— A nie mówiłam ci, żebyś se usiadł? — rzekła woda i zaśmiała się.
— Ty nieczysty duchu... ja ci... — wrzasnął ostro.
Nagle włosy mu stanęły dęba ze strachu na głowie.
— Boże ratuj! Toż ja tu pogawędki toczę z jakąś mocą piekielną...
Zerwał się, by uciec, ale nim krok postąpił, woda rzekła:
— Przy chrzcie świętym nalano mnie na twoje czoło!
— Prawda! — przyznał Jasiek.
— Tedy93 siadaj.
— Ale ja mam robotę. Nie mam teraz czasu słuchać kazania.
— To nie będzie kazanie. A cała ta robota niepotrzebna.
— Jak to? Więc ma wszystko podmulić... ej gadanie...
— Nie podmula temu, kto ma przymierze z wodą. I prawo wolności od chleba uzyska... ale to trudne...
— Moiściewy kochani! — wmieszała się do rozmowy Jaśkowa chałupa... — Moiściewy... powiedzcież mi też... Więc ta czarownica... ot tamta na drugim brzegu... ma przymierze z wodą?
— A mam! A mam! — wrzasnęła z drugiego brzegu sąsiadka.
— Moja wodo jedyna, powiedzże nam prawdę... mnie i Jaśkowi... — prosiła chałupa Jaśkowa.
— Czy powiedzieć? — spytała woda chałupy z przeciwka.
Ale stara jakoś nagle przycichła, zawarła oczy swych okien, przyczerniała na ścianach, zgarbiła się, niby pod ziemię kuląc... Nie odpowiadała wcale.
— Stójcie sobie spokojnie, nie przeszkadzajcie! — nakazała ostro woda chałupom.
Jasiek zobaczył, że obydwa domostwa zmartwiały nagle, i taki jakiś inny mają wygląd niż przedtem. Ot chaty. Ale i woda stała się zwykłą wodą, co płynie nie wiadomo skąd i w jaki kraj. Szemrała, pieniła się na kamiennych progach rzucała fale o brzegi... nie odzywała się głosem zrozumiałym.
Czekał cierpliwie sądząc, że się namyśla.
Siedział i czekał, a słońce szło po niebie nieustannie.
Nareszcie wstał, machnął ręką i podjął leżącą na ziemi dębową babę.
Za chwilę tętniły już uderzenia mocne, wytrwałe, uporczywe. Pot mu zalewał oczy... nie zważał... pracował zażarcie.
— A toby też było, gdyby się tak rozniesło94 po wsi! Rety!
Pośpiewując, pracował do zmierzchu. Zaciągnął trzy nowe kloce. Gdy się zmierzchło i miał iść do domu, schylił się, podjął ciężki kamień i cisnął z rozmachem w rzekę.
— Masz nagrodę za twoje bajdy!
Roześmiał się. Naciągnął kaftan i sięgnął po paczkę z tytoniem do bocznej kieszeni. Skręcił papierosa, zapalił i ruszył przed się.
— A możeś ciekawy... — doleciało go od wody.
Splunął z pasją i poszedł, nie odwracając się już wcale. W domu zastał już brata siedzącego przy stole. Bratowa stawiała przed mężem miskę klusek.
— A dalibyście się ta czego napić matka! — powiedział Maciek do żony. — Zmordowaliśmy się dziś pono95 obaj! — dodał, spoglądając z zadowoleniem na brata.
Wypili po razu i po drugim wcale niemałe sztakaniki96 wódki, potem jedli w milczeniu kluski, póki starczyło. Gdy skończyli, zapytał starszy:
— Dużoś zrobił?
— Ta cosiem tam zrobił! — odparł niepewnie, bo mu żal się zrobiło straconego nad wodą czasu.
— A to bestia podmywa... — rzekł Maciek — Ciekawość czemu akuratnie nasze pole.
— Akuratnie psiamać nasze!
— Andrzejowego, to ani tknie... jakby...
— Jakby co?
— Jakby bestia, pijanica miał jakie tajemne przymierze z wodą.
— Przymierze! — wrzasnął i zerwał się z ławy.
Maciek spojrzał na brata zdumiony wielce.
— Niewiele popiłeś, ale jakoś ci się sprzeciwiło...
Nie odpowiedział nic, ale wstał i wyszedł przed dom. Księżyca nie było, ale gwiazdy jasno świeciły. Szum zalatywał od rzeki. Jasiek czuł, wiedział dobrze, że teraz trzeba by tam pójść... tam... do niej... bo ona teraz właśnie powiedziałaby niejedno...
— Nieciekawym!... — uparł się — Wcalem nieciekawy!
I poszedł do karczmy.
*
Pan komisarz łapał ryby. Pan komisarz był na urlopie.
Urlop, rzecz dobra.
Oooj dobra!
„Nic jakoś nie bierze dzisiaj” — myślał, patrząc na korek, o który, jakby był mocno we dno rzeki wbity, woda rozbija się z szumem.
Ooo! Urlop rzecz doskonała! Tylko niełatwa.
Wszystko co dobre, trudne jest.
— A! Mam cię! — wrzasnął nagle z radością wprost dziką.
Ale to było złudzenie.
Ileż to razy choćby dzisiejszego dnia.
Urlop, rzecz wyborna, ale co dzień, to pechoważy97 wielce.
Pan komisarz począł myśleć.
Myśleć bowiem wiele można przy takim ryb łowieniu.
Ale o czym.
O awansie nie potrzeba. Właśnie zaawansował... i to... ach pewnie po raz ostatni w tym życiu.
A w życiu przyszłym?
Et! Pan komisarz był wolnomyślicielem, przeto...
Wolnomyślność rzecz doskonała. Rzecz jasna.
Dobrze jest tedy myśleć wolno i jasno.
A jak się trawi przy tym, niam, niam!
A propos. Pono jest jakiś szczep NIAM, NIAM, gdzieś w Ameryce. Prawda?
Ale co to ma do trawienia?
Chyba, że to są ludożercy.
Pfuj! Na co człowiek schodzi, myśląc...
Korek zapchał się gdzieś we wiklinę, pan komisarz tego nawet nie spostrzegł.
Szum rzeki porywał go w jakieś fantazje, mieszał tok myśli, rzucał nią jak kawałkiem drewna.
Pan komisarz myślał to wolno, to prędzej, ale nic się nie kleiło.
Zatracał się w tej mieszaninie, tonął w tym szumie, z którego coś jakby czasem wypływało, coś dziwnego, nieswojskiego, nie wolnomyślnego... a on nawet nie dziwił się... nie bronił.
Na powierzchni tej zjawiało się raz po raz jedno tylko jasne pojęcie: Urlop... urlop...
Ale i to zjawiało się coraz rzadziej i rzadziej.
Wreszcie zanikło. Pan komisarz przestał być komisarzem... niemal utracił rangę... rzeka go pochłaniała... degradowała do rangi zwyczajnego człowieka... nie, jeszcze niżej... do poziomu poety...
Pan komisarz marzył na jawie.
W takich chwilach wszystko jest możliwe.
Toteż rzeka poczęła do niego mówić, a on do rzeki.
— Ach! Nikt mnie nie rozumie... nikt mnie nie rozumie!
Tak mówiła rzeka.
Zdumiał się.
— Jak to niby? — spytał.
— Nikt nie wie, co to ja jestem... ja WODA.
— Ty... ty... ty jesteś oczywiście... no, w tobie są ryby i koniec.
Rzekł i jakby zdziwił się znowu, że przemawia do wody jak do żywej istoty. Ale zdziwienie nie było wielkie.
— Nieprawda, nieprawda! — odparła woda. — Mówisz tak, jak cię nauczył urlop... jak cię nauczył rozum zmętniały nad aktami wyzierający w lecie na świat boży...
To wszystko nieprawda! Tak mówiła woda.
— A jakże mam mówić inaczej? — spytał.
— A wiesz, kto tego rozumu nauczył ludzi twej sfery, skąd wzięły go wszelkie urlopy od początku świata udzielane urzędnikom wszelkich ras i wieków?
— Nie wiem! — westchnął z pokorą, iście nie siódmej rangi.
— Nauczył ich tego mój brat CHLEB!
— Aaa! Wiem. Do tego nie trzeba wielkiej filozofii!
— Tak? A mnie się zdaje, że dużo większej jak twoja.
— Phi! No na przykład!
— CHLEB jest to wszystko, co mówi: „Stój! Milcz! Giń!”.
WODA to wszystko, co mówi: „Idź! Drżyj! Płacz! Czyń!”.
Czyś kiedy nad tym pomyślał... ty niewolniku mego brata... ty...
Nikt tak od czasów Amenhotepa Czwartego nie przemawiał do urzędnika siódmej rangi na urlopie.
Komisarz oprzytomniał. Wstał.
W pierwszym zapędzie chciał się rzucić na bezczelnika, ale wstrzymał się, uczyniwszy krok jeden. Splunął pogardliwie na ziemię i zaczął zabierać się do domu. Mieszkał sielsko, anielsko w karczmie pobliskiej, gdzie Jasiek pijał wódkę i insze trunki.
Ale haczyk zaplątał się we wiklinę, sznurek mokry zaguził się niemożliwie.
Chcąc go wydobyć, musiał się położyć na brzegu i manipulować wychylony ponad wodę.
Dotykał jej niemal twarzą.
Męczył się, potniał. Czuł zawrót głowy.
— Tak! — powiedziała, musnąwszy go falą. — Teraz ci jeszcze coś powiem.
I zaczęła szumieć w ten sposób, że uczepiony rękami do sznurka znieruchomiał.
Uległ ponownie hipnozie ruchu jednostajnego, bezlitosnego...
— Ja i on jesteśmy jednej krwi. I tęsknimy za sobą, jak brat za siostrą, siostra za bratem. Cóż dziwnego... Żyjemy ciągle razem, a ciągle daleko... On mówi ciągle: „Stój! Milcz! Giń!”. I niewolnicy jego stoją... stoją w miejscu, jak zaklęci i milczą, i giną... A moi idą, mijają, przepadają gdzieś w dali śmierci i... zostają żywi na wieki... I nie wiedzą, że zostali. A tamci nie wiedzą, że zginęli.
Rozumiesz?
Nie odpowiadał.
— A ludzie... którym ustały kontrasty CHLEBA i WODY... ludzie tacy, którzy żywią się swym ruchem... swą falą... swoim przeznaczeniem... ludzie wolni, sprzymierzeni z WODĄ i sprzymierzeni z CHLEBEM... ach, tacy ludzie... Ale czy ty mnie rozumiesz?
Nie odpowiadał.
— Chłop... o nie! Ty... wy... nigdy, nigdy!
Mówiła teraz chyba do siebie, chyba do brata, chyba do wiatru czy chmur nim pędzonych, krewnych sobie na niebie. Szumiała ciszej, jakby... sobie samej.
A spod fali zaczęło coś śpiewać: Oooooj rzeko, rzeko, rzeko... Wzięłaś mnie daleko...
— Cicho bądź! — powiedziała temu niewidzialnemu. I znowu szemrała do siebie: — I któż rzuci CHLEB do WODY!... komu chleb wodą się stanie... kto dokona przemiany... największej z przemian ziemi?
— Ooooj! Wodo, wodo, wodo... Zabrałaś mnie młooodo! — zajękło98 śpiewem.
Rzuciła się niecierpliwie i odrzekła:
— Nie zabrałam cię dziecko... Leżysz niedalecko!
— Pod progiem leżę chaty... Nie widzą mnie braty! — wypominał głos żałośliwy.
— No... cichaj chwilkę jeszcze... Zaraz cię popieszczę... — uspokajała go.
— Eeeej! Trzeba było trzeba.
W służbie pana CHLEBA... — narzekało coś.
— Spróbować chciałeś przecie tęsknoty na świecie...
Gdyś widział, że nurt toczy błyskały ci oczy.
— Eeej zażyłaś sposobu... Ściągnęłaś do grobu... — odrzekł głos niecierpliwie.
Na skrzypcach zagrać chciałeś co we mnie słyszałeś — tłumaczyła woda. Zamyśliła się, ucichła. Czyż chciała ściągać do grobu?
Ale wspomniawszy sobie swoje przykazanie, rzekła:
— Co ujrzę, jaką duszę, każdą wołać muszę...
A chcąc pocieszyć biedne, umarłe dziecko, co nie miało sił iść w dal, powiedziała jeszcze pieszczotliwie:
Dziecko ucichło.
Woda osmutniała99 sama od dawanego pocieszenia.
Tak bywa... oj tak bywa! I znowu spytał malec:
I nagle zawiedło100 krzyk głośny, tętniący daleko:
*
— Jesteś dziś rozmarzony? Co? — pytała WODA.
— Jak zawsze... jak zawsze! — wtrącił CHLEB i zaśmiał się.
Młody, osiemnastoletni student leżał na skrawku trawy nad wodą. Nad nim kołysała się wiecha pszenicy.
Nie mówił nic.
Zapatrzony w to, co wszyscy zwą „rzeczami nieistniejącymi”, milczał.
A tymczasem te rzeczy wywoływały w nim ustawiczny, gorący, niemy krzyk:
— Cuda! Cuda! Cuda!
To nie świat mu się tak podobał.
— Cóż świat? Phii! To zachwycanie się... a dźbełkiem... a trawką... a mrówką... ha, ha, ha... My jesteśmy dzieci
Uwagi (0)