Darmowe ebooki » Nowela » Oko za oko - Stefan Żeromski (biblioteka na TXT) 📖

Czytasz książkę online - «Oko za oko - Stefan Żeromski (biblioteka na TXT) 📖».   Wszystkie książki tego autora 👉 Stefan Żeromski



1 2 3 4 5 6 7 8 9 10
Idź do strony:
rozlegający się w lesie pisk kraski obudził w niej przytomność umysłu. Wyrwała się z objęć i rzuciła do ucieczki. Wawelski powstrzymywał ją przemocą.

— Kiedy się zobaczymy, kiedy? — nastawał głębokim basem.

— Nigdy...

— Przyjdę dziś wieczorem do furtki ogrodowej... Dobrze?

— Ach, dobrze, dobrze, tylko puścić...

— Na pewno?

— Wszystki mi jedno... na pewno...

Wyrwała ręce i poszła wprost przez łąki.

 

O godzinie dziewiątej wieczorem Wawelski uzbroił się w rewolwer oraz głębokie kalosze i, z przestrachem łechcącym mu łydki jak paroksyzm malarii, poszedł na schadzkę. W lesie było tak ciemno, że co chwila tłukł się o pnie drzew lub wlatywał twarzą w gęstwinę kolących gałęzi. Mżył drobny deszcz, cichy deszczyk, podobny do rosy. W lesie nie czuć go było prawie, dopiero między zbożami dawał o sobie znać szelestem prawdziwym, dzwoniącym i niewymownie żałosnym. Po niwkach żyta rozlegała się nieustannie szeroka a głucha melodia uderzeń małych kropel o puste dudki zbożowe, przypominając dźwięk struny skrzypiec, kołyszącej się szybkim, ostatnim ruchem po odjęciu smyczka.

Adaś przezornie wymijał prostą ścieżkę i szedł po miedzach. Kilkakroć zastępowały mu drogę kępy mietlicy, podobne w pomroce do tajemniczego lasu — grzązł w sapach na skraju łąki i gniótł niemiłosiernie kartofle, owsy, żyto. Pot go oblewał, ogarniał przestrach atawistyczny tej siły, że go zwracał do domu — to znowu mocowało się w nim z tchórzostwem jakby pożądanie niebezpieczeństwa. Zarysowały się wreszcie na ciemnym niebie olszyny. Adaś trafił omackiem na mostek i dzwoniąc zębami puścił się ku furtce po kępach trzęsawiska. Gdy się zbliżył do parkanu ogrodowego, wstąpiło weń zestrzelenie w jedno ognisko mocy nerwowej, podobne do ślepej odwagi. Szedł oślizgłym brzegiem jakiegoś głębokiego rowu. Gałązki żywopłotu, niewidzialne w ciemności, drapały go po twarzy; trzaskały pod nogami suche patyki, sprawiając podczas usiłowań zachowania śmiertelnej ciszy wrażenie wystrzałów armatnich; oplątywały nogi jakieś żylaste badyle, mocne jak postronki. Dowlókł się wreszcie do upragnionej furtki, oblany zimnym potem, oparł o słupek i czekał.

Deszcz szemrał po liściach drzewek owocowych, w willi migotały światła, na szczycie starej topoli, stojącej w rogu ogrodu, trzepotało się niespokojnie kilka twardych liści, wywołując złudzenie zbliżających się kroków. Wawelski wsłuchiwał się całym jestestwem. Zwodziło go co chwila bicie serca.

— Ktoś idzie... — szeptał przytulając się do krzaków. — Nie... nikt nie idzie, nikt nie idzie...

Znowu ta cisza okrutna, natrętna, przeraźliwa!

Liczył do stu, do dwustu — zdecydował się nawet na odwrót sromotny; gdy znienacka dobiegł do jego uszu szelest oryginalny, wyrywający się spomiędzy innych. Wsłuchiwał się przez sekundę niewysłowienie przykrą, aż pojął.

— To szelest sukni damskiej... — wyszeptał jak gdyby komuś na ucho.

Po chwili naprzeciwko furtki zamajaczył cień jakiejś głowy.

— Kto to? — zapytała śmiesznie drżącym głosem pani Zofia.

Wawelski poznał jej wylęknioną mowę i zaczął prosić szeptem, aby otworzyła.

Wkrótce był w ogrodzie. Szli oboje zacienioną uliczką, nasłuchując i wstrzymując oddechy, ku darniowej ławce pod jabłonką. Pani Zofia okrywała się chustką narzuconą na głowę i co parę kroków chwytała Wawelskiego za rękę, jakby szukała w nim obrony przed niebezpieczeństwem. Deszcz powoli ucichał, siejąc już tylko drobniutkim pyłem wodnym; zza kęp olszyny wynurzał się między chmury czerwony księżyc i rozpościerał nad łąkami rudą swoją zorzę. Gdy to spostrzegł Wawelski, ogarnęła go bezmyślna, iście bydlęca wściekłość na to światło przeszkadzające mu jakby na przekór. Posadził panią Zofię na ławce i tulił do siebie.

— Chciałabym panu powiedzieć... ja tylko przyszłam panu powiedzieć... — majaczyła, odrywając jego palce od swych piersi; wypowiadała jednym tchem jakieś tyrady o niegodziwości, o obowiązkach matki, żony; usiłowała wstać, gdy pieszczoty stawały się namacalnie jaskrawymi, ale nie była w stanie opierać się natarczywym naleganiom. Czas uciekał...

Księżyc wypłynął nad drzewa, oświetlił wąskie uliczki, mokre trawy, ubielił rażącym światłem ścianę domu i dach spiczastej wieżyczki...

Gdy Wawelski wymykał się spomiędzy zarośli i lech fasoli, śmiech tryumfu i radości lał mu się z samej głębi serca. Poczucie zwycięstwa zwiększała aureola niebezpieczeństw pokonanych. Odpoczywał w lesie na wilgotnym mchu, patrząc z upojeniem niemieszczącym się w piersiach na głębinę niebios, zasianą już gwiazdami, co zdawały się dotykać koron sosnowych. Szorstka i złowroga piękność lasu, głęboka i nieugięta ciemność miejsc osłonionych i nasyconych wilgocią, powiększona przez dopełniające bladozielonkowate światło księżyca — rozmarzały go i pieściły. Teraz oto nie tylko jest upojony szczęściem, ale, co stokroć ważniejsze, nie jest Żydem; złożył dowody odwagi męskiej, rycerskiej śmiałości, na jaką nie ważyłby się pierwszy lepszy nawet z tych... sarmatów.

 

Jeszcze za świetnych czasów wyprawiania rajskich wesel na walnych jarmarkach w Łącznej, Skaryszewie i Jędrzejowie — Świerkowski przyuczył się do „facjendowania”. „Mieniał się” na konie, tarantasy, chomąta, buty, dubeltówki — nawet na krawaty i czapki. Ruina majątkowa zmieniła i wywróciła do góry nogami wszystko w jego pojęciach, wyjąwszy żyłki do facjendowania. Co więcej, chętka handlarska urosła w nim stopniowo do potęgi motoru życiowego. Za gorzkich i bolesnych chwil osiadania na bruku, kiedy odwrócił się do niego plecami jednogatunkowy z nim świat braci szlachty, a otaczać go zaczął falą tratujący nogami, brutalny aż do wydzierania z rąk ostatniej kopiejki — świat nowy, a raczej nowe, pozbawione służalstwa ukazujący oblicze — Świerkowski myślał po nocach i zdecydował się sam wobec siebie, że chcąc chleb jeść na świecie, trzeba pracować. Za resztki ocalone z rozbicia nabył kilka morgów gruntu i ruderę pod Trebizondowem; zbudował natychmiast spiczastą basztę i głosił na wszystkie strony, że zaczyna pracować. Obiecywał sobie i całemu światu rezultaty nadzwyczajne — w gruncie rzeczy jednak pracowała pani Zofia, a on rozmyślał nad nagłym i olśniewającym zrobieniem pieniędzy. Gdy stykać się zaczął z ludźmi nowego świata, odbijały się o jego uszy dalekie, mętne, sparodiowane odgłosy mądrych nawoływań: Utrzymujcie w czystości i wykwintności wasze waterklozety, naprawiajcie dziury w mostkach, handlujcie, handlujcie wszystkim, co jest pod utwierdzeniem, albowiem naucza socjologia, że potrzebne są rodzajowi ludzkiemu grube pieniądze!

Świerkowski pojął, o co rzecz idzie, a nawet napełnił go duch obywatelski; pojął dlatego zwłaszcza, że nigdy nie mógł się dosyć nadziwić sprytowi żydowskiemu i na wszelkie sposoby pracował wyobraźnią, aby ten spryt skutecznie naśladować. — Piorunował na Żydów jawnie, w duszy jednak uwielbiał ich i nie pojmował absolutnie stanu rzeczy pod nieobecność „tych parchów”. Kilkakrotnie udało mu się zarobić pewne, dość zresztą skromne, sumki przy licytacjach lasów. Stawał w charakterze licytanta i bruździł ciągłym podbijaniem ceny kupcom rzeczywistym, wskutek czego ci wciskali mu w łapę kilkanaście rubli i wydalali tym sposobem z koła. Te małe zarobki dodały mu otuchy, materiału do peror publicznych (chociaż o zarobkach licytacyjnych nie wszystkich znajomych zawiadamiał) i — ducha obywatelskiego. Całe dnie spędzał na obmyślaniu takiej facjendy, takiego interesu, jaki by mu naraz powrócił wszystkie rozkosze przeszłości, wszystkie cugi, liberie, lokajów z podbijanymi oczami i portretową salę z podobiznami przodków, od ojca generała itd. począwszy, a kończąc na samym wojewodzie Goworku.

Skoro dowiedział się, że młody Wawelski ma znaczne kapitały, zaraz oświeciła mu umysł niby jasność niebieska. Mechesa przywabi, olśni szlachectwem i ożeni z panną Wandą, a później będzie od niego wyciągał pieniądze na kapitał zakładowy najrozmaitszych przedsiębiorstw. — Gdy to się nie udało, wykombinował jeszcze świetniejszy handel: obałamuci młodzieńca i sprzeda mu willę wraz z gruntem po trzysta rubli za morgę. Tym sposobem osiągnie pewien kapitalik, spłaci długi ciążące na folwarku i wytarguje na nowonabywcy całoroczne bezpłatne mieszkanie — w zamian za administrowanie gruntem i gospodarstwem przez zimę, w zamian za remont domu i budynków, z czego przecież także coś — he, he, he — kapnie. Kapitalik obróci na założenie w Trebizondowie sklepu „chrześcijańskiego”; zaraz po założeniu zorganizuje bandę akcjonariuszów z inteligencji miejscowej i przefacjenduje jej i sklep; na pewien czas przyjmie w nim obowiązki subiekta, a niezależnie od tych zajęć będzie się starał o otrzymanie posady agenta od ubezpieczeń w towarzystwie „Jakor”; znowu nieszczęsnego Wawelskiego namówi do założenia domu komisowo-handlowego w mieście gubernialnym; będzie kupował i parcelował folwarki — zbije niezmierny kapitał, aby wciąż później handlować folwarkami, wsiami, dobrami, kluczami...

Owe kolosalne operacje późniejsze Świerkowski widział jak na dłoni; nie pojmował tylko tego, jakim sposobem namówić młodego kapitalistę do kupna willi, czym go podniecić i zahaczyć.

Swoją drogą już od pewnego czasu trąbił zgromadzającym się na dworcu optymatom, że młody prawnik nabywa jego willę. Wsadzał podczas wypowiadania tej wieści z wielką niedbałością ręce w kieszenie od rajtuzów i patrzał w przestwór w taki sposób, że najsceptyczniejsi z biesiadników myśleli: „Bierze, bestia, najmniej po dwieście rubli za morgę, jak się patrzy...”

Z zamiaru sprzedania willi zwierzył się przede wszystkim żonie, licząc na jej pomoc w „kaptowaniu” i faktycznie obarczając ją obowiązkiem przeprowadzenia handlu. Sam działał, z daleka zachodząc: posyłał Wawelskiemu dzień w dzień konia wierzchowego, obwoził go bryczką po okolicy, załatwiał sprawunki mamy dobrodziejki, zapraszał obydwoje i podejmował z gościnnością staropolską, oprowadzał młodego człowieka po sapach, zmuszał do podziwiania lichych owsów i porażonych kartofli, dobrze temu znanych z wycieczek nocnych, do oglądania tych miejsc na skoszonej łące, gdzie jakoby, pod słowem honoru, zasiano lisi ogon, koniczyny i tymotejki.

Pani Zofia przejęła się również myślą sprzedania willi. Pomimo że została uległą kochanką Wawelskiego, nie zaniedbywała jednak, odruchowo niejako, obowiązków dobrej, dbającej, zapobiegliwej żony. Projekt uśmiechał jej się przede wszystkim z tego względu, że dawał możność jawnego widywania się z ukochanym — a po wtóre, że, jak się pocieszała, skuteczne załatwienie interesu złagodzi na pewno jej wyrzuty sumienia i wynagrodzi krzywdę moralną wyrządzoną łatwowiernemu wąsalowi. Pod wpływem nauk Wawelskiego religijny odcień wyrzutów i skrupułów pani Zofii złagodzony został aż do zupełnej nieczułości przez kilka dobitnych zdań Holbacha i Chamforta; czasami jednak przenikało ją na wskroś poczucie hańby innej natury: fakt złamania prostego, niepisanego słowa honoru, oszukanie ufności tego gaduły, z którym nagle, pomimo jej woli, samowiedzy i zamiaru, coś ją rozdzieliło i rozłączyło moralnie. Była to litość złodzieja, który czuje, że zabrał okradzionemu jedyną i ostatnią jego własność i pociechę. Miała przy tym w usposobieniu instynktowny wstręt do oszukaństwa i tym przymiotem górowała moralnie nad Świerkowskim, trzymała go w ryzie porządku; obecnie pojmowała to, że nie tylko oszukała jego wiarę w swoją uczciwość, ale sama, podczas gdy on jej ufał i wierzył, w każdej chwili krzywoprzysięgała ruchami, dwuznacznymi spojrzeniami i słowami.

Te niewidzialne moce, które opętały jej duszę i popychały do schadzek, kłamstw i pieszczot, czasami na mgnienie oka ją opuszczały. Wówczas kąsała jej serce ślepa, bezmyślna, podobna do obłędu zgryzota. Ale chwile tych niespodziewanych jasnowidzeń zdarzały się rzadko i nikły zaraz pod naciskiem rozkosznej tęsknoty ciała i nadmiaru wiecznie nowych wrażeń miłosnych. Kochała Wawelskiego jak wierne zwierzę, ze ślepym i głuchym na wszystko uwielbieniem, nieprzerwaną tęsknotą, która nie opuszczała jej nawet wtedy, gdy on był obecny. Mocą tajemniczej zdolności zgadywała jego dążenia i przywary; usiłowała zaspokoić wszystkie porywy jego imaginacji, rozumieć go i zawsze mu służyć. Dla Wawelskiego oszukiwanie szlachcica, zamydlenie mu oczu, wyprowadzenie w pole — stanowiło największy przysmak miłości, rozkosz szczytną, subtelną i doskonałą. Wiele godzin strawił na to, aby w pani Zofii wyrobić zamiłowanie i rozkosz w zdradzaniu; twierdził, że to będzie prawdziwym dowodem jej miłości; rozdmuchiwał w jej duszy nienawiść, uczył dwulicowości i fałszu. Zgadzała się na wszystko i starała wypełniać rozkazy, jak mogła najdokładniej.

Podczas jednej z wizyt popołudniowych Wawelskiego pan Wiktor postanowił osobiście wykonać zamach stanu. Wszyscy troje znajdowali się na werandzie. Szlachcic chodził od końca jej do końca z rękami w tył założonymi i już to poświstywał jakąś melodyjkę pod wąsem, już narzekał na czasy, stagnację, upadek cen ziemi i tym podobne nieprzyjemności. Pani Wiktorowa wsunęła się w kąt werandy, oparła głowę o poplątane łodygi dzikiego wina i gdy Świerkowski zwracał się w swym spacerze ku niej, poważnie i z uwagą patrzała mu w oczy — gdy się odwracał, wolno, nadzwyczaj wolno podnosiła powieki, aby z wyrazem niewysłowionej rozkoszy przyglądać się siedzącemu w pobliżu Adasiowi. Oczy jej miały wówczas kolor podobny do barwy mgły porannej, ocienionej nikłym błękitem wschodu; wejrzenie ich drażniło opuszczone powieki kochanka, jak coś ciężkiego i słodkiego, a skoro tylko spoglądał na nią, to te zamglone, rozmarzone, zakochane oczy zasłaniały się długimi rzęsami, jakby dla okrycia niewstydu i nagości ich wyrazu.

— Proszę pana — mówił niby od niechcenia Świerkowski — co też pan zamierza ze sobą robić po skończeniu kursów? Adwokaturę traktować?...

— Tak... prawdopodobnie... — wycedził Adaś.

— Zawszeć będzie pan zaszczycał Trebizondów swymi letnimi odwiedzinami... co?... spodziewam się...

Pani Zofia spojrzała na młodego człowieka; usta jej zacisnęły się i pobladły.

— O, niewątpliwie! Przyjedziemy w roku przyszłym zaraz na początku maja.

— Phi, proszę pana, na początku maja... zapewne... Tylko że to mieszkania nie uporządkowane jeszcze, zabrudzone, nie opalone, wilgotne. Gdyby tak...

— Ha, cóż począć?

— Począć by można, i jak jeszcze... Mój Boże, kto jak kto, ale państwo moglibyście się urządzić w taki sposób, że po prostu...

Coś go jakby zadławiło; przybladł trochę, zakaszlał.

— Co po prostu? — zapytał ciekawie Wawelski.

— Po prostu kupić tutaj willę i cała parada! Choćby ot moją willę kupić wraz z gruntem... Przy obecnie niskiej cenie ziemi to złote jabłko... po trzysta rubli za morgę sprzedałbym — wyrecytował szlachcic od razu; potem odwrócił się nieznacznie, wyjrzał przechyliwszy się przez balustradę na ogród i szeptał cichutko do siebie, niby dalszy ciąg tej operacji: — Święta Mario, matko Boża, módl się za nami...

Adaś spojrzał ostro w stronę Świerkowskiego, ale zobaczył tylko jego szerokie plecy; spuścił tedy oczy, medytował przez chwilę, a potem badawczo, uważnie przyglądać się zaczął pani Świerkowskiej z takim wyrazem, jakiego ta nigdy jeszcze nie widziała w jego twarzy.

— Mąż pani chce mi sprzedać swe grunta po trzysta rubli za morgę... to wypada po dziewięć tysięcy za włókę... Czy pani również życzy sobie, abym tę willę nabył? — zapytał, patrząc jej prosto w oczy.

— Ja?... Cóż ja? I owszem... Tylko mi się zdaje, że to za drogo; może pan nie może... — tłumaczyła się, błagając go oczami.

— Owszem... ja mogę, mogę, osobliwie, jeśli... państwo oboje tego sobie życzycie. Pan zapłaciłeś za ten grunt po siedemdziesiąt pięć rubli? prawda? — zwrócił się do Świerkowskiego wyniośle, tonem bogatego człowieka.

— Po siedemdziesiąt pięć rubli? Ależ panie! — zaperzył się pan Wiktor — a kultura, panie, kultura, do jakiej doprowadziłem; toć to inspektowa ziemia, a rowy, a irygacje łąk...

— Gdzież to są te irygacje? — przerwał mu Adaś.

— Zapytaj się pan Wicka Głaza, Antka Zycha, Piotra Gajkosia, jeśli mi pan na słowo nie wierzysz... Śluzy mi, prawda, powódź zabrała...

— A, powódź zabrała śluzy... — mówił poważnie Wawelski.

— Zresztą ja pana, broń Panie Boże, nie chcę namawiać. To

1 2 3 4 5 6 7 8 9 10
Idź do strony:

Darmowe książki «Oko za oko - Stefan Żeromski (biblioteka na TXT) 📖» - biblioteka internetowa online dla Ciebie

Uwagi (0)

Nie ma jeszcze komentarzy. Możesz być pierwszy!
Dodaj komentarz