Chore perły i inne opowiadania - Alter Kacyzne (czytaj książki online .TXT) 📖
Arabeski napisane prozą poetycką są zbudowane z bardzo delikatnej materii baśni. Kacyzne łączy w nich współczesność z przeszłością. Wśród tych utworów wybijają się na czoło Chore perły.
Można je uznać za małe arcydzieło, utwór poczęty z ducha największego biblijnego poematu erotycznego Pieśń nad pieśniami Salomona.Z całkiem innego świata pochodzi opowiadanie Swaty w Parczewie. Śmiałe pod względem treści i awangardowe formalnie, Swaty w Parczewie są nowym, bulwersującym w sensie obyczajowym, tematem w na ogół purytańskiej literaturze żydowskiej.
- Autor: Alter Kacyzne
- Epoka: Dwudziestolecie międzywojenne
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Chore perły i inne opowiadania - Alter Kacyzne (czytaj książki online .TXT) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Alter Kacyzne
W odpowiedzi na ten nagły ruch, zwierzę leżące w szklanej skrzyni popatrzyło na niego przenikliwym wzrokiem. Może też pod wpływem głodu upomniało się spojrzeniem o jedzenie. W pewnej chwili klasnęło ogonem i zapiszczało.
Przez dłuższy czas oboje gapili się na siebie. Tymczasem w Turku wzbierał strach:
— Co tu się dzieje? Skąd ja do tego zwierzęcia?
I rzeczywiście, od czego to się zaczęło? Każda rzecz musi przecież mieć swój początek. Ludzie go oszukali. Wmówili w niego, że to morski człowiek, że dzięki niemu zarobi kupę forsy, że będzie pławił się w złocie. Dokonał więc wymiany. Oddał swój sklepik wraz ze stolikami i krzesłami, z tuzinem tac i filiżanek oraz kotłem, w którym parzył kawę, w zamian za dziwne zwierzę. W ten sposób stał się właścicielem „morskiego człowieka”.
Na to, że stworzenie to nie ma nic wspólnego z morskim człowiekiem, wpadł już dawno. Ładnie by wyglądał Bóg, gdyby stworzył takich ludzi.
Pozostaje jednak pytanie: kim jest ten stwór? Rybą? W żadnym wypadku! Psem? Także nie! Ale żyje i chce jeść. I patrzy teraz na Turka tak, że włos jeży mu się na głowie.
— Gwałtu, rety! Kim ono jest?
Stworzenie nagle się poruszyło i wbiło w niego oczy. Ze strachu Turek aż podskoczył na swojej ławeczce.
— Precz potworku! Odczep się ode mnie! Boję się ciebie!
Zerwał się z ławki i schował za kotarę. Tu z impetem padł na posłanie, przywarłszy twarzą do siennika wypchanego słomą. Ciarki przebiegały mu po ciele. Uchem i sercem był dalej przy szklanej skrzyni ze zwierzęciem. I strach go nie opuszczał. Wręcz przeciwnie: wzmagał się. Dopiero teraz bowiem, kiedy nie było widzów, stwór rozruszał się. Zaczął wyczyniać dziwne jakieś sztuczki. Turek poczuł, że strach przez duże S przebiega po jego grzbiecie zimnymi, owłosionymi łapami. Cienka kotara oddzielała go teraz od obcego świata, od ciemnej otchłani, do której łatwo można się ześlizgnąć i trwać w nieustannym spadaniu. Jak bezradne przestraszone, bezsilne dziecko rozpłakał się. Obfite łzy zmoczyły siennik.
— Czego to zwierzę chce ode mnie? Po co je wziąłem? Nie wiem nawet, jak się nazywa. Biada mi! Na chwilę serce Turka przestało bić, ale zaraz zaczęło się miotać niby pestka w orzechu, kiedy nim się wstrząsa. Jakiś dziwny plusk doszedł do jego uszu ze szklanej skrzyni. Nigdy jeszcze takiego nie słyszał. Zebrał się na odwagę, oderwał głowę od siennika i zajrzał za kotarę. Ciągnęło go do stwora, jak ćmę do światła.
I co zobaczył? Do połowy zanurzone w wodzie, zwierzę siedziało na dnie skrzyni. Krótkie rączki rozstawiło nad wodą, głowę zadarło do góry. I nagle roześmiało się ludzkim śmiechem i puściło z nozdrzy fontannę wody, która zalała podłogę. Było widocznie z siebie zadowolone, bo od śmiechu trząsł mu się brzuch. Oczy patrzącego na to Turka prawie wylazły z orbit.
— O, rety — krzyknął. — Ja tego nie wytrzymam! Ono ze mnie się śmieje! Ono doskonale wie, kim ja jestem, natomiast ja nie wiem, kim jest ten potworek. Kto więc jest tu Turkiem, a kto zwierzęciem?
Sam sobie zadał to pytanie i zaraz stuknął się w głowę, żeby więcej o tym nie myśleć. Własne myśli mogły bowiem wciągnąć go w otchłań. Wrócił na posłanie za kotarę. Leżał na sienniku i tym, co znalazł pod ręką, przykrył głowę. Miał teraz jedno pragnienie: ukryć się przed zwierzęciem i to tak, żeby go nie odnalazło. Jak to zrobić? Przecież wyjdzie ze skrzyni. Jakoś głupio... Przerażał go nawet własny oddech. Szczękał zębami, co także napawało go strachem, bo i to stworzenie mogło usłyszeć. Chętnie udusiłby siebie, żeby nie zwrócić uwagi zwierzęcia. Usłyszał wśród szczękania zębów i drgnień wszystkich członków swego ciała nagle zapadłą wokół ciszę. Za kotarą również panował absolutny spokój. Strach stanął jakby na czubkach palców i z tyłu, zza pleców zajrzał mu wprost do głowy, do miejsca, w którym tkwił jego mózg. Turek znieruchomiał. Nie miał najmniejszej chęci, żeby ruszyć choćby palcem. Jednak dwie myśli, niczym dwa koty naraz, zaczęły zabawiać się jego sercem i mózgiem. Przerzucały je sobie nawzajem:
— Zwierzę stoi nad siennikiem...
— Zwierzę uciekło na amen...
Ale sam strach uwolnił go od tych koszmarów, bo zerwał się z posłania, po raz drugi uchylił kotarę i wsadził głowę, żeby spojrzeć na skrzynię. Było to tak, jakby ją położył pod nóż gilotyny. Niech — pomyślał — wreszcie nastąpi koniec.
A zwierzę spało sobie w najlepsze na dnie szklanej skrzyni. Turkowi nagle zaświtała w głowie myśl:
— Trzeba się ratować! Jest okazja.
Cicho jak sen opuścił kotarę i zaczął pakować swoje rzeczy. Strach poganiał nim, bo stwór mógł w każdej chwili się obudzić. Zdjął buty i przywiązał je do pakunku z dobytkiem. Po podłodze poruszał się cicho jak cień. Wstrzymując oddech przemknął się z tobołkiem na plecach przez kotarę obok skrzyni tak szybko, jak się skacze z ognia do wody. W głowie rozdzwoniły mu się wszystkie dzwonki świata. Od takiego dzwonienia powinny były się obudzić wszystkie zwierzęta tej ziemi. Szczęście mu jednak dopisało. Jego zwierzę miało bardzo twardy sen.
Ze wszystkiego, co zaszło, zdał sobie sprawę dopiero, gdy znalazł się po drugiej stronie drzwi. Ucisk w płucach niepozwalający mu oddychać zelżał, więc jednym haustem zaczerpnął świeże powietrze, nocną ciszę i rozsiane światło księżyca. Nagle zauważył obok siebie jakiś jasny kształt i to wystarczyło, żeby zaczął uciekać co sił w nogach. Minął zamknięte o tej porze sklepy, minął bramę podwórza i już niedaleko był róg ulicy, z której mógł skręcić w boczne zaułki... Usłyszał głos:
— Stój Turku! Cha, cha, cha.
Wiedział doskonale, że się nie uratuje. Biedny głupiec! Poddał się natychmiast, zanurzył w swoich szerokich spodniach pod brzemieniem nagle spadłego na kark ciężaru. Tępe zęby wgryzły się boleśnie w jego ciało. Ze wszystkich sił starał się wyrwać napastnikowi. Na próżno. Żelazna ręka przycisnęła go prawie do samej ziemi i powoli obróciła jego twarz ku sobie. I oto Turek zobaczył z dołu parę ciężkich jak kolumny, szeroko rozstawionych nóg. Znajome i wrogie to były nogi. Ciało napastnika zasłaniało mu widok księżyca. Siłą rozpaczy uniósł w górę głowę. Z tej wysokości zobaczył znajomą, szeroką gębę właściciela sklepu, który śmiał się zadowolony.
I ta gęba ze swojej wysokości odezwała się przeciągłym, acz spokojnym głosem:
— Dokąd to Turek z pakunkiem pędzi w środku nocy?
— Dokąd pędzę? Do łaźni pędzę! — odparł nie zastanawiając się ani przez chwilę.
— Tak?
Turek opuścił głowę. Jeszcze raz spojrzał na jedną z dwóch ogromnych nóg właściciela sklepu i zmierzył wzrokiem odległość między tą nogą a swoim przygiętym do ziemi karkiem. Wtedy rozległ się z góry, jakby niebo pękło, ogłuszający istny lwi ryk.
— A czynsz za mieszkanie uiściłeś? Pytam, czy zapłaciłeś?
Potężna ręka właściciela uniosła Turka w górę i zaczęła nim mocno potrząsać. Od tego trzęsienia Turkowi zebrało się na wymioty. Wstyd mu było przed księżycową nocą, której spokój zakłócony został gradem krzyków.
Znowu nabrał odwagi i uniósłszy w górę głowę, rzucił prosto w twarz właścicielowi:
— U nas, jest taki zwyczaj.
Olbrzym przez chwilę był zaskoczony zuchwałością Turka.
— Co to za zwyczaj? Jaki to zwyczaj? Zwyczaj niepłacenia czynszu i pędzenia w nocy do łaźni? Sam uciekasz, a mnie pozostawiasz to śmierdzące zwierzę, o którym nikt nie wie nawet, co ono za jedno. Nie, panie Turku, u nas są inne zwyczaje. Zabieraj swoje bydlę i idź w czorty! Bez tego stwora ode mnie nie wyjdziesz. Słyszysz? Jutro sobie o tym pogadamy. A na razie marsz!!
Olbrzymiego wzrostu właściciel pociągnął Turka jak pieska, którego prowadzi się na miejsce, gdzie napaskudził. Wystarczyło zrobić trzy kroki, żeby znaleźć się przy otwartych drzwiach sklepu. Cisnął Turka do wnętrza, gdzie w skrzyni leżało sobie dziwne zwierzę i zamknął drzwi na klucz.
*
Rano właściciel w asyście policjantów i w obecności licznej grupy obywateli miasta otworzył drzwi. Turek wstał ze swego miejsca w kącie i wyszedł im naprzeciw. Nie miał na sobie spodni. Chude, sinawe nogi były obnażone. Ukłonił się grzecznie i spokojnym głosem powiedział:
— Moi panowie! Moi drodzy panowie i miłe panie! Powinniście wiedzieć, że każdy śmiertelnik zobowiązany jest pozostać do końca na tym miejscu, które mu w swojej wielkiej mądrości wyznaczył sam Allah. I biada temu, kto się sprzeniewierzy woli Allaha!
Mówiąc to znacząco pociągnął zwierzę za ogon, po czym dodał:
— Popatrzcie drodzy ludzie! Popatrzcie panowie i panie, dziadkowie i dzieci. Ten ogon jest prawdziwy. Należy do tego stworzenia, które widzicie. Zwierzę wraz z ogonem stanowi jedną całość. Niektórzy z was sądzili, że ogon jest przyprawiony, ale tak nie jest. To zwierzę jest jednym z licznych cudów Allaha. I żaden śmiertelnik nie ma prawa wątpić w cud, choćby nawet nie rozumiał, po co to dziwadło zostało stworzone.
W tym miejscu Turek przerwał swoją przemowę. Z płonących oczu wyzierało błagalne spojrzenie. Prosiło o litość. Polały się łzy. Z nosa ściekała krew. I nagle wybuchnął śmiechem. Tak głośnym śmiechem, że właściciel sklepu odskoczył od niego o trzy kroki i zaczął z zakłopotaniem drapać się po zarośniętym karku.
— Oto, co się staje z Turkiem, któremu nie pozwalają w porę iść do łaźni.
Jest to rzecz o człowieku, który pewnej nocy, siedząc nad czarną rzeczką, nagle pomyślał, a raczej odczuł, że jego nogi sterczące nad ziemią są w istocie głupie. Pomyślał i po chwili myśl tę po prostu zagubił. Ona jednak odszukała go i wróciła.
Ów człowiek przyszedł właśnie z miejsca, gdzie nie ma przegrody między życiem i śmiercią. Na tamtym miejscu zostawił resztkę swego życia. Zostawił ją tak, jak ktoś, kto nieostrożnie byle gdzie, zostawia paczkę zapałek i potem, kiedy nastają ciemności, nie ma czym ich rozświetlić.
Pozostał więc dokoła pusty świat, mroczny sen sprzed sześciu dni stworzenia. Szare, bezkształtne ciała nad tamtą gęstą ciemnością lasku rozgniotły księżyc. Oto szczelnie do siebie przyciśnięte, zniżają się stopniowo, z niedźwiedzią powolnością, do ziemi. Są coraz bliżej i bliżej. Nad pustką nocnego świata unosi się sieroctwo i bezboskość.
I jedno tylko światełko, jeden malutki płomyczek, głupio i zuchwale wgryzł się w płaską równinną przestrzeń, gdzieś między czernią a szarością. Wgryzł się i nie chce zgasnąć.
Ciężko oddychający, jęczący kawał życia pałęta się gdzieś w pobliżu na wilgotnej ziemi. Samotnie siedzącemu człowiekowi wystarczy tylko wyciągnąć po niego rękę, żeby go dosięgnąć. Więc wyciąga. Obmacuje ziemię wokół siebie i natrafia na ciepłą, spoconą sierść oblekającą drżące ciało jakiegoś stworzenia. Drżeniom stworzenia towarzyszy raz po raz wyrywająca się z jego piersi skarga. Człowiek wzdycha współczująco:
— Ach, to ty, Kurto, biedne moje psisko!
Kurta reaguje na to płaczliwym ziewnięciem, po czym gorącym jęzorem oblizuje rękę człowieka.
Tej nocy człowiek siedzący nad rzeczką zaczyna odczuwać swoje zewnętrzne „ja”: okulary, które uciskają mu nos, twardy kapelusz cisnący skronie, płaszcz opasujący ciało niczym blaszany pancerz oraz ciężkie od błota kalosze. Wydaje się, że za chwilę dusza wyleci mu z ciała. Czuje, że utkwiła w jego ubraniu. W żywym ubraniu leży już martwe ciało.
Czuje to przez jedną tylko chwilę. Przez tę jedną, krótką chwilę czuje też, jak kapie na niego deszczyk, który rozsnuwa za kołnierzem jego płaszcza zimną pajęczynę. Nie zwraca na to uwagi. Nie obchodzi go to. Zapomina o nocy, o psie i o rzeczce.
Jego „ja” rozpłynęło się. Przed oczama snuje się teraz tylko sen złożony z dawno minionych fragmentów życia: jakiś zepsuty zegar na starej wieży, jakaś uparta ręka, która zmusza zegar do wybijania dawno minionych godzin. I wszystko to odbywa się dziwnie między dniem i nocą.
*
Nocą w ogrodzie leżą przytuleni do siebie dwaj związani przyjaźnią chłopcy. Leżą na otwartej estradzie, na której jeszcze trzy godziny temu rozbrzmiewała muzyka. Teraz hula tu wiatr i księżyc świeci nad głowami. Deski są twarde.
Na szerokim otwartym placu przed estradą zebrały się psy z całego miasta. Psy wszystkich możliwych ras. Odprawiały jakieś nieme psie misterium.
Leżący na estradzie chłopcy rozmawiają szeptem:
— Widzisz, Szmulu, jak się z nami obchodzi świat? Ma nas za nic, śpi sobie spokojnie, gdy my nie mamy na czym głowy położyć.
— Nie martw się, Dawidzie! Świat da się przerobić.
— Przerobić, powiadasz? To wymaga ogromnej pracy. Nie opłaca się. Nim się obejrzysz, umrzemy z głodu lub chłodu. Przykryj mnie, Szmulu. Dreszcze przebiegają mi po ciele.
Szmul przykrywa kolegę płaszczykiem podszytym wiatrem, obejmuje go za szyję, ogrzewa własnym ciałem i powiada:
— Gorycz przez ciebie przemawia, Dawidzie!
Dawid nie od razu odpowiada. Po dłuższej dopiero chwili powoli wycedza:
— Gorycz, powiadasz? Nie, Szmulu, po prostu zestarzałem się.
Nic więcej już nie mówią. Szmul przytula do siebie nagle zestarzałego kolegę i zaczyna płakać. Płacze z litości nad Dawidem i nad sobą. Płacze z powodu niegościnnego przyjęcia, jakiego doznali w obcym mieście, którego mieszkańcy śpią teraz spokojnym błogosławionym snem w domach za ogrodem. Śpią pod ciepłymi pierzynami owłosieni mężowie z ich tłustymi żonami. Śpią młode dziewczęta na lśniąco białych prześcieradłach. Same zresztą lśnią
Uwagi (0)