Mośki, Joski i Srule - Janusz Korczak (jak czytać książki na tablecie za darmo .txt) 📖
Janusz Korczak wyjeżdżał z warszawskimi dziećmi z ubogich rodzin na kolonie w 1904, 1907, 1908 r. Efektem tych doświadczeń był jego faktyczny debiut jako twórcy literatury dla dzieci, czyli książka Mośki, Joski i Srule.
Takiego sposobu pisania dla dzieci polska literatura do tej pory nie znała. Nic dziwnego zatem, że powieść zrobiła na odbiorcach piorunujące wrażenie. Żadnego podziału na dzieci grzeczne, niegrzeczne, dobre i złe, żadnego pouczania, moralizowania… Tego jeszcze nie było. Dzieci ją pokochały, zaczęły naśladować zabawy bohaterów oraz ich pogląd na sprawiedliwość i słuszność. Dorośli mieli pewne zastrzeżenia, bo czy faktycznie można pokazywać biedne, żydowskie dzieci w taki sposób, jakby niczym nie różniły się od chrześcijańskich? Korczak zadziwił ówczesny świat prostą prawdą, że dziecko jest tylko dzieckiem, bez względu na narodowość i wyznanie.
Opisał biedne, zaniedbane, znające tylko miejskie zaułki i rynsztoki dzieci, zachwycające się wsią, naturą, zwierzętami. Pokazał, jak uczą się od natury i od siebie nawzajem, jak kształtuje się ich zmysł moralny. Doświadczenia kolonijne okazały się niezwykle ważne w późniejszej twórczości Korczaka i jego koncepcjach pedagogicznych.
Straszne koleje losu sprawiły, że kilka kilometrów na południe od ośrodka kolonijnego Michałówka powstał obóz zagłady Treblinka, do którego pisarz wraz z żydowskimi podopiecznymi wyruszył w swoją ostatnią podróż, tą samą drogą co 40 lat wcześniej. Trudno o tym nie myśleć przy lekturze książki, tak się bowiem dzieje, gdy w świecie zaczynają triumfować uprzedzenia, strach i nienawiść.
- Autor: Janusz Korczak
- Epoka: Dwudziestolecie międzywojenne
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Mośki, Joski i Srule - Janusz Korczak (jak czytać książki na tablecie za darmo .txt) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Janusz Korczak
Czarnecki jest przyjacielem Chaima Bromberga, więc wszystkie oczy zwracają się ku Czarneckiemu.
— No powiedz, ile?
— Piątkę — powiada Czarnecki i dwie łzy staczają mu się po twarzy.
— Piątkę, proszę pana, piątkę — wołają chłopcy, a Tyrman dodaje:
— On się poprawi, on już będzie grzeczny.
I w rzeczy samej, Bromberg się poprawił. Aż do wieczora chodził spokojnie i poważnie, ale znać było, że mu nieswojo. Tak chodził w swojej piątce ze sprawowania, jak w ciasnych butach — aż się dozorca obawiał, by się Bromberg z grzeczności nie rozchorował.
Dopiero nazajutrz pobił się z Biedą, a po obiedzie powiedział stanowczo:
— Proszę pana, ja już nie chcę piątki.
— Dlaczego?
— Bo mi się znudziła...
Kiedy przyjechaliśmy do Warszawy, pytała się matka Bromberga na dworcu:
— Jak się mój Chaim sprawował?
— Dobrze — odpowiedział dozorca — tylko zanadto cichy.
Matka spojrzała na Chaima i na dozorcę zdumiona, a widząc, że obaj się śmieją, i sama się roześmiała.
— Myślałam, że naprawdę pan tak mówi, że go chyba tam kto zaczarował.
I wdzięczna była, że się nie gniewano na jej urwisa.
Ojzer-poeta. Wiersz o szewcu, o kowalu i o powrocie do domu.
Ojzer Płocki deklamował na zabawie własne swoje wiersze.
Dziwnym się chłopcom zdawało, że można wiersze pisać nie z książki, a z głowy.
Właściwie Ojzer pisze nie z głowy, a z tego, co widział i słyszał.
Na przykład wiersz o szewcu.
Biedny szewc długo nie miał żadnej roboty, więc nic nie zarabiał. Chodził, starał się, szukał, nic nie mógł znaleźć. Wreszcie dostał obstalunek, tak bardzo się cieszył. Ale do wykonania obstalunku potrzeba mieć skórę na buty, skórę trzeba kupić, a skąd wziąć pieniądze na kupno skóry? Chodził szewc do znajomych, prosił o pożyczkę. Jedni nie chcieli, a drudzy nie mogli pożyczyć, bo sami są biedni i pieniędzy nie mają. Poszedł prosić o zaliczkę na kupno skóry, ale mu nie dano. I szewc nie mógł wykonać obstalunku — biedny, biedny, biedny.
Ojzer zna tego szewca, bo razem z nim mieszkają. Ojzer pamięta, jak chodził bez zajęcia, jak otrzymał robotę, jak starał się o pieniądze, których nie dostał. Ojzer pamięta wszystko i wiersz o tym napisał...
Drugi wiersz — o kowalu, który dzień i noc bije młotem twarde żelazo, a młot śpiewa mu o szczęściu ludzi.
I kowala tego widział Ojzer, kiedyśmy szli do wodnego młyna, a po drodze wstąpili do kuźni; kowal bił młotem w rozpalone żelazo, aby pokazać chłopcom, jak się robi podkowy. Wszyscy widzieli, ale jeden tylko Ojzer wiersz napisał; on jeden w huku młota usłyszał melodię, śpiew o szczęściu ludzi, bo on jeden był poetą tylko...
Napisał Ojzer wiersz o lesie, w którym człowiek chory staje się zdrów i mocny; ale nie wszyscy mogą mieszkać w lesie i dlatego są bladzi i smutni.
O kim myślał wówczas mały poeta, gdy ten wiersz pisał?
Zapewne o ojcu.
Ojciec Ojzera robi skakanki i lejce, paski i ozdoby do sukien. Gdy był zdrów, dużo zarabiał, córkę do szkoły posyłał. Ale teraz kaszle, a do lasu, gdzie powróciłby do zdrowia, wyjechać nie może.
Dziś jeszcze często wspominają dobre dawne czasy, gdy córka chodziła do szkoły, gdzie pani była dobra, bardzo dobra, a dzieci tak ją kochały. Teraz ojciec chory, pani szkołę zamknięto — wyjechała daleko do Ameryki i tam ją dzieci zapewne kochają.
Ach, jak Ojzer chciałby się uczyć.
Ojzer nie lubi hałaśliwych zabaw, ale chętnie słucha ciekawych opowieści — wie, że dozorca go kocha, ale nie poprosi nigdy ani o chorągiewkę, ani o piłkę, ani o ładny widelec, ani o przylepkę. Ojciec Ojzera, on sam, siostra starsza, mama — dumni są, prosić nie lubią, nie chcą.
Kiedy mała siostrzyczka Ojzera leżała w szpitalu, chcieli co dzień ją odwiedzać.
— Nie można; tylko trzy razy na tydzień wolno przychodzić do chorych dzieci.
— Jeżeli nie można częściej, to trudno. Widocznie tak być powinno, zapewne tak jest lepiej.
Raz Ojzer przyszedł do szpitala i przyniósł dla siostry garstkę winogron. Nie przyniósł karmelków, bo mała była chora i jeść jej karmelków nie było wolno.
Stoi Ojzer koło łóżeczka siostry i nic nie mówi.
— Powiedz jej coś, przywitaj się z siostrą.
Ojzerowi z oczu łzy płynęły...
Kiedy dzień powrotu do Warszawy się zbliżał, cieszyli się chłopcy, że znów rodziców i rodzeństwo zobaczą i opowiedzą wszystko: co robili na wsi, jak się kąpali, bawili, bronili fortecy — Ojzer wówczas napisał ostatni swój wiersz na kolonii:
„Cieszą się dzieci, że wracają do domu, aby zieleń lasu zamienić na wilgotne ściany. Kwiaty śmieją się do słońca, ale czeka je zima, gdy zwiędną”.
Najchętniej pisze Ojzer o lecie, kiedy jest ciepło, słońce świeci i kwiaty kwitną. Zimy nie lubi, bo smutna.
Niespodzianka. Ostatni zachód słońca i ostatnia bajka.
Chłopcy proszą, żeby nie chodzić na prawy skraj lasu, bo tam będzie wieczorem niespodzianka. Noszą coś, układają, a jak już wszystko będzie gotowe, zawołają sami. Roboty koło niespodzianki musi być dużo, bo gotowa będzie dopiero koło wieczora. Aż dwie miotły musiał im Józef pożyczyć; za to pozwolili mu wcześniej przyjrzeć się niespodziance, tylko żeby panom nic nie mówił.
Jest to ostatni dzień pobytu na kolonii — i mówi się już teraz tylko o Warszawie.
Topcio zostawił gołębie w Warszawie, czy aby nie uciekły. Szydłowskiego mama była chora, czy też jest już zdrowa? Topcio chwali się, że umie dym z papierosa nosem puszczać i chleb rzucać wysoko, i łapać go prosto w usta. Pływak umie nogę na głowę zakładać i pluć daleko przez zęby, Frydman gwiżdże na jednym palcu i powiekę zawija, co bardzo strasznie wygląda.
Wszystko jest dziś ostatnie: i kąpiel ostatnia, i obiad ostatni. Dużo kaszy zostaje na talerzach, nawet nie wszystko mleko wypite; jakże jeść kaszę, kiedy się jutro jedzie do domu.
Kukułka od piątej rano kuka na pożegnanie:
— Kuku — żegnajcie dzieci — kuku, nie umiem pięknie śpiewać, a żegnam was, tak jak potrafię — krótko i serdecznie.
Już przebrali się chłopcy we własne ubrania i wierzyć się nie chce, że Tyrman, Frydenson, Czarnecki chodzą w długich chałatach41. Mały Soból ma ładne ubranko i po dwie złote gwiazdki na kołnierzyku; tak go siostra krawcowa wystroiła w drogę.
Chłopcy czyszczą obuwie, żeby ładnie wyglądać na dworcu.
Dobre, kochane dzieci — tyle was tu było, a choć broiłyście ciągle — nie zrobiłyście nic prawdziwie złego. Jak miłe jesteście w tej zgodnej krzątaninie, by pożegnać nas niespodzianką.
— Proszę pana, już.
— Proszę pana, niespodzianka gotowa.
Na prawym skraju lasu, gdzie codziennie żegnaliśmy piękne zachody słońca — chłopcy zbudowali wielkie gniazdo z gałęzi, kamieni i piasku, obłożyli igłami z sosen, miękko wysłali mchem i ubrali kwiatami.
— Gniazdo bocianie.
— Nie gniazdo, a loża — mówi jeden, który zna teatr, bo ojciec jego jest tokarzem i miał kiedyś w teatrze robotę.
Ostatni zachód słońca.
Słońce straciło promienie, wąska chmurka przekrajała kulę słoneczną na dwie połowy.
— Ostatni zachód słońca — mówią chłopcy.
Jutro już będą w Warszawie, a tam słońce nie zachodzi wcale.
W Warszawie nie ma zachodu słońca, tylko o zmierzchu pokazuje się na ulicy człowiek z długim kijem i zapala brzydkie żółte latarnie. Człowiek ten przechodzi z jednej strony na drugą, jest zawsze ciemno i biednie ubrany, a twarzy jego w cieniu nie widać. On w mieście zamienia dzień na noc.
A w Michałówce jasne słońce w purpurowej szacie dzień gasi i noc zapala. Słońce opuszcza się coraz niżej, zanurza pod ziemię i znika, skrawek po skrawku.
— Już — mówią jedni.
— Nie jeszcze.
Już gwiazdą tylko, już iskrą małą świeci.
Tego ostatniego wieczora o ostatnim zachodzie urodziła się ostatnia bajka kolonijna — dziwna bajka i niedokończona.
„A może nie wracać do Warszawy? Może ustawić się parami, wziąć chorągiewki, zaśpiewać marsza i ruszyć w drogę?
— Dokąd?
— Do Słońca.
Długo iść będzie trzeba. Ale cóż to szkodzi? Sypiać będziemy w polu, a na życie zarabiać. W jednej wsi Geszel zagra na skrzypkach i dadzą nam mleka. W drugiej wsi Ojzer powie wiersz lub Aron bajkę ciekawą — i dadzą nam chleba. Gdzie indziej znów zaśpiewamy albo w pracy w polu pomożemy...
Dla kulawego Wajnraucha zrobimy wózek z desek i gdy się zmęczy, będziemy go wieźli.
Będziemy szli długo, długo — będziemy szli i szli, i szli...”
— No i co? — niecierpliwią się chłopcy.
Ale rozległ się nagle dzwonek wzywający na ostatnią kolację i bajka została niedokończona.
A nazajutrz byliśmy już w drodze do Warszawy.
Uwagi (0)