Pył - Björnstjerne Björnson (biblioteka internetowa TXT) 📖
Odwiedziny u rodziny Atlungów owocują wieloma poważnymi tematami. Konfrontacja dzieci z przedwczesną śmiercią towarzysza zabaw, rozważania odnośnie nieśmiertelności, podział obowiązków w małżeństwie i uczestnictwo rodziców w wychowaniu dzieci.
Okazuje się, że Atlungowie mają nie lada problem ze swoją rodzicielską rolą. Przed panią Atlung maluje się wizja odebrania jej ukochanych synów…
Bjørnstjerne Martinius Bjørnson to norweski pisarz tworzący przede wszystkim w drugiej połowie XIX i na początku XX wieku. Był również znanym publicystą, opowiadał się za ruchami emancypacyjnymi, wspierał proletariat, a także był przeciwnikiem kary śmierci. Pył to jego opowiadanie z 1882 roku. W 1903 roku został wyróżniony Nagrodą Nobla w dziedzinie literatury, doceniono zarówno jego twórczość poetycką, jak i prozatorską oraz dramatyczną.
- Autor: Björnstjerne Björnson
- Epoka: Pozytywizm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Pył - Björnstjerne Björnson (biblioteka internetowa TXT) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Björnstjerne Björnson
tłum. nieznany
Ta lektura, podobnie jak tysiące innych, jest dostępna on-line na stronie wolnelektury.pl.
Utwór opracowany został w ramach projektu Wolne Lektury przez fundację Nowoczesna Polska.
ISBN 978-83-288-3082-0
Pył Strona tytułowa Spis treści Początek utworu I II III IV V VI VII Wesprzyj Wolne Lektury Strona redakcyjnaDroga z miasta, do Skogstadu, starego majątku ziemskiego rodziny Atlungów, w którym ponad lesistem wybrzeżem rzeki, przecinającej grunta, znajdowało się wiele znacznych fabryk, w zwykłych okolicznościach, nie trwała dłużej, niż dwie godziny, przy dobrej sannie jednak, zaledwie godzinę. Szosa ciągnęła się wzdłuż fiordów. Jadąc z miasta, po prawej stronie miałem fiord, po lewej pagórkowato rozłożone pola, a między niemi rozrzucone wille i dwory, wśród drzew, krzewów i kwiecia.
Te pagórki dalej przerastały w góry, okalające drogę, która tutaj stawała się coraz pustszą i trudniejszą do przebycia, az w końcu, daleko w głąb fiordu nie było już nic widać, jeno las i las. Ow las jodłowy należał właśnie do posiadłości Skogstad, fabryki zaś, rozstawione ponad rzeką, wyrabiały materyały drzewne, i przetwarzały je na papier.
Rodzina Atlungów, pierwotnie francuzka, za czasów Hugonotów przybyła na północ, jako pochodząca ze stanu niskiego; przez małżeństwa połączyła się ze starą, arystokratyczną rodziną Atlungów, i z czasem przybrała ich nazwisko.
Jechałem z przyjemnością. Niedawno upadł śnieg. Śród białego krajobrazu, powietrza przesiąkniętego atmosferą śnieżną, fiord wydawał się zupełnie czarnym. Drugi brzeg był niedaleko, ponad nim wznosiły się wysokie skały, obecnie też ubielone.
Skoro tylko wjechałem w las, zapanował on całkowicie nad memi myślami. Na sosnach pokładły się wielkie płaty śniegu; przeważnie jednak pokryta nim była część wschodnia; pozostało jednak tyle jeszcze drzew nieosypanych, że cały las w swej białej szacie, lśnił ciemnozielonym blaskiem; tu i ówdzie wychylała się uparcie gałąź zupełnie zielona.
Wkrótce ukazał się i właściwy Skogstad i podwórzec. Rzeka szemrała zdaleka, w oddali widniał szereg czerwonych dachów zabudowań. Po obu stronach podwórza stały domy robotnicze, oddzielone lasem lub parkiem.
Odwróciłem się teraz od mego towarzysza podróży — fiordu, i zajeżdżałem do dworu. Tam, gdzie się park kończył, zaczynał się ogród, a wzdłuż niego przechodziła mniej więcej równa droga. Niegdyś był i tutaj las, ale po nim pozostały tylko resztki, tworzące po obu stronach prześliczną aleję, jednakże wielkie, stare drzewa gdzieniegdzie już dały się zastąpić młodemi, a ten zagajnik był tak gęsty, że dwór, do którego dojeżdżałem, chwilami znikał mi z oczu zupełnie. Ale baśń śnieżna i tu szła za mną.
Wrażenia, jakie daje nam natura odgrywają dużą rolę w oczekiwaniu tego, co ma nastąpić.
Kobietę, ową jasnowłosą, którą niegdyś widziałem, i którą za chwilę miałem ujrzeć, wyobraziłem sobie w bieli. Po raz ostatni spotkałem ją przed dziewięciu laty w Dreznie, w jej podróży poślubnej. Nosiła ona wówczas czysto suknie błękitne, nie widziałem jej nigdy w białej i nawet przypuszczam, że nie byłoby jej w tym kolorze do twarzy, a jednak teraz widziałem ją całą spowitą białością.
Pamiętałem ją dobrze, a szczególniej sytuacyę, w jakiej ich najczęściej widywałem: ona stała przy pianinie i śpiewała, on jej akompaniował; to, co śpiewała, pewnie było też „białe”, jakieś hymny szczęścia i radości.
Była córką duchownego; przyjeżdżali właśnie z probostwa, z sielanki ślubnej. Na probostwie słyszałem o nich dość często, a przy spotkaniu niejednokrotnie ponawiano prośbę, ażebym odwiedził ich, gdy będą w tej okolicy.
I teraz właśnie do nich jechałem.
Główny budynek we dworze, znany jest w Norwegii, jako jeden z największych; żaden z Atlungów nie zadawalniał się tem, co zbudował jego poprzednik, i w ten sposób dom, wraz z każdem nowem pokoleniem wzrastał i wydłużał się.
Ostatnią przybudowę dokonał już obecny właściciel, i nowe skrzydło było zmodernizowanym gotykiem.
Budynek główny otaczały inne domy w półkole. Lawirowałem tedy pomiędzy zabudowaniami, aż wysiadłszy z sanek, dotarłem do drzwi wejściowych gotyckiego skrzydła.
W całym domu nie ujrzałem żywej duszy, ani nawet psa. Czekałem chwilę napróżno, a potem wszedłem na kurytarz, gdzie zdjąłem kapelusz i palto, a ztamtąd już trafiłem do jasnego, dużego przedpokoju.
I tu nie było nikogo, ale posłyszałem już zmięszane głosy: dwa dziecinne i jeden kobiecy, albo dwa kobiece i jeden dziecinny, tego rozpoznać nie mogłem, poznałem za to od razu pobożną pieśń amerykańską, którą śpiewali, znaną w całym kraju: skarga małej dziewczynki, która każdemu jest przeszkodą, tylko nie Bogu w niebie, który przygarnia do siebie wszystkie, nieszczęśliwe dzieci.
Skarga ta brzmiała trochę obco w tym jasnym pokoju, urządzonym z wyszukanym gustem.
Zapukałem do drzwi i wszedłem do jednej z najpiękniejszych bawialni, jakie kiedykolwiek w kraju widziałem. Roztaczał się stąd cudowny widok na fiord i była ślicznie urządzona. Stylowe meble stały na dywanach brukselskich, marmurowe biusty i posągi wspierały się na wspaniałych konsolach. Dźwięki owej pieśni księżycowej, snuły się tu po kątach; chodziły one z ust kobiety i dwóch chłopców, z których starszy mógł mieć lat około siedmiu, młodszy sześć niespełna.
Na odgłos moich kroków, kobieta zwróciła spojrzenie ku drzwiom i ździwiona przestała śpiewać. Dzieci siedziały odwrócone ku oknu, więc wejścia mego nie zauważyły i śpiewały dalej.
Starszy chłopczyk podobny był do rodziny ojca, młodszy do matki, obu jednakże obdarzyła ona swemi wielkiemi, cudnemi oczyma. Starszy miał twarzyczkę podłużną, wysokie czoło, rudawe włosy, i piegowatą buzię, jak ojciec. Cała postać młodszego, podobną była do matki, figura nieco naprzód pochylona, a głowa, dla utrzymania równowagi w tył przegięta, skutkiem czego usta nawpół otwarte, no i te same, szare, pytające oczy, jasne włosy, spadające w lokach na czoło, jak u niej.
Obserwacye te robiłem, gdy dzieci, ujrzawszy mnie, podeszły do stołu, a kobieta, która wraz z niemi śpiewała, powstała, i zbliżyła się do mnie, widocznie nie wiedząc dobrze, czy jestem jej znajomym, czy też obcym. Gdy jednak usłyszała moje nazwisko, wyznała z uśmiechem, że widziała moją fotografię w albumie z podróży poślubnej swoich państwa. Objaśniła mnie też, że Atlung jest w fabrykach i dopiero na obiad przyjdzie do domu, to jest za godzinę, a żona jego poszła do domków robotniczych, ażeby odwiedzić pewnego staruszka, leżącego na łożu śmiertelnem.
Opowiadała mi to wszystko dźwięcznym, miękkim głosem, przypatrując mi się badawczo. Ja zaś nie przypuszczałem nigdy, ażebym mógł ujrzeć zstępującą z ram twarz Madonny Carla Dolci, i dlatego przypatrywałem się jej również badawczo. Osada głowy, profil, a nadewszystko oczy i brew, delikatność rysów i cały wyraz — prawdziwy Carlo Dolce!
Wyszła, zostawiając mnie z chłopcami, którymi zająłem się natychmiast. Starszy miał imię Antoś i umiał chodzić na rękach, młodszy Sztorm; malec właśnie opowiedział mi to o swoim bracie i o wielu innych jeszcze, cudownych rzeczach; najwidoczniej uwielbiał go i podziwiał. Starszy opowiadał mi znów o braciszku, że dostał dziś od ojca w skórę; Stina poskarżyła się ojcu: Stiną nazywała się żywy Carlo Dolci.
Po tym, niezbyt dyplomatycznym wstępie do znajomości, stali już obaj przy mnie i opowiedzieli obaj razem to, co ich obecnie do najwyższego stopnia zadziwiało: W jednym z dworów robotniczych, mieszka Janek, to jest mieszkał, bo właśnie teraz jest już u Pana Boga. Codzień prawie, bawił się tu z niemi na podwórzu, im też wolno było często chodzić do niego, i jak mogłem wnosić z opowiadania, wizyty te dla chłopców były ziemią obiecaną i rajem.
Pewnego wieczoru, przed dwoma tygodniami, mały Janek właśnie o zmroku miał wracać do domu; to było zanim spadł śnieg, a w parku był staw taki czarny i taki lśniący. Chciał przejść przez niego, bo mu było bliżej, ale tego samego dnia wyrąbali właśnie w nim dziurę, do połowu ryb potrzebną i zapomnieli ją oznaczyć, no i mały Janek wpadł w nią. Słyszano na podwórzu krzyk dziecka, ale nie zwracano na to uwagi, bo wiele dzieci krzyczy na podwórzu. Mały Janek zniknął, nikt nie wiedział gdzie, a gdy znów lód wyrąbali na stawie, to go tam znaleźli. Ale chłopcom nie było wolno go zobaczyć, za to byli na pogrzebie razem z dziećmi ze szkoły. Nie pochowali go w kaplicy, jak dziadka i babcię, tylko na cmentarzu. O, to było prześlicznie! pan nauczyciel śpiewał basem, stary kasztan wiózł Janka; leżał w biało pomalowanej trumnie, którą ojciec kazał z miasta przywieźć, a na trumnie były wieńce, które uwiła mama ze Stiną. Wszystkie dzieci dostały ciastka i jagody, przed pogrzebem, a na pogrzebie śpiewali wszyscy właśnie to samo, co dzieci przed chwilą. Stina ich tego nauczyła. Janek był bardzo biedny, ale teraz już mu dobrze, bo jest u Pana Boga, a w ziemi tylko trumna się została. A co jest w trumnie? Tak, tam niema prawdziwego Janka, bo teraz jest zupełnie inny Janek; aniołki z nieba przyszły, do niego, do stawu ze wszystkiem, co odtąd mieć już będzie, tak, że nie potrzebował nawet marznąć w wodzie.
To daleko, daleko ładniej być z aniołkami w niebie, niż tu na ziemi. Tak, to prawda, Stina tak powiedziała. Ona też wolałaby tam być i tylko dla mamusi nie odchodzi, bo wtedy mama byłaby taka sama.
Właśnie w tej chwili ukazała się Stina, prosząc dzieci, by z nią odeszły.
Na lewo od pokoju, w którym siedziałem, drzwi stały otworem. Sądząc po półkach z książkami, domyśliłem się, że to biblioteka. Miałem wielką ochotę przekonać się, jakie książki czytał ojciec tych dzieci, jeżeli wogóle coś czytał. Pierwsza, jaką dostrzegłem na biurku obok listów, ksiąg rachunkowych i wzorów tkanin fabrycznych, była dziełem przyrodniczem Bain’a. W pierwszych rzędach
Uwagi (0)