Romanowa - Eliza Orzeszkowa (gdzie czytać książki .txt) 📖
Przepis na życie dzieci i ich rodziców rzadko bywa tożsamy.
Tytułowa Romanowa po śmierci męża postanowiła całe swoje życie poświęcić synowi i wychować go na zaradnego mężczyznę, który będzie potrafił zadbać o gospodarstwo i matkę. Michałko, mimo zdolności murarskich oraz przychylności swojego szefa, wydaje się nie wykazywać zainteresowania prowadzeniem uczciwego życia. Nie potrafi zatroszczyć się nawet o siebie, jest zawadiaką i lubi wszczynać awantury. Do uporządkowania swojego życia nie przekonuje go nawet ślub z piękną Zośką Chlewińskę, córką majstra.Szczegółów historii oraz tego, dokąd doprowadziły Michałka jego czyny, szukajcie w Romanowej Elizy Orzeszkowej.
- Autor: Eliza Orzeszkowa
- Epoka: Pozytywizm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Romanowa - Eliza Orzeszkowa (gdzie czytać książki .txt) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Eliza Orzeszkowa
— Mamo! dajcie pieniędzy!
Blade światło latarni padało mu na głowę, okrytą gęstwiną czarnych, rozczochranych włosów i na twarz ze ściągłemi, ładnemi rysy, oszpeconemi w tej chwili ciemnemi rumieńcami i błędnem migotaniem oczu. Przez całe pięć minut rozmawiał ze słupem latarni.
— Niech mama odda moje pieniądze — bełkotał.
Potem z wielkiem uniesieniem krzyknął:
— Pieniądze oddaj!... czy słyszysz?
I znów coś niezrozumiałego mruczał, z takiemi ruchami i giestami, jakby usiłował słup latarniowy o czemś przekonać i ku czemuś skłonić. Nagle rozwidniło się mu trochę w głowie. Poznał omyłkę swoję, splunął, zaklął i poszedł dalej. Z zaułka skręcił na dość szeroką, widniejszą nieco ulicę i szedł samym jej środkiem, w mroku, rozwidnianym zrzadka rozstawionemi latarniami. Wlókł się raczej niż szedł, bo nogi pod nim chwiały się i zataczały, a jednak postawa i giesty jego wyobrażały nieograniczoną pewność siebie. Przechodniów w tej porze na ulicy prawie nie było; czasem jednak przemknął po chodniku niewyraźny i śpieszący cień ludzkiej postaci. Wtedy on prostował się, przystawał i oglądając się za przechodzącemi, wygrażać im zaczynał. Bardzo stanowczo oświadczał, że nie boi się nikogo i że gdyby nawet sam jenerał albo Kniaź podszedł teraz ku niemu, onby mu powiedział: „paszoł procz!”. Jenerałów i Kniaziów nie było prawdopodobnie pomiędzy temi cieniami ludzkich postaci, które, na widok pijanego zawadyaki, przyśpieszały kroku i szybko w bramach domów, albo na skrętach ulicy znikały. On szedł dalej, chwiejący się lecz nieustraszony, a tuż za nogą jego wlókł się i pełzł prawie pies ze zmokłą sierścią, z pyskiem ku ziemi zwieszonym i podwiniętym ogonem. W zmroku przerzynanym światłami latarni zwierzę ukazywało się, to znowu znikało, podobne do małego, drżącego cienia pokory i smutku. Tak człowiek i pies wchodzili na dość obszerny dziedziniec i wstępowali na boczny ganek stojącego w głębi jego domu. Człowiek z całej sity uderzał pięścią w zamknięte drzwi, ale po raz drugi nigdy uderzać nie potrzebował, bo cicho i prędko otwierały się one natychmiast. Ktoś tam czuwał widocznie i przybycia jego oczekiwał, aby jak najprędzej wpuścić go do wnętrza i przez to hałasowi wszelkiemu zapobiec. Bez czepka, ani chustki na głowie, z rozczochranemi włosami, bosa, w samodziałowej spódnicy swej i grubej koszuli, cicha jak grób, Romanowa drzwi otwierała i starannie potem zamknąwszy je, lampką z wysokim kominkiem przyświecała w ciemnej sionce niepewnym krokom syna. Cicha jak grób, stawiała lampkę na kuchennym stole i ręce u piersi splatając, zwracała się ku wchodzącemu, za którym, pełznąc prawie, wsuwał się Żużuk i wlatywał ostry powiew chłodu.
Jak kwadrans temu przed słupem latarni, tak teraz przed nią przybyły stawał i spokojnie znowu mówił:
— Mamo! dajcie pieniędzy.
Ona szklanym wzrokiem na niego patrzała i ani słowa na ustach jej, ani, zda się, oddechu w jej piersi nie było. On głos podnosił nieco:
— Niech mama odda mnie moje pieniądze!
Grubą, czerwoną dłonią swą z rozpostartemi palcami uderzał się w piersi i pochylony ku niej, z błyszczącemi oczyma, naglącym szeptem bełkotał:
— Jak Boga kocham, mnie potrzeba... mnie koniecznie potrzeba!... Jeżeli nie oddacie, pójdę i powieszę się! U mnie tam jest wesoła kompania... ja ją na traktament zaprosiłem... Wypchnęli mnie za drzwi, bo nie miałem już czem ich traktować... Bestya Szlomka na kredyt nie daje... To wstyd! aż mnie w gardle wyschło ze wstydu. Ten kum maminy, Wincenty, krzyczał, że ja hołysz... Pokażę mu, jaki hołysz... Przede mną panowie czapki zdejmują... Chlewiński mnie w ręce całuje, żebym jego córkę za żonę brał... o! a on mówi, że ja hołysz... hołysz on sam, gałgan, pijanica...
Tak mówił przez dobre minut pięć. A ona nic, ani słowa, ani tchnienia. Patrzała tylko na niego i powieki jej szybko mrógały. On niecierpliwił się i za rękaw koszuli targać ją zaczynał. Wtedy kiwała głową i cicho mówiła:
— Ty znów pijany...
Na przypuszczenie to oburzał się i stanowczo mu zaprzeczał:
— Chyba mama pijana... ja wódki jeszcze w gębę nie brał... Ja jestem najlepszy robotnik w Ongrodzie, przede mną panowie czapki zdejmują. Chlewiński mnie po rękach...
I nagle przerywając sobie, a rękę z rozpostartemi palcami, którą tłókł się w piersi, w pięść ściskając, ochrypłym głosem krzyczał:
— Pieniądze oddaj, czy słyszysz? Coto? czy ja do swoich zapracowanych pieniędzy prawa nie mam! Otwieraj! bo jak nie otworzysz, siekierę chwycę i tak kufer łupnę, że w trzaski się rozleci...
Kobieta zerwała się z miejsca i, skokiem tak ciężkim, że aż drżały od niego stołki kuchenne, do kufra przypadłszy, siadła na nim. Bosemi stopami w podłogę wparta, siedziała prosta, w twarz syna wpatrzona, bez głosu, tylko z piersią dyszącą ciężko. Zdawało się, że ciałem swem krwawicę syna przed nim samym osłonić usiłowała. On miotał się przed nią, rozmachiwał rękoma, to szeptał przekonywająco, to wydawał krótkie wykrzyki. Sto razy głośno krzyknął lub zatupał, z ust jej z przeciągiem syczeniem wychodził jeden tylko przyciszony, błagający wyraz: „cicho! cicho! cicho!”
Z oczyma błyszczącemi jak u rozgniewanego zwierzęcia, chwytał ją za ręce i z kufra ściągnąć usiłował. Wtedy i jej małe szare źrenice rozpłomieniały się także. Silną swą pięścią uderzała go w pierś, tak, że niepewnie na nogach stojący, zataczał się pod przeciwległą ścianę. Wnet jednak przyskakiwał znowu, a z nim razem i Żużuk, który mniemając zapewne, że ktoś panu jego krzywdę wyrządzić próbuje, zpod progu zrywał się i w obronie jego, szczekając, stawał. Hałas, złożony z tupotania nóg męskich, z pijanych wykrzyków, ze szczekania psa, wzmagał się coraz bardziej, a siedząca na kufrze kobieta jednostajnem wciąż, przeciągłem syczeniem powtarzała: „Cicho! cicho! cicho!”
Nakoniec, wzruszeniem niezmiernem sił pozbawiona, przejęta trwogą, aby ludzie, hałas usłyszawszy, nie wpadli tu i wstydu jej nie zobaczyli, zsuwała się z kufra na ziemię i twarz rękoma zakrywszy, głośno płakać zaczęła. Wprzódy powtarzała wciąż: „cicho! cicho! cicho!” teraz sama zawodziła i szlochała, bez pamięci już o niczem, głośno i jękliwie. Jak śmiać się, tak i płakać cicho nie umiała. Ale ten głośny płacz jej sprawiał na Michałku szczególne wrażenie. Przysiadł na ziemi obok matki i także popłakiwać zaczął. Pięści do oczu przyciskając, żalił się:
— Ja nieszczęśliwy człowiek jestem... zgubiony... ze wszystkiem zgubiony... Ze mnie ludzie śmieją się i za drzwi mnie wypychają... Nikt mnie nie żałuje, nikt nade mną litości nie ma... biedny ja na świecie sierota... biedny, nieszczęśliwy... bez ojca i bez swojej chaty... i matka na mnie płacze... chyba mnie już i Pan Bóg przenajświętszy przeklnie, kiedy matka nade mną, synem swoim, łzami kapie...
Ujrzawszy go płaczącego i żalów jego słuchając, Romanowa tajała jak śnieg na słońcu. Ręce mu na szyję zarzucała i twarz jego łzami oblewając, mówiła:
— Prawda, oj prawda, że ty sieroteczka mój biedny, bez ojca hodowany i własnego kąta niemający...
— Kiedy mama pijakiem mię nazywa — żalił się dalej.
Ona przez łzy chichotać zaczynała.
— Oj, to ja synku tak sobie, ze strachu żartowała... Jaki ty pijak! Tak tylko źli ludzie gadają, mnie i tobie wstyd chcąc zrobić... Ty najlepszy robotnik i najpiękniejszy kawaler w Ongrodzie... tyby z księżniczką ożenić się mógł... Chlewiński niemal w ręce cię całuje, żebyś do niego na robotę szedł...
Patrząc wtedy na nich i rozmowy ich słuchając, możnaby myśleć, że oboje pijanymi byli. Tak zresztą i było. Płacz i skargi syna upajały ją jak trunek. Czasem, gdy tak oboje czulili się i popłakiwali, on, trunkiem wypitym w cieple kuchni rozmarzony, pochylał głowę na kufer lub na matczyne kolana i usypiał. Wtedy ona, o! jak szczęśliwa, z niepomierną siłą swoją bezwładne ciało jego na łóżko wyciągała, kołdrą go otulała, bóty mu z nóg ściągała i sama, lampkę zadmuchnąwszy, kładła się na wąskiej, nagiej ławce, przykryta tylko starą wełnianą chustką. Żużuk szczęśliwy także, zwijał się w kłębek w kącie kuchni, przy samym piecu, kot spał na płycie, głośno mrucząc, a tam, hen, w ciemnym, błotnistym zaułku, dwa żółte, mrógające światełka błyszczały w zupełnej ciszy; nikt ku nim tej nocy nie dążył. Wypadki takie bywały jednak rzadkie. Najczęściej Michałek, po rozrzewnieniu chwilowem, z ciężkością lecz z gwałtownemi giestami podnosił się z ziemi i znowu do matki o pieniądze wołał. Z sercem tającem od czułości i żalu, wiecznie lękając się, aby ludzie nie usłyszeli i nie nadeszli, drżąc, wstawała także, otwierała kufer i paczkę asygnat synowi w dłoń wpychała. Chlipała i powtarzała znowu: „Cicho! cicho! cicho! sieroteńku mój biedny! Cicho już! cicho!
W parę minut potem, ulicą i zaułkiem, prowadzącemi do szynku Szlomy, szedł znów chwiejący się i zawadyacko giestykulujący pijak, a za nim pies ze zmokłą sierścią i spuszczonym pyskiem wlókł się, podobny do małego, drżącego cienia pokory i smutku.
Następowały potem dnie, często tygodnie, w których zgrabnego i dzielnego robotnika nikt nigdzie w mieście nie widywał; natomiast, u drzwi to tego, to owego szynku, zawsze widzieć było można psa w czarne i białe łaty, strzegącego stanowiska swego z wytrwałością, granic nieznającą. Wychudły, smutny, z sierścią mokrą albo najeżoną, od czasu do czasu tylko odchodząc dla pożywienia się na śmietnisku jakiem, zwijał się on w kłębek, albo w znużeniu wielkiem wszystkie łapy wyciągnąwszy, tęsknemi oczyma spoglądał na drzwi i ścianę domu.
W tym samym czasie i Romanowa także zmieniała się do niepoznania. Błyszczące i żywe oczy jej przygasały, osłupiałem spojrzeniem spoglądając zpod brwi ściągniętych i zjeżonych; na policzkach i czole osiadały czerwone plamy. Raźna żwawość jej ruchów zmieniała się w ociężałe i senne suwanie się po świecie, gadatliwość ustępowała miejsca grobowemu milczeniu. O synie jak grób milczała, a jeśli ją ktokolwiek zapytaniem do muru przycisnął, zdobywając się na pewną i nawet zuchwałą minę, kłamała. Powiadała, że go Chlewiński na wieś wysłał, aby tam w zastępstwie jego dyrygował budowaniem wielkiego pałacu. W oczach słuchacza czy słuchaczki niedowierzanie spostrzegłszy, długo i z niepospolitą żywością wyobraźni o tym pałacu, przez syna jej budowanym, opowiadać zaczynała. Miały tam być sufity i piece takie, jakich nikt jeszcze nigdzie nie widział i jakie jeden tylko Michałek jej na całym świecie robić umie. Takiego pałacu, jak ten, który on teraz tam, o dziesięć mil od Ongrodu buduje, niema w całej Polszcze, ani nawet w Paryżu. Opowiadając, przejmowała się tak dalece mularską chwałą swego syna, że zaczynała sama we wszystko, o czem mówiła, wierzyć. Oczy jej błyskały znowu, głos podnosił się i opadał, kibić od uczuwanej dumy wydymała się i grubiała. Nagle urywała wspaniałą swą opowieść, powieki jej mrógać, a wargi drżeć zaczynały; porywała wiadro i bez żadnej potrzeby biegła po wodę, albo wypadłszy z kuchni, kryła się w ciemnej drwalni, z której, po kilku zaledwie minutach, z brzemieniem polan w ramionach wychodziła. Czarodziejski pałac wraz z rusztowaniem, na którem z gorliwością i wdziękiem poruszał kielnią młody, wysoki robotnik, przed omamionemi na chwilę oczyma jej, rozsypywał się w gruzy. Innym więc razem, innego kłamstwa próbowała. Mówiła, że sama wysłała Michałka na wieś, do swojej familii. Ciotki tam ma, które za nim przepadają, i stryjecznych braci, gospodarzy dostatnich, których chłopiec odwiedzać czasem musi, bo strasznie lubią i ją, i jego. I jak o pałacu owym, tak i o tej familii swojej szeroko i długo ludziom rozpowiadała. Znowu wpadała w złudzenie, sprawiane własnemi słowami, znowu uszczęśliwienie i duma rozpromieniały twarz jej i wydymały postać, i znowu bez żadnej potrzeby biegła do drwalni i, za stosem polan ukryta, załamywała ręce aż w stawach trzeszczały i przyciszonym głosem zawodziła.
— Oj, niema u mnie ani ciotek, ani bratów, ani familii żadnej, ani żadnej duszy swojej... Oj, biedna ja na tym świecie, opuszczona sierota, na dziecka rodzonego zgubę patrząca!
Niezaczepiona, milczała i tylko do tych, ku którym największe czuła zaufanie, zbliżała się i tajemniczo szeptała:
— Co z tego będzie? co z tego będzie?
Policzek swój, tak w porach owych czerwonemi plamkami ocentkowany, jakby nań wielkie krople krwi trysnęły, na dłoni opierając, osobie, przed którą stała, patrzała w oczy wzrokiem śmiertelnie zranionego zwierzęcia.
— Te szyby tam... w zaułku... te, proszę pani, czyste wilcze oczy! Kiedy mię Roman po lesie woził, raz w nocy, patrzę, co tak świeci się między zaroślami? Roman do mnie: „To wilk!” — mówi. — Ja aż trząść się zaczęłam od strachu, a on śmieje się. Jak Boga kocham, śmiał się, wilka zobaczywszy. Niczego nie lękał się. „Nie bój się — mówi — ucieknie bestya od dzwonka!” I to prawda, że uciekł od dzwonka. Ale ja teraz, jak idę tym zaułkiem, a te drzwi i to okno zobaczę, to zaczyna mię tak trząść, jak wtedy, kiedy wilka w zaroślach śród nocy zobaczyłam.... Wilcze oczy! czyste wilcze oczy!
Z wyrazu twarzy jej odgadnąć można było myśl, której wypowiedzieć nie umiała, że miejski wilk ten dziecko jej zjada, a ona mu go z paszczy wydrzeć nie może. Próbowała wydzierać. Wieczorem, gdy nic już do roboty nie miała, zarzucała chustkę na głowę i, do miasta wybiegłszy, godzinami całemi chodziła po zaułku. Pod parkanami i ścianami małych domków chodziła w jednę i drugą stronę, zatrzymując się często przed dwoma żółtemi światełkami, krążąc dokoła nich, nasłuchując u okna, podchodząc ku drzwiom. Pomimo ciemności, Żużuk poznawał ją i ku jej ręce wspinając się lub podskakując, skomlił zcicha i żałośnie. Gdy szła, szedł za nią i za nią też powracał. Czasem, obie te zasmucone istoty chodziły tak jedna za drugą przez dobrą część nocy, lecz bywały i takie wypadki, w których kobieta, z energicznie zdecydowanemi ruchy i dumnie napuszoną postawą, wchodziła do szynku, a za nią, więcej niż kiedy pokorny i zmaleć usiłujący, wsuwał się pies. Co tam za temi drzwiami i tem oknem robili? Niewiadomo; lecz po kwadransie lub więcej kobieta wychodziła, dla stłumienia zapewne płaczu, końcem chustki, którą na głowie miała,
Uwagi (0)