Chore perły i inne opowiadania - Alter Kacyzne (czytaj książki online .TXT) 📖
Arabeski napisane prozą poetycką są zbudowane z bardzo delikatnej materii baśni. Kacyzne łączy w nich współczesność z przeszłością. Wśród tych utworów wybijają się na czoło Chore perły.
Można je uznać za małe arcydzieło, utwór poczęty z ducha największego biblijnego poematu erotycznego Pieśń nad pieśniami Salomona.Z całkiem innego świata pochodzi opowiadanie Swaty w Parczewie. Śmiałe pod względem treści i awangardowe formalnie, Swaty w Parczewie są nowym, bulwersującym w sensie obyczajowym, tematem w na ogół purytańskiej literaturze żydowskiej.
- Autor: Alter Kacyzne
- Epoka: Dwudziestolecie międzywojenne
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Chore perły i inne opowiadania - Alter Kacyzne (czytaj książki online .TXT) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Alter Kacyzne
A Szmul? Czy on, siedzący przy biurku zawalonym firmowymi kopertami, na których widnieje bucik niczym herb, wie, czego chce i czego potrzebuje? Siedzi przy biurku w złym nastroju, w stanie niepewności, a być może nawet depresji. Nie jest nawet pewien, czy biurko jest jego własnością. Czy czasem nie przywłaszczył sobie cudzego dobra.
I komu wpadło do głowy ruszyć z miejsca jego rzeźbiony kredens ze szklanymi drobiazgami? Esterze.
Oto leży przed nim jej otwarty list. Przyjechała. Jest gdzieś w pobliżu. Zamieszkała w letnim pensjonacie. Błaga go, żeby do niej przyszedł.
Szmul Rabinowicz kołysze nadal głowę w rękach i raptem wybucha płaczem.
Z oczu leją mu się ciurkiem dawno zapomniane łzy. Od lat nie płakał. Jakby nagle otworzył starą butelkę wina.
Słyszy, jak żona w drugim pokoju mówi do służącej:
— Pan pracuje w swoim gabinecie. Zapomniał o kompocie. Zapytaj go, czy chce, żeby mu go podano do gabinetu. Kompot jest z rabarbaru, za którym mąż przepada.
Ach ten kompot! Codziennie kompot z rabarbaru! Szmul ma go już po dziurki od nosa, a żona nadal jest przekonana, że on go lubi.
Żona jednak także ma swoją rację, bo mąż codziennie wcina rabarbarowy kompot. Nie zdarzyło się, żeby kiedykolwiek cisnął kompotierką o podłogę. Skąd więc miałaby wiedzieć, że nie lubi rabarbaru?
*
Po lewej i prawej stronie tańczą las i pole. Tańczą w rytmie kadryla, aż rozhukane stadko wron, jedna do drugiej niby przywiązane niewidocznym drutem, doznaje zawrotu głowy w powietrzu. Szukając trwałego gruntu pod nogami, wrony lądują na surowym, czerwonym rozoranym polu, blisko konika ciągnącego pług. Koń a właściwie konik z trudem, ale rytmicznie i w sposób przemyślany kołysze łbem. Drugi swobodnie biega po zaoranym polu. Szyję pochylił w dół. Podskakuje na tylnych nogach. Chce w ten sposób odreagować łoskot pędzącego na pobliskich szynach, pociągu.
Na ostrym raptownym zakręcie wagon przechylił się i Szmul Rabinowicz zderzył się z ramieniem drzemiącej obok niego chłopki. Pomyślał, że tamte dwa konie, ten ciągnący pług i ten, który swobodnie hasa po polu, pokłóciły się z powodu rozoranego pola jego serca.
A on jest przecież ojcem, mężem i kupcem w dodatku. Rzecz nie do śmiechu. „Renifery” żony na książkach Kautskiego. Fotografia Pereca schowana za butami. Jego imię i nazwisko nie może być wydrukowane bez znaku bucika, na boku.
Buty depczą po nim, po jego życiu. Buty z całego świata. Także te, w których jeszcze bardzo długo nie będą tkwiły nogi. Które są jeszcze czystą abstrakcją.
Nieprawda, że dopiero teraz sobie to uzmysłowił. Czuł to od długiego czasu. Zawsze o tym pamiętał, ale nie przywiązywał do tego wagi. Tak jak nie przywiązuje wagi do nazwy czy kierunku tej, czy tamtej ulicy, przez którą przechodzi, żeby trafić do domu na obiad.
Ileż to razy zatrzymywał się na rogu tych ulic niby dla przetarcia okularów. Głównie jednak po to, żeby zadawać sobie pytanie:
— Jak mi radzisz, Szmulu, iść tą, czy tamtą ulicą?
Pytanemu obie ulice są w jednakowym stopniu obojętne. Jednakowo długie i jednakowo obojętne są mu obie równoległe ulice. I Szmul nie może sobie samemu udzielić rady. I idąc jedną z tych ulic, czuje, że druga połowa jego „ja” wlecze się drugą ulicą. I obu połowom Szmula nie jest dobrze.
Kiedy wagon wskutek nagłego skrętu pociągu zatrząsł się, Szmul zgodnie ze starym swoim nawykiem zaraz dotknął łokciem kieszeni za pazuchą, w której trzymał portfel wypchany wekslami i rachunkami. Przypomniał sobie leżący w nim list od Estery i po raz pierwszy uniósł głowę spod góry butów. Ach, zaczerpnąć przez otwarte okno wagonu jak najwięcej powietrza. Od jego nadmiaru zakręciło mu się w głowie i poczuł ucisk pod sercem.
Przed oczami migają mu, jakby zawieszone między niebem i ziemią, stada wron. Spośród nich wyłaniają się jakieś obce, nieznane twarze. Żydzi ogoleni i Żydzi z brodami. Żydzi w kaszkietach i Żydzi w kapeluszach. Wymachują laskami w powietrzu i wyciągają z ust taśmy z cyframi. Panie Rabinowicz, jucht! Reb Szmulu, skóra chromowa! I giemza18... buty szyte i klejone... Do wszystkich diabłów!
W środku pola kręci się jego rzeźbiony kredens z otwartymi drzwiczkami. Zlitujcie się! Z otwartych drzwiczek wylatują szklane, porcelanowe cudeńka — odłamki roztrzaskanej tęczy. I huk! I trzask! Rozbijają się o kamienie, o drzewa, o słupy telegraficzne.
Szmul wcale nie odczuwa żalu. Nic go nie to obchodzi. List od Estery przełożył do drugiej kieszeni. Żeby nie było profanacji świętości.
Oj, ty przeklęty, kupiecki łokciu! Czemu tak nerwowo wyciągasz się ku kieszeni za pazuchą? Jakby cały świat składał się ze złodziei. Przecież ta siedząca obok ciebie chłopka jest uczciwą kobietą. Dlaczego patrzysz na nią podejrzliwym okiem? Przecież ona w tej czerwonej chustce na głowie drzemie niewinna jak kwoka. I drzemiąc trzyma mocno w spracowanych rękach swój wytarty koszyk. Widocznie wystrzega się złodziei. Pilnujemy się nawzajem. Ileż to śmiesznych rzeczy jest na tym świecie!
Pociąg zwalnia bieg i gwiżdże mu do ucha, że wnet zobaczy Esterę. I gorąca, aż parząca krew napływa mu do serca. I czuje, jak słabną mu ręce i nogi. Wątpi, czy starczy mu odwagi, żeby wysiąść z pociągu. Po co rozdrapywać stare rany? Tyle lat minęło! Jak będzie wyglądał w jej oczach? I jaką ona się okaże dla niego?
Stara chłopka, usłyszawszy gwizd lokomotywy, zerwała się z miejsca. Najpierw uchwyciła się Szmula, potem ściany. Pogrążona jeszcze w półśnie, ledwo trzyma się na nogach. Wygląda podejrzliwie przez okno, czy aby nie przejechała stacji, na której miała wysiąść.
Niepokój Szmula potęguje się na widok bezradnego zamieszania, w jaki wpadła chłopka. Już nie potrafi się uwolnić od tego nastroju. Tkwi w nim jak w ciasnym ubraniu.
...I nawet wtedy, kiedy siedzi z Esterą na małej chłopskiej werandzie i jakieś zupełnie obce psisko obwąchuje przyjaźnie jego kolana, Szmul wciąż nie jest pewny, czy wszystko jest w porządku. Patrzy w twarz Estery i nie przestaje się niepokoić, czy czasem nie pomylił się w czymś, czy czegoś tam po drodze nie zapomniał. Wydaje mu się nawet, że cel jego podróży pozostał gdzieś na uboczu.
Uwalnia się od tego niepokoju, kiedy patrząc na ramiona Estery widzi, że drżą, że stały się szersze i bardziej okrągłe. Ale zauważa też, że przez cały czas Estera niczym przestraszone dziecko trzyma głowę wtuloną w ramiona. Dostrzega też, że jej twarz również się zaokrągliła i przybladła. Zatraciła dawną przezroczystą cienistość. Jednak cień „kawałka” nocy, tak jak dawniej wisi pod jej oczami. Dawniej oczy jej były jakoś większe. Dlatego widocznie skóra pod nimi jest nieco zmarszczona i czerwonawa jak roślina, która nigdy nie widziała słońca. Poznaje ją tylko po uśmiechu, ale natychmiast żąda od swojej pamięci, żeby mu powiedziała, kiedy w tym uśmiechu widział tak przerażone pytanie. Gdyby się tak gładko nie czesała, gdyby nosiła dawne swoje powabne długie loki, które przydawały jej rabinackiego wyglądu... Estera, Esterka...
Czy mają zapytać, co porabia? Zbyt długo już milczy. Zbyt długo grzebie w pamięci. Czuje to wyraźnie. Wkrótce w tym milczeniu zostanie pogrzebany, nie zostawiwszy po sobie śladu pamięci.
— Estero...
Czy to on wybąknął to imię, czy tylko mu się zdawało? Ona nie daje mu dojść do słowa:
— Powiedz Szmulu, czy zarzucasz mi grzech?
— Jaki grzech? O czym ty mówisz?
Szmul napina zmysły i oko jego trzeźwieje. Ostatni poszum ulotnił mu się z głowy. Tak, jak nagle odchodzi pociąg. Co za histeryczny i zuchwały ruch wykonała Estera rękami złożonymi na piersi?
Pod szarym materiałem sukni uwydatniają się jej piersi i pełny brzuch. Na ten widok uparte nogi Szmula wykonują poślizg na piaszczystej podłodze. Przestraszony pies w mig odskakuje. Owszem, Szmul może ją zapytać, kiedy wyszła za mąż i kiedy spodziewa się dziecka. Może spytać, ale może też milczeć, albowiem koniec końców jest mu to obojętne. Tak samo obojętne, jak obojętne są mu owe obie równoległe ulice, które prowadzą od sklepu z obuwiem do domu.
Zdaje sobie sprawę, iż gliniana maska, jaką sobie nałożył na twarz, jest nie do zdjęcia. Dlatego nie obchodzą go ciche skargi Estery na jej puste życie i tęsknotę za dzieckiem.
Bardziej obchodzi go dochodzący z daleka gwizd pociągu. Boi się spóźnić na coś ważnego w mieście. ...Co? Właśnie odszedł? Co on, Szmul, robi na stacji? Do odjazdu pociągu została jeszcze cała godzina. Tymczasem, może sobie posiedzieć i patrzeć na górę, gdzie od zachodzącego słońca płomienieje jakieś okienko. A może płoną tam świece? Miał kiedyś matkę, która odmawiała błogosławieństwo nad świecami.
— Mama.
Pójdzie, piaszczystą drogą do tego płomieniejącego okienka na górze. Pójdzie do matki, która błogosławi tam świece. Może znajdzie na tej piaszczystej drodze którąś ze swoich zabawek, które w dzieciństwie zgubił?
Idzie i nie znajduje. Przed domkiem na górze siedzą na przyzbie trzy stare kobiety, które robią na drutach. Okienko jest ślepe. W domku nie ma matki błogosławiącej świece.
*
Już od wczesnego poranka siedzi Szmul na małej chłopskiej werandzie naprzeciw zamkniętych drzwi i niecierpliwie czeka na Esterę. Spokój panuje w nim i wokół niego.
Kiedy w Bożą noc chodzi się po mieście, na ulicy, w mieście, gdzie most i brzeg wpatrują się długimi ogniami w otchłań, kiedy słyszy się, jak zamiera gwar miasta i na świecie czuwają już tylko „ja” i zegar na ratuszu, kiedy powoli i stopniowo zaczyna znowu dochodzić do uszu ożywający zgiełk miasta i odnajduje się własne „ja” na tym samym miejscu, przed czarną siecią mostową zarzuconą na wybladłe niebo — wtedy w ciągu jednej Bożej nocy można zmądrzeć. Tylko kilka siwych włosów przybywa na głowie.
— Chodź tu psie! Jak cię zwą?
Duży pudel z sierścią w kolorze oksydowanego srebra stoi przed werandą i połyskliwym wzrokiem patrzy na Szmula przez rozkudłaczone brwi. Szmul przypomina sobie, że już wczoraj widział tego psa.
Pudel chciał, żeby zwrócono na niego uwagę; wskoczył na werandę i zatrzymał się przy Szmulu. Z chłopską gracją stanął na tylnych łapach i oparł na kolanach Szmula przednie szerokie, owłosione łapy. Ma wygląd starego, nie ogolonego żołnierza mikołajewskiego, z którego oczu, pod siwymi brwiami, wyziera wierność i oddanie. Pogłaskał Szmul pudla po kudłatej sierści.
— Czyj ty jesteś, Boże stworzenie?
— To mój pies. Nazywa się Kurta.
W drzwiach, które otworzyły się bezszelestnie, stoi Estera. Ma na sobie jasny poranny szlafroczek — kimono. Na strudzonej twarzy błąka się uśmiech. Pod zapłakanymi oczami wisi noc.
Pies tak raptownie rzuca się do jej nóg, że słychać trzask jego kości po zderzeniu z podłogą.
Szmul pokornie oczekuje od Estery wybaczenia za wczorajszą ucieczkę. Czeka na chwilę, kiedy poda mu rękę. I wreszcie jej mała, smagła dłoń wyślizguje się z rękawa japońskiego kimona. Szmul łaknąco chwyta ją i przyciska do swego serca. Jest przy niej już tak blisko, że czuje ciepło jej ciała. Z przyjemnością czuje, jak jej palce rozczesują jego twarde włosy. Głaszcze go tak, jak on przed chwilą pieścił jej psa.
— Myślałam, że już więcej do mnie nie przyjdziesz.
Płaczliwy dźwięk tych słów wywołuje ciarki na ciele Szmula. Stojąc z głową pochyloną ku jej okrągłemu ciału, wyczuwa przez cienki materiał kimona ciepłą jego nagość.
Boi się Szmul, żeby ciężar jego głowy nie wyrządził krzywdy Esterze. Chce cofnąć głowę, ale ona trzyma ją mocno w swoich ciepłych ramionach.
— Już siwiejesz, Szmulku, siwiejesz...
— O matko moja!
Estera podnosi jego głowę i przygląda mu się szeroko otwartymi oczami, z uśmiechem na twarzy. Twardymi, cienkimi wargami nieprzywykłymi do całowania, wyciska z niego łzy, które nagle polały mu się z oczu.
Długo przyglądają się sobie nawzajem, po czym raptem wybuchają śmiechem.
Promiennym, dziecinnym śmiechem, który wszystkie koszmarne sny obraca ku dobremu.
*
— Chodź Szmulu, pokażę ci coś pięknego!
— Nie chodź Estero po mokrej łące!
— Nic mi nie będzie!
I na matowosrebrzystej łące jej stopy wytyczają świeżą zieloną ścieżkę. Szmul razem z Kurtą podążają za nią. Ze strachem patrzy, jak ożywiona i rześka lekko zbiega do rzeczki, jak przebiera nogami po rozkołysanych deskach kładki.
— Ostrożnie, Esterko!
Ona zaś umyślnie rozhuśtuje cienkie deski kładki wiszącej nad złocistą wodą. Odwraca ku niemu głowę i śmieje się:
— Chodź tu, Szmuliku! Chodź tu, strachajło!
Już są na drugim brzegu. Trzymają się za ręce i śmieją z Kurty, która z narażeniem życia odważyła się wskoczyć do rzeczki. Pływa, parska i wyłazi na piaszczysty brzeg. Stała się jakaś chuda, bardziej przylizana i przyczesana, ale broda i wąsy wyglądają jak z drutu. Strząsa z siebie wodę. Widać, że jest niezadowolona, bo się z niej śmieją.
— A teraz naprzód! — komenderuje Estera i zaczyna biec.
Szmula, gwałtowna żwawość Estery napawa nieco strachem, ale boi się ją powstrzymać.
W cieniu góry uśmiechał się świat stokrotek zroszonych zastygłymi kroplami słońca. Świat włożył pijane okulary pachnące słodko rumiankiem. Gdzieś w pobliżu rozległ się pisk i śmiech. Nagi chłopak i naga dziewczyna wyskoczyli zza krzaków. Trzymają się za ręce i śmieją do rozpuku. Unoszą swoje błyszczące roztańczone ciała do słonecznego piaszczystego brzegu, do barwnej sterty zrzuconych ubrań.
Esterę opanowało nagle zmęczenie. Szmul ostrożnie wziął ją w ramiona i przytulił. Chciałby swoimi długimi rękami z szeroko rozpostartymi palcami całą przykryć. Zasłonić ją przed słodkim powietrzem nasiąkniętym wilgocią. Osłonić przed jej własnym zdenerwowaniem i nagłym
Uwagi (0)