Kolejna alternatywna historia Polski - Ziemowit Szczerek (gdzie mogę czytać książki online .TXT) 📖
Polak, jak to Polak, wiadomo: gdziekolwiek się znajdzie, wszystko mu się z jednym, ze swojskim kojarzy. Jak nie słoń a sprawa polska, to na przykład Polska a Dominikana po sezonie.
Aż dziw bierze, ale rzeczywiście: da się tak.
- Autor: Ziemowit Szczerek
- Epoka: Współczesność
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Kolejna alternatywna historia Polski - Ziemowit Szczerek (gdzie mogę czytać książki online .TXT) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Ziemowit Szczerek
Ta lektura, podobnie jak tysiące innych, jest dostępna on-line na stronie wolnelektury.pl.
Utwór opracowany został w ramach projektu Wolne Lektury przez fundację Nowoczesna Polska.
ISBN 978-83-288-6119-0
Kolejna alternatywna historia Polski Strona tytułowa Spis treści Początek utworu Wesprzyj Wolne Lektury Strona redakcyjnaWszystko było jakoś podejrzanie znajome, mimo że inna półkula: lotnisko, wiadomo, globalizacja, taryfiarze pod lotniskiem korzystający z faktu, że jest poza sezonem, prawie nikogo nie ma, prawie żadna komunikacja zbiorowa nie jeździ, więc można dyktować ceny, a ceny, wiadomo, były też znajome.
Albo bankomaty, które na dzień dobry proponowały wypłacenie jakiejś monstrualnej sumy pieniędzy, a mniejsze sumy pojawiały się dopiero potem, na drugiej, albo i trzeciej (plus reklamy) stronie na ekranie. Albo kantory z tak przegiętym kursem walut, że gdyby był prawdziwy, Dominikana musiałaby być finansowym żelbetem, nie do ruszenia przez kryzysy, a w lokalnym peso w Europie by brano kredyty.
Dominikana poza sezonem. Prawie bez turystów, a więc i z tą całą wsią potiomkinowską pod tytułem „szczęśliwe Karaiby” częściowo tylko rozłożoną. Dominikana obnażona, bez karnawałowego stroju, bez kolorowych piór na głowie, siedząca ciężko na kanapie pod wentylatorem i pijąca piwo presidente, starająca się przy tym nie patrzeć na rozpierdol za oknem. I tylko jakiś samotny chłopaczek na lotnisku, który proponował kobietom swoje usługi jako „companion”, pokazując rękami, jak wielkiego ma, choć w połączeniu z jego smutną niepewnością wyglądało to tak, jakby się chwalił złowioną rybą.
No, ale kasę się udało wypłacić, w końcu coś przyjechało, busik jakiś, zazgrzytały drzwi, właśnie wtedy, gdy zaczynaliśmy już czuć, że za chwilę pomrzemy pod tym niebem rozpalonym i żółtym, wyglądającym tak, jakbyśmy byli gdzieś wewnątrz atmosfery Słońca, w tym powietrzu, którym się nie dało oddychać, i weszliśmy do środka. A tam z kolei klimatyzacja zionęła śmiercią z wyziębienia.
No i jechaliśmy tak z tego lotniska, wczasowicze pozasezonowi, bo w sezonie jednak drogo. My, jacyś Rosjanie stąd i zowąd, gówniarze z plastikowymi, kolorowymi walizkami na kółkach, jacyś biedni Niemcy o wyglądzie ryżowych szczotek z wąsami i platyną, którzy przez cały czas macali się po miejscach w których ukryli pieniądze, na wypadek, gdyby potencjalni złodzieje nie wiedzieli, gdzie szukać. Grupka Czechów, którzy wyglądali trochę jak ci Niemcy, ale bardziej ze zwrotem w stronę: jak sandał, to skórzany, a jak platyna, to ondulowana. I tak dalej. I jakaś pani z Polski, która wyglądała jak nauczycielka albo urzędniczka w średnim wieku, która wiozła sobie na wakacje młodego chłopaka o dłoniach, z których nie do końca zeszła jeszcze biała farba emulsyjna. Chłopak wyglądał na speszonego, i chyba nie czuł się tak, jak zakładał, że się będzie czuł w tych tropikach.
No i jechaliśmy w zimnie, a za oknem — Karaiby.
*
Wyglądało to tak, że cały właściwie obszar przybrzeżny, który można było zagospodarować pod wypas turystów — został podzielony na coś, co wyglądało jak niepodległe państewka. Wielkie tereny otoczone były murami, wysokimi jak ten w Berlinie albo ten, który oddziela Izrael od Palestyny. Zza murów sterczały palmy. Czasem widać było również flagi. Flagi należały do sieci hotelowych, które zarządzały tymi państewkami, to znaczy te powiewały z najwyższych masztów. Pozostałe symbolizowały najbardziej atrakcyjne i prestiżowe kraje świata: Stany, Niemcy, Wielką Brytanię, takie rzeczy. I Rosję, bo jeśli chodzi o dystrybucję prestiżu, to udało jej się podjąć odpowiednie działania mające na celu połączenie w głowach świata słów „Rosjanin” i „bogactwo”, nawet jeśli dystrybucja wspomnianego bogactwa w ramach samej Rosji wyglądała nieco inaczej, niż ta dystrybucja prestiżu. Co nie zmienia jednak faktu, że udało się jej wcisnąć na maszty takich właśnie hotelarskich minirepublik, jak te, pomiędzy murami których jechaliśmy.
Cała komunikacja publiczna odbywała się pomiędzy tymi państwami-resortami. Wszystkie te moto-taxi, polegające na tym, że pasażer siedzi na drugiego na motocyklu, amerykańskie i japońskie auta, od trupów po wypasione pick-upy. I wszystko to, co pomiędzy, a co nie jest zazwyczaj brane pod uwagę przy opisywaniu ciągów komunikacyjnych w tropikalnych krajach, czyli pomarańczowy, całkiem uroczy kurz, swąd benzyny, drżące powietrze, ryk i szum, próby rozpędzenia się, co w drogowym chaosie nie jest zbyt proste, i jakiś nieokreślony niepokój, który nad tym wszystkim wisiał, ale nigdy nie wiedziałem, czy jest to niepokój odczuwany wyłącznie przeze mnie z powodu jakichś psychologicznych niedomagań, czy inni też są w stanie go odczuć.
Poza ciągami komunikacyjnymi w strefach poza murami istniała również Dominikana właściwa. Czyli dość chaotyczna sieć uliczek, im biedniejszych, tym węższych, a im węższych, tym bardziej chaotycznych. Od bogatych willi po faweloidy kryte blachą falistą, małe domki, przed którymi smażono banany, kiełbasę, ryby i kurczaki, które wyglądały jak schowki na motocykle.
Busiki zatrzymywały się przy bramach tych ogrodzonych murami resortów jak przed murami zamków i pasażerowie wysiadali przy odpowiednich krainach: Niemcy pod państewkiem o nazwie kojarzącej się z miłym wypoczynkiem i ukojeniem przy szumie morza i palm, Rosjanie — pod czymś, co w nazwie miało wesoły plusk i udar słoneczny. Czesi chcieli wysiąść tam, gdzie Niemcy, ale z jakiegoś powodu przegapili przystanek i musieli czekać, aż kierowca zrobi kolejne okrążenie.
My nie wysiedliśmy przy żadnym resorcie. Nasz zamek był malutki, zamczątko właściwie: kilkadziesiąt pokojów w trybie „euroremont w byłym ZSRR”, bez własnej plaży, ale za to niedaleko od publicznej. Trzeba było tylko przebiec betonowe pieklątko, po którym darły auta, nie skręcić sobie karku, przechodząc po błotnistej ścieżynce za budami z pamiątkami dla takich frajerów, jak my wszyscy — i już. Oczywiście, zakładając, że człowiek o zdrowych zmysłach miałby ochotę chodzić na plażę w tym potwornym klimacie, gdzie od słońca dostaje się gorączki. W każdym razie ja nie zamierzałem i na plażę planowałem chodzić wyłącznie w nocy.
Najważniejsze, w każdym razie, w naszym hotelu było: basen z ulokowanym obok niego barem krytym, tradycyjnie, w karaibsko-turystycznym stylu, strzechą. A za barem stał facet o smutnej twarzy, dziewczyna o twarzy wesołej albo rozkombinowany chłopaczek o raperskiej fryzurze. Chłopaczek mieszkał w fawelowatej okolicy zaraz za naszym hotelem. Była to piaszczysta uliczka, przy której stały budy kryte blachą i przed które powystawiano uliczne grille i plastikowe krzesła. Pod niedalekim bankiem siedział ochroniarz w siwym mundurze z shotgunem na kolanach. Takim, z jakich na filmach najlepiej rozjebać głowę zombie.
*
Na plażę nieliczni poza sezonem mieszkańcy naszego hotelu wychodzili dość wcześnie. Plaża publiczna chyba jednak nie bardzo im się podobała, bowiem szybko weszli w układy z ochroniarzami plaż prywatnych, którzy za kasę opychali na lewo kolorowe opaski na ręce uprawniające do opalania się na leżakach i terytorium hotelu takiego czy innego. I wieczorami przy barze naszego basenu pojawiali się wczasowicze obrandowani znakiem przynależności do pastwisk za murami: niebieskimi, zielonymi, żółtymi i czerwonymi bransoletami z czegoś w rodzaju ceraty, których teoretycznie nie dało się zdjąć z nadgarstka bez zdejmowania.
W dzień przy basenie, pod strzechą przesiadywał jowialny i samotny Anglik Jack. Wyglądał na emerytowanego urzędnika, choć w gruncie rzeczy mógł być byłym wojskowym. Próbował rozmawiać z każdym, ale mało kto, włącznie z barmanami, miał ochotę rozmawiać z Anglikiem Jackiem, który był miły, ale dość nużący i dość po angielsku wyższościowy. Siedział więc przy barze przykrytym szklaną taflą, jadł orzeszki i zamawiał kolejne dżiny z tonikiem.
Rozumiałem go, bo cień pod barem był jedynym miejscem poza własnym pokojem, które miało sens w czasie, gdy ta żółta, wściekła kurwa zalewała cały świat samą sobą, niby wrzącym olejem. Też tam więc siedziałem, czytając książki na czytniku i odpowiadając Anglikowi Jackowi półsłówkami na jego pierdolenie o Europie Wschodniej, na której znał się, jak mówił, jak nikt na świecie, bo kiedyś był z byłą żoną i byłą rodziną camperem w Chorwacji i zawadził o Vukovar, i sam, na własne oczy, widział tam ślady po kulach. I wie, do czego może doprowadzić nieodpowiedzialna polityka.
Czasem pojawiał się trzydziestokilkuletni, nieco jakby kotowaty Rosjanin Misza, który, powróciwszy z plaży, na którą był zaciągany przez swoją żonę, wyglądał zawsze tak, jakby wyjęto go właśnie z wrzątku. I tylko on pił z Anglikiem Jackiem, opowiadając mu o Władimirze Putinie i o tym, że Rosja wstaje z kolan i że tylko zachodnia propaganda każe wszystkim widzieć w tym coś diabolicznego. Anglik był łatwą zdobyczą: wszystkie teorie, które roztaczał przed nim Misza, budziły w nim przekonanie, że uczestniczy w czymś ukrytym przed oczami świata, czymś, co tylko wtajemniczeni i ci, którzy są, jak to się mówi, otwarci na nieszablonowe, wymykające się kalkom myślenie, mogą poznać. Gdy już się nawalili i gdy kotowaty Misza naprzekonywał Jacka wystarczająco, że świat wygląda dokładnie odwrotnie, niż Jack do tej pory myślał, że wygląda, a Jack się z tym skwapliwie zgodził, ładowali się do basenu, w którym kontynuowali odkrywanie świata. I z którego wychodzili wtedy wszyscy inni, ewidentnie bojąc się, że Misza i Jack będą do basenu sikać.
Wieczorami ogólnie rzeczywistość zaczynała mieć sens. Wtedy wychodziliśmy na plażę. Otwierałem piwo presidente, siadałem na piasku, zapalałem papierosa i patrzyłem na wschód, zupełnie nie mając ochoty na geopolityczne przemyślenia. Byłem w amerykańskiej strefie cywilizacyjnej, co było widać po samochodach, typie rejestracji, sposobie ogarniania ulic, domów, znaków i tak dalej, i nie miałem ochoty na Europę. Ale siedzenie na plaży i gapienie się w przestrzeń, szczerze mówiąc, ogólnie jest nudne, noc czy dzień, a piasek włazi w szczeliny czytnika e-booków, więc długo tam nie chciało mi się siedzieć i patrzeć, jak przy blasku księżyca moszczą sobie na plażach miejsce romantyczne parki, wpatrując się w korony palm zawieszone nad spokojnego oceanu taflą.
Jebać taflę.
Poszedłem do tego faweloidu. Była noc i w tej ciemności pomarańczowo było od żarówek wkręconych jako latarnie przed domami i światła padającego z okien pustaczanych chałupinek. Usiadłem na krześle przed czymś, co wyglądało na sklep albo restaurację, w każdym razie — w drzwiach ustawiono grill, na którym smażyły się banany z kiełbasą, a obok wystawiono kilka butelek piwa presidente. Kobieta — młoda dziewczyna w chustce na głowie i oczach tak zmęczonych, że wyglądała na sto lat, zapytała, czy wiem, że to nie jest miejsce dla turystów. I że dalej są lepsze restauracje. Powiedziałem, że wiem i poprosiłem o piwo i kiełbasę. Rozmawialiśmy. Ja hiszpańskim łamanym na angielsko, ona też. Po uliczce chodzili ludzie, przystawali, dodawali po dwa-trzy zdania. Niektórzy brali piwo i przysiadali się. To miejsce, mówili, było względnie nowe. Ten faweloid, w którym siedzieliśmy. Wcześniej mało kto tu mieszkał, choć mogło się to wydawać dziwne, bo przecież piękne plaże i w ogóle, ale kogo tu, kurwa, obchodzą piękne plaże, mówiła. Większość tych, którzy tu siedzą, ona też, przeniosło się tutaj, żeby pracować przy turystach. Raz przy kozach, mówiła, raz przy turystach, nie ma problemu. Ci, co pracują w hotelach właśnie tu, mówiła, wracają na noc.
I zaczęli wracać, faktycznie. Upijałem się powoli, bo się okazało, że jest też rum, i po jakimś czasie zaludniało się: przychodzili ci od nas, zarabiający stosunkowo najgorzej, bo nasz hotel był raczej tani i chyba nie uchodził za zbyt dobry, ci od plusku fal, od żaru słońca, spod różnych flag, i tak dalej. Wyjęli gandzię i zaczęli kręcić dżointy. Kupiłem kilka gramów od jednego z kolesiów i wróciłem na plażę. Skręciłem i paliłem, patrząc na parki, których gniazdka uwite w piasku wydawały się coraz głębsze. Księżyc wydawał się coraz większy.
— Hola, amigo — powiedział Pedro, gdy stanął przede mną. — A chcesz może trochę koksu?
Pedro był kolegą tego, od którego kupowałem
Uwagi (0)