Oko za oko - Stefan Żeromski (biblioteka na TXT) 📖
Oko za oko — opowiadanie Stefana Żeromskiego, powstałe w roku 1893 i zdradzające wpływy naturalizmu.
Opowiada ono historię starań panny Wandy o małżeństwo ze studentem Wawelskim oraz jego romansu z zamężną siostrą Wandy, Zofią. Sytuację komplikują uprzedzenia wynikające z faktu, że Wawelski pochodzi ze zasymilowanej rodziny żydowskiej. Cała historia przedstawiona jest w sposób ironiczny i groteskowy.
- Autor: Stefan Żeromski
- Epoka: Modernizm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Oko za oko - Stefan Żeromski (biblioteka na TXT) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Stefan Żeromski
— Nawet gniazdko? — zaśmiał się Adaś i z utajonym bólem spojrzał przelotnie na panią Zofię.
Ona czuła, że ją o coś złego posądza. W tonie i w sposobie jego mowy było coś, co ją obrażało i gniewało. Nie mogąc w naiwności swej zrozumieć, o co mu właściwie idzie, wtrącała ciągle swe uwagi nieśmiało:
— Wiktorku, może za drogo... po dwieście rubli... może pan Adam nie może.
— O, nie... czyż to drogo? — zaśmiał się jadowicie. — Pomyślę, proszę pani, pomyślę, czy to rzeczywiście będzie dobry interes...
Skierował rozmowę na inny przedmiot, posiedział jeszcze chwilkę i pożegnawszy ozięble wzruszonych małżonków wyszedł.
Zaraz za bramą zaśmiał się gorzko.
— Ładny anioł, ładne małżeństwo... a ja głupi, ja głupi!... Niewinne, cudownie zawstydzone oczy... Teraz rozumiem i zaprosiny, i zostawianie nas samych, i szybką zgodę na schadzki... Panie Świerkowski, chcesz być sprytniejszym nawet od Żyda... za drogo jednak cenisz tę swoją... ziemię. Gniazdko mi uściele... cha-cha... Społeczeństwo facetek i facetów!...
Szybko upłynęła pierwsza połowa września, minął ostatni dzień pobytu Wawelskiego na wsi i chwila wyjazdu nadeszła niepostrzeżenie. Dniało zaledwie, kiedy Adaś przyszedł pożegnać Świerkowskich. Wysłał służącą, aby zawiadomiła panią Zofię, że przybył; powrócił na balkon i żegnał oczyma okolicę wynurzającą się z mgły porannej. Liście pięknego klonu stojącego w pobliżu balkonu pozsychały się już i pomarszczyły, przybierając kształt pięści pozaciskanych kurczowo; dzikie wino obwisło brunatnymi strzępami; płonęły purpurą jak ogniska kępy sumaków i rabaty nasturcji; na pola i łąki padła barwa oddalająca, błękitnawoszara. Wśród ról świeżo popokładanych, po których czołgały się od rannego zmierzchu brony i pługi, podobne z oddalenia wraz z ludźmi i końmi do dużych szarych pająków błądzących bez celu, ciskała się w oczy wyłączna, zimna, czystozielona barwa lasu.
W ciągu ostatnich tygodni Wawelski doświadczył przesytu uciech i pragnął już niejednokrotnie wyrwać się z zaczarowanego koła, pragnął tym goręcej, im natarczywszymi stawały się zabiegi Świerkowskiego w celu sprzedania willi. Teraz, w chwili wyjazdu, mdlił go ckliwy żal. Pola, ścieżki, drzewa ogrodu i ten stary dom przypomniały mu się jak znajome istoty, jakby wzgardzeni sprzymierzeńcy — zdawały się mieć duszę i nazwę kobiety o smutnych, błękitnych oczach. Niemiłe uczucie olśniewało co chwila jak błyskawica jego praktyczny samohołd, jego subtelne, cienkie, do rdzenia rzeczy docierające myśli, ale też trwało tak właśnie długo, jak w cieniach nocy trwa światło błyskawicy.
We drzwich prowadzących na balkon ukazała się pani Zofia. Była bledziutka jak papier, miała głowę odchyloną w tył i uśmiech serdeczny na ustach.
— Czy nie może pan zostać jeszcze... dzień, pół dnia?...
— Żadną miarą. Sama pani wie...
— Tak, tak. Wierzy pan przynajmniej, że byłeś pierwszym i ostatnim?
— Czym?
— Alboż ja wiem?... Zmorą...
— Kochankiem!...
Nie miał nigdy zamiaru rozwiedzenia i poślubienia pani Zofii, a jednak do pasji doprowadziła go rola tylko kochanka, chwilowego kochanka. Bezmyślny uśmiech, nie ustępujący z warg tej kobiety, dokuczał mu jak wyrzut i skarga.
„Nie — myślał — dosyć już tej zabawy w Syngaleza, wkrótce wyglądałbym w tych okolicach jak kolega Daktylberg”.
Właśnie w tej chwili, gdy tak myślał, pani Zofia spojrzała mu w oczy z bojaźliwą ciekawością. Niegdyś, za lat dzieciństwa, widział takie wejrzenie, niewysłowienie ciekawe, gdy stróż domu jego rodziców topił w strudze sparszywiałe ze starości psisko podwórzowe, a on asystował przy tej operacji. Widać patrzyła bystro, bo niespodziewanie odwróciła się i weszła do domu. Gdzieś, za trzecimi drzwiami, słychać było bohaterskie chrząkanie i plucie, na odległość czterech sążni, pana Świerkowskiego. Wawelski poczuł, że znowu jest w chaosie przeciwieństw, wspomnień, pożądań i wstrętów — w tej pustyni miłości nieprawej, gdzie ani robak nie umiera, ani ogień nie gaśnie. W sieni zatrzeszczała podłoga i przecisnął się przez drzwi wielki szlachcic.
Podając mu rękę, Wawelski objął wzrokiem pogardy i wstrętu ten tęgi kadłub, składający się z trzech części, a raczej z trzech beczułek osłoniętych trzema kawałkami popielatego kortu.
„To ma być dopiero Syngalez — myślał — i jak to w nim te beczułki spojone są mutrami na fest! Gdyby tak środkową naderżnąć kozikiem i pod nacięcie szaflik podstawić, toż by nakapało sadła!... Co za doskonały i piękny brzuch! Wyobrażam sobie, no! no! wyobrażam sobie...”
Okrutna, ślepa i bezrozumna mściwość znowu jak za pierwszych dni tego romansu kąsać go zaczęła.
Była sekunda taka, że popchnięty ciosami bólu omal nie rzucił się do ogrodu, aby z oddalenia wrzasnąć na całe gardło: — Uwiodłem ci żonę, idioto! Była moją kochanką! Tłucz łbem o ściany, szalej, rozpaczaj, nie zaznaj chwili spokoju i bądź przeklęty w tym nieszczęściu!
Ale pięście szlachcica, jego palce podobne do trybów palczastego koła we młynie, działały na niego uspokajająco. Stał w eleganckiej pozie, zginając w ręku giętką laseczkę.
— Co za szkoda, że oto i pana nam zabraknie — mówił tymczasem Świerkowski. — A żeby też tak jeszcze z jaki tydzień, co?... panie Adamie! Kopnęlibyśmy się konno albo nie, to na upatrzonego zapolowali po kartoflach... Sama pora: zając teraz, mówię panu, jak byk...
— Nie mogę... Jadę dzisiaj, muszę nawet iść niezwłocznie; pociąg odejdzie.
— Nie odejdzie; pociąg nie zając... Kazałem konie zaprząc i odwiozę pana... Trafimy na czas. Teraz warto herbaty żłopnąć na stojączkę i dopiero...
Ujął Adama pod rękę i wprowadził do stołowego pokoju, gdzie pani Zofia nalewała już herbatę.
Twarz miała jakby zamarzniętą, koloru ziemi, pokrytą ceglastymi plamami. Ręce jej się trzęsły, na zmarszczone czoło spadały włosy kosmykami, jakby je przed chwilą garścią targała.
Świerkowski pił herbatę stojąc i opowiadając historie; szukał po kieszeniach, w szufladach stołu i szafy kredensowej jakiegoś listu z zaproszeniem na polowanie, a nie znalazłszy go między serwetami wyszedł na poszukiwanie do sąsiedniego pokoju.
— Co ja teraz pocznę? Jak tu teraz być, jak żyć, jak tu żyć...! — szeptała pani Zofia, jakby do siebie. Wyciągnęła rękę, ale nim dotknęła ręki kochanka, wszedł Świerkowski z listem. Rzucił przelotnie okiem na twarze obojga i na jego szerokim, spokojnym, tryskającym zadowoleniem obliczu odmalowało się raptownie tępe i śmieszne zdumienie, jakaś bezradna struchlałość i bojaźń.
— Jedziemy, panie Świerkowski? — zapytał Wawelski, spoglądając na zegarek — czas już wielki.
— Możemy; ano... tak, czas już wielki... — powtarzał szlachcic, kręcąc w palcach ów list pochlebny.
Niepewnymi ruchami podszedł do pani Zofii, objął ją wpół i pocałował dwa razy mocno, z mlaskaniem, co się zowie „z dubeltówki”, i wnet odzyskał dobry humor i pewność siebie. Wawelski stał z boku i przypatrywał się tej scenie spod oka. Te dwa pocałunki zabolały go jak smaganie batem. Mówił w duchu do pani Zofii:
„Ja nie mam prawa przycisnąć cię do serca i oto w tej chwili muszę patrzeć, jak cię całuje ten cham. Dobrze mamy urządzony świat! Porządną jesteś kobietą...”
Ona nie podniosła oczu, gdy podszedł i uścisnął jej rękę na pożegnanie. Wychodząc na ganek, Świerkowski oglądał się raz za razem na żonę i Wawelskiego, postępujących tuż za nim; rzucał spod oka zabawnie podstępne wejrzenie i kombinował z malującym się na twarzy naprężeniem umysłu. Wawelski pierwszy wskoczył na bryczkę, a gdy na jej stopniu zaciężyła noga szlachcica, obejrzał się ukradkiem. Pani Zofia cofała się do drzwi; nie podniosła spuszczonych powiek, gdy konie ruszyły i okrążyły gazon — potem usiadła na ławce i pochyliła głowę na piersi.
Bryczka wtoczyła się na gościniec i pomknęła po wybojach. Wawelski, wyczuwając badawczy i niespokojny wzrok wąsala, dawał niejaką satysfakcję swemu cierpieniu, trzymając go zimnym spokojem i udanym uśmiechem zadowolenia w błędzie i niepewności do ostatka.
Na stacji zastał już Wawelski matkę, przyczepił do niej szlachcica, a sam wmieszał się w tłum osób.
Ostry, nasycony sadzą dym węgla drażnił go, dusił i roztkliwiał. Głos świstawek i dzwonków przeszywał go na wskroś, jakby był głosem istot nieznanych, wrogich a świadomych jego myśli aż do ostatka. Ściany budynków, wagony i gromadki obcych ludzi odpychały go z jakąś siłą sprężystą. Było mu źle i duszno. Tłum potrącał go, zabierał ze sobą, cofał i znowu ciągnął — zupełnie jak pożądania, bezmyślne postanowienia i obawy, władające jego umysłem. Nareszcie Świerkowski wyprowadził pontyfikalnie panią Wawelską, usadowił w wygodnym przedziale, polecił opiece konduktorów i przechadzać się zaczął kolo drzwiczek wagonu z miną zarazem przebiegłego dyplomaty i wiernego kondotiera. Należało wsiąść do wagonu. W tej chwili Adam poczuł do Świerkowskiego pewien rodzaj sympatii; miał chęć uścisnąć go i patrzał na niego życzliwie, jak na ostatnie przypomnienie, na ostatnią rzecz bliską pani Zofii.
Na schyłku dnia błądził po ulicach Warszawy, szukając na próżno tego miejsca, „co jest na smutek łaskawe”. Bez przerwy widział oczy pani Zofii, słyszał jej głos, dotykał rąk, całował usta i długie, miękkie, jedwabne, nieskończone pasma włosów. Gdy wymijali go młodzi ludzie rozmawiający wesoło, szedł za nimi i nasłuchiwał, czy nie mówią o niej; zdawało mu się, że wszyscy nieznajomi przechodnie patrzą na niego z udanym współczuciem i szepcą jeden drugiemu do ucha coś złego o nim i o ukochanej nad życie.
O zmroku zabrnął na plac Teatralny i pospołu z tłumem wszedł do przedsionka teatralnego. Nie namyślając się i nie spojrzawszy nawet na afisz, kupił bilet do amfiteatru i znowu wyruszył na bezcelową włóczęgę po mieście. Przyszedł dopiero na trzeci akt opery. Śpiewano Manon Meilhaca i Gille’a. Gdy wszedł, właśnie kawaler de Grieux śpiewał: „Ach, opuść mię...” Niezgłębione fale żałosnej pieśni porwały duszę Adama. Wszystko, co go dręczyło, wypowiadał, wyliczał, nazywał po imieniu ten śpiew wzlatujący w nieskończoność, wyjawiał natarczywą chęć wyrwania ze siebie — nie miłości, ale tego bólu, jaki ona sprawia — a gdy z wysokości zlatywał jak ptak z przestrzelonymi piersiami i ciskał się nań i na ciche łkanie arfy huragan skrzypiec, zdawało się Adamowi, że słyszy płacz pani Zofii. Opłakuje ona dolę swą nędzną, opuszczoną i gorzkie przeczucie, że szczęście już nie wróci; nie skarży się, nie rozpacza, nie przeklina — tylko płacze; nie złorzeczy sobie ani jemu i nie potępia tej miłości jednej, pierwszej i ostatniej — tylko w męczarni kopie dla niej grób w sercu swoim; żali się płaczem cieniom lasu, kwiatom uwiędłym i zeschłym trawom, miejscom samotnym a pełnym żalu, kolebce jej miłości...
Dalszy wątek tej elegii przerwała Adamowi pewna uboczna okoliczność: z jednej z lóż pierwszego piętra ktoś obserwował go uparcie, nie odrywając od oczu lornetki.
Po chwili pilnego wpatrywania się w ową lożę młodzieniec nasz poznał w damie przyglądającej mu się tak ciekawie pannę Wandę.
„A ta skąd się tu wzięła?” — pomyślał w pierwszej chwili z gniewem, następnie z ciekawością. Doznał takiego wrażenia, jakiego doznaje człowiek, czasami jadający obiady, gdy po kilkodniowym poście przymusowym znajdzie przypadkowo za podszewką własnej kamizelki skromnego rubelka. Między nim a tą piękną i śmiałą dziewczyną istniała jakby przepaść, jakaś ciemna i ohydna próżnia; ale para tych oczu, para, do jakiej trudno by było dobrać podobną na całej kuli ziemskiej, rzucała nad otchłanią złoty most. Czuł zresztą, że musi użyć jakiegoś środka, aby zobojętnieć na nieustanne, niespokojne odruchy nieznanej władzy wewnętrznej, na ciągłe uświadamianie się, że pani Zofii już nie ma — że niepodobna ulegać tak ciągłej, jakiejś niezależnej od niego sile — że trzeba wyprostować się, otrzeźwić i uleczyć z tej gorączki.
Późno w nocy kończył długi i rzewny list do pani Świerkowskiej słowami Romea:
„Moja miłość równie jest niezgłębiona jak morze — równie jak ono bez końca; im więcej ci jej daję, tym więcej jej czuję w sercu...”
Kończył się jeden z ostatnich dni grudnia. W zaklęsłych podwórzach, wąskich ulicach i ciasnych ogrodach Warszawy stała już ciemność nocna, nie poprzedzona przez mrok, zjawiająca się tak prawie szybko jak w dolinach górskich o zachodzie słońca. Mżył śnieg z deszczem. Okna pokoju Wawelskiego wychodziły na ogród, otoczony wysokim murem. Obdarte z liści, stare i ponure w swej starości drzewa głucho jęczały; tuż za oknem kołysały się szare kolczaste badyle i byliny wysmukłych kwiatów, z których zieleń uciekła aż w głąb korzeni, aby tam śnić nieskończenie o słońcu, o wiośnie, o świetlistych porankach i ciepłych wieczorach. Basen fontanny zasypano stosem sczerniałych liści — resztę ich rozrzuconą po zgniłej murawie wdeptały w błoto buty stróża i nogi romansujących w tych okolicach wyżłów. Obok, na poręczach balkonu opartych o dzbanuszkowate słupki stały dwie drewniane wazy, czarne i pełne w tej chwili brudnej, gnijącej wody; pozbawione krzewów, kwiatów, zapachów i barw, odrapane przez deszcz z farby naśladującej kolor marmuru, sprawiały teraz, w tym jakby pomyjami zalanym zakątku, efekt cudaczny — a smutny, niby mowa mistyczna skierowana do bandy złodziejów.
Wawelski siedział przed wesołym ogniem, płonącym na kominku. W pokoju było już ciemno, tylko na suficie i jednej ze ścian drgały odblaski języków ognia, te ruchliwe kliniki, co zdają się wpadać w głęboki cień, przekłuwać go podstępnie i łamać się w mgnieniu oka jak strzaskane szpady. Leniwe, zmysłowe marzenia oblegały umysł młodzieńca, roiły się w jego mózgu szybko jak te biegające światełka. Myślał o pannie Wandzie i całym szeregu spotkań z nią i rozmów, o wszystkich jej kaprysach, sztukach i sposobach dziewiczych, za pomocą których po prostu podłechtywała jego pożądania.
Ileż to razy oczekiwał na nią w rozmaitych punktach miasta, a zawsze w tłumie osób na ślizgawce, na wystawie sztuk pięknych, w ogrodzie botanicznym, w kościele... Jakież ona ma cudne nóżki, jak je umie pokazywać, odsłaniając aż do kolan podczas przypinania łyżew; jak bezczelnie opierała się o niego piersiami, gdy stali przed płótnem p. Żmurki, wyobrażającym nagą piękność (z ciałem malowanym ślinami i mydełkiem glicerynowym czy czymś w tym guście); jak umiejętnie całuje w usta i jak otwarcie odpowiada na dwuznaczniki i propozycje, ledwo-ledwo osłonięte dowcipem: po ślubie, chłopczyku, po ślubie... Dla niej warto by kupić nawet willę Świerkowskiego. Ba! Gdyby to ją można kupić za pieniądze...
Dla zabicia czasu zaczął przeglądać listy pani Zofii. Otrzymał ich blisko już czterdzieści, pisanych niezgrabnym, pochyłym charakterem na dużych arkuszach szorstkiego papieru. Wypisywała w nich zwierzenia ze wszystkich zatrudnień gospodarskich i kłopotów domowych, z wyrzutów sumienia i zmysłowych pragnień, przerośniętych najczulszymi nerwami miłości. Po powrocie ze wsi Adam pisywał do niej niemal codziennie, obsypywał ją pochwałami i przysięgami, skarżył się na brak jej uczuć i na swą tęsknotę, malował swą rozpacz i żal nieutulony. Listy te, początkowo szczere i naturalne, z czasem pełne tych samych pięknych wyrazów, choć z nich od dawna „woń miłości uleciała”, widocznie odurzały panią Zofię i znieprawiały ją do ostatka. Jakieś biedne refleksje, tułające się między wierszami pierwszych jej odpowiedzi, przerodziły się z biegiem czasu w pomysły nierozsądne i zamiary nieokreślone.
„Jak się Wiktor o wszystkim dowie — pisała
Uwagi (0)