Oko za oko - Stefan Żeromski (biblioteka na TXT) 📖
Oko za oko — opowiadanie Stefana Żeromskiego, powstałe w roku 1893 i zdradzające wpływy naturalizmu.
Opowiada ono historię starań panny Wandy o małżeństwo ze studentem Wawelskim oraz jego romansu z zamężną siostrą Wandy, Zofią. Sytuację komplikują uprzedzenia wynikające z faktu, że Wawelski pochodzi ze zasymilowanej rodziny żydowskiej. Cała historia przedstawiona jest w sposób ironiczny i groteskowy.
- Autor: Stefan Żeromski
- Epoka: Modernizm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Oko za oko - Stefan Żeromski (biblioteka na TXT) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Stefan Żeromski
Wawelskiego znudziły już dosyć dawno rubaszne sentymenty, papier i ortografia tej kobiety; odpisywał coraz rzadziej ostatnimi czasy, a nie zrywał korespondencji zupełnie dlatego, że miał zamiar skorzystać z uczuć pani Zofii we właściwym letnim sezonie. Przywykł zresztą budzić się rano na odgłos dzwonka i sapania listonosza, wręczającego mu wielką, kancelaryjną kopertę wielbień.
Przejrzawszy sporą część paczki przerwał czytanie i znowu pogrążył się w zadumę. Wtem mocno dźwięknął w przedpokoju dzwonek i po chwili wszedł ociekający wodą posłaniec z listem. Adam rozerwał kopertę i odczytał wezwanie panny Wandy, skreślone na kawałeczku papieru:
„Proszę przyjść niezwłocznie na ulicę Browarną nr 50 do mieszkania panny Anieli Bezmiańskiej... Oczekuję pana — Wanda.”
Pobiegł bez namysłu. Rzadkie, kleiste błoto pryskało spod jego kaloszy, gdy zlatywał po pochyłości ulicy Karowej i szukał w czeluściach Browarnej wskazanego numeru. Odpoczął dopiero przed drzwiami mieszkania panny Bezmiańskiej — gdy już zza jakiegoś niewidzialnego po ciemku przepierzenia słychać było śmiech panny Wandy. Uchylił pierwsze z brzegu drzwi i znalazł się w pokoiku idealnie małym, nie większym nad wnętrze porządnej szafy kredensowej. Skromna lampa oświetlała to gniazdo jak wielkie ognisko: było zupełnie widno, aż za widno... Tak, nie mylił go wzrok: na wąskiej wyplatanej kanapce siedziała pani Zofia, obok niej panna Wanda i jeszcze jakaś dama, a właściwie siedział niezmiernie duży nos i przyczepione do niego niesymetrycznie płaskie, nikłe kształty damy.
Od chwili wkroczenia do pokoju Adam czuł na sobie zimny, surowy, ostry wzrok chudej istoty. Zdawało mu się, że te małe oczka spostrzegają nie tylko jego stosunek do pani Zofii i odgadują zamiary względem panny Wandy, ale że widzą nawet kolor jego szelek i proces trawienia pokarmów w żołądku. Zmieszał się bezprzykładnie. Jak człowiek pijany kłaniał się, gdy go przedstawiano pannie Anieli Bezmiańskiej, tak nisko, że ta mogła po dwakroć oglądać guziki, przyszyte nad tylnymi kieszeniami jego tużurka. Zaledwie ochłonął z pierwszego wrażenia i otrząsnął się ze stanu starcia inteligencji na proszek do zębów — opanował go gniew.
„Po co tu przyszedłem? Czy warto było pędzić po błocie nic więcej tylko na ulicę Browarną po to, aby się przekonać, że przyroda, tworząc pannę Anielę Bezmiańską, wyekspensowała na budowę jej piersi, ramion, policzków, brody i tym podobnych efektów jakieś dwa ruble, podczas kiedy budowa samego nosa stanowi wartość listu zastawnego? Po co przyjechała ta pani Zofia? Nikogo nie zaciekawiają jej pokłute, pomarszczone, grube ręce, jakby świeżo wydobyte z beczki kiszonej kapusty... Czego chce, co w tym jest? A ta zwodnica uśmiecha się i kontenta jak goły w pokrzywach. Po co mię tu wzywałaś, czego chcesz ode mnie?” — mówiły do panny Wandy jego złe w tej chwili oczy.
Pani Świerkowska patrzała na Adasia po swojemu, spod rzęs, i co chwila płoniła się, jakby ją obnażoną prowadzono przez ulice Trebizondowa. Rozmowę zagaiła niezwłocznie panna Bezmiańska i mówiła już bez przerwy aż do wygadania, jak to mówią, dziury w łonie słuchacza. Uświadomiła swego gościa od niechcenia, że jest kuzynką pana Świerkowskiego, że ojciec jej miał gdzieś jakieś Przebrzmiałowice, bynajmniej nie mniejsze od jakichkolwiek innych Przebrzmiałowic; oświadczyła, że kiedy dobra po śmierci rodzica... fiu! — ona, panna wysokiego rodu, została bez grosza, znalazła się w Warszawie i ocknęła pewnego pięknego poranku w takiej nędzy, jakiej nie życzy żadnemu swemu wrogowi, żadnemu z panów stworzenia. Robiła w przeróżnych ideach, chwilowo postępowych: w katolicko-arystokratycznych trzewikach, motylach i baletnicach na lampy, w gilzach, w nadrabianych pończochach, w kapsułkach na olej rycynowy; była w fabryce krawatów i ubierania lalek; a koniec końców jest kasjerką w sklepie spożywczym. Dużo czasu zajęła opowieść o wszystkich zajściach z pracodawcami, o kłótniach i wypędzeniach, powrotach i porzuceniach nastręczającego się fachu.
— Obrońcą moim — mówiła — był ten oto nos. On ode mnie odstraszał kłamstwo i podłość mężczyzn; idę z nim przez życie jak z pałaszem, pewna, że jeżeli kiedy umrę z głodu, to przynajmniej nie zawinię wobec siebie i mojego rodzaju głupotą i ślamazamością; dzięki jemu widzę niektóre rzeczy jasno, cha, cha, cha... jak ja niektóre rzeczy jasno widzę!... Życie moje wypełniła po brzegi praca, taka nieraz, że krew zza paznokci tryskała; toteż ja niektórych rzeczy nie cierpię, brzydzę się, pogardzam, pluję... pfu!... Gdybym ja była prawodawcą, biłabym niektóre osoby batem, biłabym, biłabym! Karałabym niektóre występki według przepisów prawa magdeburskiego; ja i prawa magdeburskiego po łebkach liznęłam — syknęła w kierunku Adama. — Tak! — wołała, uderzając z całej siły w stół chudym palcem — niektóre występki powinny być strasznie karane; na przykład: niewierna żona powinna być „u pręgierza bita”, a gaszek — wybuchnęła — powinien być „mieczem karan”.
— Egzagerujesz... — wtrąciła słodko panna Wanda. — A miłość... cóż byś zrobiła z miłością?
— Miłość... — skrzywiła się obrzydliwie stara walkiria. — I ja przecież jestem owocem miłości... miłości — powtórzyła z przyciskiem, stulając wargi i umyślnie szepleniąc. — Całe męczeństwo istnienia, ta głupia walka, borykanie się na śmierć i życie dla zdobycia suchych bułek i szklanki wstrętnej herbaty — jest owocem miłości. Ja wiem, co mówię. Trzeba owoce nieprawej miłości, małe dziateczki, drobnostki przeszkadzające gruchać przy księżycu, widzieć na wychowaniu u pewnych dam, aby zrozumieć, czym jest miłość i co z nią trzeba robić. Może pofatygujesz się, piękna Wandeczko, do mnie w niedzielę: przejdziemy się po niektórych podwórzach skromnych i nieco nieschludnych domków Warszawy, wówczas zobaczysz...
Zaczęła ruszać wargami, jakby miała zamiar ukąsić Wawelskiego. Ten czyhał już od dawna na taką szczęśliwą chwilę, kiedy można będzie wyrwać się z tego odmętu gadania starej pesymistki. Tymczasem na odgłos skwierczenia maszynki naftowej panna Aniela zaczęła nakrywać stolik czymś w rodzaju wyżółkłej pieluszki, ustawiać szklanki i talerze z bułkami. Kiedy krzątała się między stołem i łóżkiem, ukazała się dopiero cała jej chudość i brzydota. Robiła ona na Wawelskim wrażenie nie dojedzonej potrawy, wrażenie czegoś zgryzionego i zmielonego w ostrych kłach życia, wyglądała jak uosobienie grzechu świata przeciwko kobiecie.
Pani Zofia rozpytywała Adama o panią Wawelską, opowiadała o Trebizondowie i nieustannie, podczas wypowiadania zdań najbardziej banalnych, drgała nerwowo. Z warg panny Wandy nie ustępował zły i szyderczy uśmieszek.
Po wypiciu herbaty pani Zofia i jej siostra zabierać się zaczęły do wyjścia.
— Ale zanocujesz u mnie, droga Zosiu? — zapytała panna Bezmiańska.
— Tak, moja droga, i gdzież indziej mogłabym nocować? U Wandy nie mogę, bo ona śpi w pokoju uczennic, a na hotel mię nie stać.
— O, hotele bardzo są w Warszawie drogie, ogromnie drogie... — mówiła, kiwając ku Wawelskiemu głową na znak pożegnania. — A wracajże niedługo, bo ja czekać nie mogę; zasypiam w mgnieniu oka i choćbyś całą noc stukała, nie obudzę się.
Dotknęła policzka panny Wandy bokiem dolnej wargi, kiwnęła jeszcze kilka razy głową, zatrzasnęła za wychodzącymi drzwiami i zostawiła ich w zupełnej ciemności. Adam sprowadził damy z krętych schodów, podtrzymując je rękoma w taki sposób, jakby się specjalnie niepokoił o los ich turniur i spódnic.
Te forsowne rękoczyny odżywiły bynajmniej nie platoniczne jego nadzieje, stłumione dopiero co przez sens kazania starej dziewicy. Gdy przechodzili około latarń ulicznych i twarz pani Świerkowskiej wynurzała się na chwilę z ciemności, przypominał mu się zbłąkany wśród liści promień księżyca i jego odbicie w zamglonych bielmem uniesienia oczach, tulących się do niego. Ocknął się w nim nałóg władania panią Zofią...
— Wanda pisała do mnie przed kilkoma dniami, iż widuje pana często, nawet bardzo często — rzekła z trudnością, po długim milczeniu, piękna mężatka. — Słyszałam, że z pana bałamut: chciałam zobaczyć, czy jej pan nie bałamuci, i przyjechałam...
Wawelski nie myślał w tej chwili o pannie Wandzie, toteż odrzekł wymijająco:
— Ja jestem bałamutem? Któż mię tak oczernił? Czyż jest, o Boże, człowiek stalszy nade mnie w uczuciach?
— A któż jest, o Boże, przedmiotem tych uczuć? — spytała panna Wanda...
— Ta, którą kocham nade wszystko, ta jedna i jedyna „do końca świata i po końcu świata”...
— Bagatela... A czy jest już przynajmniej pańską narzeczoną? Wolnoż wiedzieć?
— Nie można; zresztą ja sam nie wiem. Wszystko od niej zależy.
— Kocha pana ta despotka?
— Któż zbadał serce kobiety? Dość czyjejś ploteczki, aby zgasić uczucia i pogrążyć nas w rozpacz...
— Jakiż z pana polityk, cha, cha! Powodzenia w tej miłości! Powrotu spłoszonych uczuć kapryśnej istoty!
Postawiła kołnierz futrzanego kubraczka i wysunąwszy się o dwa kroki naprzód, szła w milczeniu, prowadząc Adama i siostrę na ulicę Miodową. Mieszkała w domu rodziców dwu dziewczątek, z którymi w charakterze guwernantki przyjechała ze wsi na początku września, Zatrzymawszy się przed bramą dużej kamienicy, zwróciła się szybko i rzekła:
— Do widzenia, Zosiu. Kiedyż znowu zawitasz do Warszawy? Mam nadzieję, że wkrótce, zwłaszcza teraz, gdy zachodzi potrzeba strzeżenia mnie.
Pani Świerkowską nie odpowiedziała nic; ujęła siostrę pod ramię i wprowadziła w bramę. Tam szeptała jej coś długo do ucha. W ukośnym promieniu latami rysowała się przed oczyma Wawelskiego jej piękna, obciążona bujnymi włosami głowa i usta, zbliżone do samego ucha jej siostry — te same cudne usta i te same włosy...
Nareszcie wyszła. Podał jej rękę i szeptał z czułością:
— Nareszcie jesteśmy sami, nareszcie, po tylu dniach i nocach...
— Ja mam do pana wielką prośbę... Niech się pan nie gniewa na mnie, że pytam wprost: czy ma pan zamiar ożenić się z Wandą?
— Co za przypuszczenie? Panna Wanda jest... bez kwestii... Ja kochałem, kocham i kochać będę tylko ciebie, bezcenny skarbie!..
— A więc nie ma pan zamiaru... No, tak, tak właśnie myślałam. Niech jej pan nie bałamuci, błagam pana na wszystko, co jest świętego; to jest młoda dziewczyna, a pan... postępuje dosyć bezwzględnie. Przecież pan to rozumie!...
— Ależ dobrze! Nie dybię wcale na cnotę panny Wandy. Spotykałem się z nią jak z dobrą znajomą, rozmawiałem nieraz wesoło i na tym koniec. Że coś tam do pani pisała... nie moja wina...
— Tak, tak. Teraz pożegnam pana. Kuzynka moja jest bardzo złośliwą, choć najlepszą pod słońcem osobą; kto wie, czy jej nie strzeli do głowy pomysł śledzenia mnie, podpatrywania z jakiego ukrycia, czy wracam sama.
— Czyż doprawdy pani powróci tam natychmiast? Takaż to moja nagroda za tęsknotę?
— Ach, panie, panie!... Któż tak mówi?
— Pobawiła się pani mną, a teraz, znudziwszy się, odrzucasz jak niemodną rękawiczkę... Co ja teraz pocznę?
W tym okrzyku było tyle rozpaczy, że pani Zofia zachwiała się w swych postanowieniach. Znowu poczuła na swej duszy cienkie nici, jakimi oplątał ją ten młodzieniec, nici mocne jak kajdany, które chciała potargać w udręczeniu serca, spalonego żądzą i nieszczęściem. Znowu głowę jej owionął zapał, rozpędził myśli logiczne i zdławił wolę.
— Chcę tylko przekonać się, czy jestem jeszcze kochany; oto wszystko. Czy w tym grzech być może?
— Dobranoc... Muszę iść; Anielka czeka...
— Zmiłuj się nade mną!
— Czego pan chce?
Adam wyjawił, czego chce. Pani Zofia pamiętała, że ma podarte i zabłocone trzewiki, połataną bieliznę. Te względy wpłynęły na jej opór. Zaczęła oddalać się szybko, schodząc na ulicę Oboźną.
Poszedł za nią i znowu nalegał.
— Niech pan przyjdzie jutro rano o ósmej do Anieli... Jutro rano, mój panie, jutro rano...
Przyśpieszyła kroku i znikła w ciemności na zakręcie ulicy. Adam pomedytował, przeszedł się tam i na powrót po ulicy i poszedł jak niepyszny do domu.
Nazajutrz wyszedł na miasto o godzinie siódmej, zamówił sobie numer w jednym z tańszych hoteli i punkt o ósmej stanął przed drzwiami mieszkania panny Bezmiańskiej. Zastukał z bijącym sercem. Po upływie pewnego czasu klucz zgrzytnął w zamku, drzwi się uchyliły i wysunął się przez szparę palec, którym dnia poprzedniego stara panna biła tak zapalczywie po stole.
— Czy jest pani Świerkowska? — zapytał Adam, kłaniając się uprzejmie klamce i filunkom drzwi.
Palec skurczył się, zagiął się na drugi, tworząc tak zwaną figę.
— Niestety, nie ma! — zatrzeszczała panna Aniela — pojechała do domu, do Trebizondowa, do domowego ogniska, do stęsknionego małżonka i ukochanego dziecięcia... Och....
Figa cofnęła się i znowu zgrzytnął klucz w zamku. Adam nie uwierzył starej skorupie. Rozmyślając, jakim sposobem wywabić ukochaną, oparł się o poręcz schodów i czekał dosyć długo. Naraz drzwi się z trzaskiem otwarły i stanęła w nich panna Aniela, wyprostowana jak żołnierz prezentujący broń.
— Dżentelmen podsłuchujący pode drzwiami i zaglądający przez dziurkę od klucza... paradne! Wyjechała, wyjechała, wyjechała! Wraz ze swymi cudnymi oczyma i dziurawymi pończochami. Nie ma jej tutaj. Proszę wejść!
Zanim zdążył słowo wymówić, ujęła go pod ramię i wprowadziła do pokoju. Tam przesunęła z hałasem wszystkie stołki, szklanki, sprzęty, roztwarła drzwi od szafy i drzwiczki od pieca, pokazując mu na oko, że pokój jest pusty.
Adama zdjęła jakaś dziwna niespokojność. Kłaniając się od niechcenia chichoczącej pannie, wyszedł z jej mieszkania, zbiegł ze schodów i ruszył w kierunku mostu na Pragę. Jak na złość nie spotkał nigdzie dorożki. W pobliżu mostu toczył się melancholijnie tramwaj. Adam wskoczył na jego platformę, ale zanim konduktor wpatrujący się tęsknymi oczyma w szarą smugę Wisły zwrócił na niego uwagę — wybiegł i poskoczył cwałem na chodnik mostu, potrącając przechodniów. To jedno wiedział, że musi widzieć panią Świerkowską, musi ją mieć w ręku za jaką bądź cenę, choćby za cenę życia.
Dokoła niego dudniło, wrzało i gotowało się jakieś szalone życie. Z przeraźliwym łoskotem wlokły się ogromne wozy frachtowe, ciągnione przez chude, robiące bokami, spienione konie; szli wywijając batami, klnąc, wrzeszcząc wniebogłosy woźnice, zbryzgani błotem aż do kołnierzów podkasanych siermięg. Snuł się, biegł, pędził dokądś obdarty, skulony od zimna lud roboczy — z takim gwałtem, jakby podeszwy jego parzył ogień. Chlupały dokoła słupów mostu szare fale rzeki, kołysząc na swych grzbietach tafle kry zmiażdżonej. Wszystkie przedmioty i zjawiska, jak fantastyczne chimery, migały w oczach, huczały w uszach Adama i wydawały mu się dalszym ciągiem chichotu panny Anieli.
Minął wreszcie siwe od osędzieliny kraty mostu, rzucił się w boczną uliczkę i pocwałował jak obłąkany. Z zeschniętym językiem, upadając na siłach, dowlókł się wreszcie do dworca. Sale były puste. Flegmatyczny portier porzucił zamiar zamykania drzwi i z kwaśnym uśmiechem usunął się na bok, ujrzawszy nadzwyczajne ruchy
Uwagi (0)