Romanowa - Eliza Orzeszkowa (gdzie czytać książki .txt) 📖
Przepis na życie dzieci i ich rodziców rzadko bywa tożsamy.
Tytułowa Romanowa po śmierci męża postanowiła całe swoje życie poświęcić synowi i wychować go na zaradnego mężczyznę, który będzie potrafił zadbać o gospodarstwo i matkę. Michałko, mimo zdolności murarskich oraz przychylności swojego szefa, wydaje się nie wykazywać zainteresowania prowadzeniem uczciwego życia. Nie potrafi zatroszczyć się nawet o siebie, jest zawadiaką i lubi wszczynać awantury. Do uporządkowania swojego życia nie przekonuje go nawet ślub z piękną Zośką Chlewińskę, córką majstra.Szczegółów historii oraz tego, dokąd doprowadziły Michałka jego czyny, szukajcie w Romanowej Elizy Orzeszkowej.
- Autor: Eliza Orzeszkowa
- Epoka: Pozytywizm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Romanowa - Eliza Orzeszkowa (gdzie czytać książki .txt) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Eliza Orzeszkowa
— Żużuk! Zużuk! — mruknęła — pana swego pilnujesz! dobry Żużuk!
Wtem, z góry rozległ się głos męski:
— Czemu mama do domu nie idzie? Ludzie tylko schodzą się tu przez mamę, jak na widowisko jakie!
Znowu twarz swą oblaną rajskim uśmiechem, w górę podniosła.
— Przyjdziesz, synku, na obiad?
Młody robotnik mularski zstąpił był po rusztowaniu o kilka łokci niżej i przechylony nieco ku dołowi, rozmowę z matką rozpoczął. Żużuk, ujrzawszy go, z radosnem skomleniem rzucać się zaczął na parkan.
— Niech mama będzie spokojną, przyjdę z pewnością...
— Przyjdziesz? — wahającym się głosem zapytywała jeszcze.
Ale on schwycił znowu kielnię swą i już na nią nie patrzał. Raz tylko spojrzał jeszcze w dół i zawołał:
— Żużuk!
Pies zrozumiał rozkaz i z podwiniętym ogonem położył się u stóp rusztowania. W kłębek zwinięty, leżał on tam całemi godzinami, od czasu do czasu tylko podnosząc głowę i sennym wzrokiem szukając w górze swego pana. Ilekroć młody robotnik brał żwawy i długotrwający udział w jakiejś dokonywającej się w mieście mularskiej robocie, Żużuk miał pozór najszczęśliwszego pod słońcem psa. Wybornie snać żywiony i czule pieszczony, spokojnie wylegiwał się u stóp rusztowania i wesoło potem, ze sprężystemi skoki i zuchwałem szczekaniem, biegł ulicami miasta, ślad w ślad za powracającym od roboty wysokim, zgrabnym chłopcem, w białym fartuchu i czapce ubielonej wapnem, a zawsze z fantazyą, więc krzywo trochę włożonej na czarne włosy. W tych porach, w których Żużuk doświadczał niezmąconego dobrobytu i szczęścia, szczęśliwą też bywała i kobieta owa, która we wczesnej i porannej godzinie, z ciężkim koszem na ramieniu, oddawała się przed wznoszoną kamienicą niewypowiedzianie błogim kontemplacyom. Zamieniwszy kilka słów z synem i pogłaskawszy Żużuka, odchodziła krokiem tak żwawym i sprężystym, jak gdyby miała lat dwadzieścia. Tu i owdzie zatrzymywały ją znajome jej kobiety, kucharki, tak jak ona, albo żony ubogich mieszczan, rzemieślników. Wtedy, na chodniku albo pośród rynku, słychać było rozhowory głośne, śród których głos Romanowej brzmiał wesołością rubaszną i gadatliwą. Śmiała się i rozmachiwała rękoma.
— Jak Boga kocham, — dowodziła — najlepszy z niego w całem mieście robotnik! Chlewiński, kiedy zaczyna co budować, ledwie go po rękach nie całuje, żeby do niego, nie zaś do kogo innego szedł na robotę. Co drugi przez cały dzień robi, to on w dwie godziny, jak za siebie, zarzuci. W ojca wrodził się. Silny taki, że strach i robota mu pali się w ręku. Za zwierzętami tak samo jak ojciec przepada i taki zupełnie ojcowska natura... dalibóg... ojcowska...
Jejmość chuda i żółta, wielką chustką okryta, piskliwym głosem odpowiadała:
— Daj Boże! pani Romanowa! daj Boże! Tylko, że podobno nieboszczyk wódki nie znał...
Romanowa czuła się tem napomknięciem kumy niemile dotkniętą.
— I on tak samo znać jej nie będzie, — wołała — jak Boga kocham! nie będzie! Już miesiąc minął, jak do ust nie wziął... pracuje... Chlewiński płaci mu po rublu na dzień... Czy to żarty? Pieniądze te, mnie do schowania oddaje... — „Mama — mówi — mnie piękny tużurek kupi i palto... a potem jeszcze i zegarek srebrny... będę sobie ubierał się jak pan!” — Ot, zobaczycie, pani Wincentowo, że on o swoich pieniądzach prędko wiedzieć nie będzie... Wzbogaci się strasznie, pierwszym majstrem w Ongrodzie zostanie... Jak Chlewiński, własne domy będzie miał...
— Daj Boże! daj Boże! — piskliwym głosem powtarzała kuma, a złośliwie uśmiechała się. Ona, której mąż, garncarz, pijakiem był, wiedziała dobrze, co o tych wielkich nadziejach Romanowej mniemać należało.
— Memu — powiadała — nic nie pomaga... Już mu i emetyku do wódki wlewałam i proszek jakiś, co mnie kabalarka dała, sypałam... zawsze to samo... Co zarobi, to w gorzałce utopi... w domu taka bieda, że choć ty z dziećmi giń i przepadaj...
Końcem chustki otarła załzawione oczy; Romanowa patrzała na nią z obudzonym nanowo niepokojem, który jednak wkrótce przemijał. Świetlany obraz silnej i zgrabnej postaci syna, wysoko, wysoko zarysowującej się na tle białawych obłoków, w oczach jej pozostał i nie dopuszczał do nich trwogi, ani łez. Garncarz Wincenty i syn jej — co za porównanie! Tamten był zawsze robotnikiem lichym, pracować nie lubił i nie umiał. Mały, krępy, z czerwonym nosem i wiecznie mokremi oczyma, wyglądał na łajdaka i był nim od najmłodszych lat swoich. A jej Michałek taki słuszny, piękny, do ojca, jak kropla wody do drugiej kropli, podobny, tak jak ojciec i wesoły i śmiały, robotnik w całem mieście najtęższy, psy i koty nawet jak dzieci lubiący, miałby marnie przez wódkę przepadać? Oho! jak Bóg Bogiem, tego nie będzie! Bieda była i przeszła. Chłopiec pohulał trochę i ustatkował się już na zawsze.
— Niech Pan Bóg pocieszy! Niech Najświętsza Panna dopomoże! — ze współczuciem szczerem, ale też i z wewnętrznym tryumfem żegnała wyżółkłą, rozżaloną kumę i biegła dalej. Wbiegła do kuchni, kosz stawiała na ziemi, chustkę zrzucała z głowy i żwawo, z zapałem brała się do swych zajęć. Z natury i przyzwyczajenia niepospolicie pracowitą była, a choć jej już pięćdziesiąt lat życia przeminęło, zachowała jeszcze sporo tej siły, z jaką niegdyś mężowi w ciężkich jego robotach dopomagała. Wodę wiadrami, choćby zdaleka nosić, drzewa narąbać, w każdej chwili dnia i nocy, w mróz piekący, czy w deszcz ulewny, na drugi koniec miasta zbiegać, było dla niej drobnostką, pełnioną zawsze raźnie i szybko. Po słonecznym początku życia, pozostał jakby w jej duszy promień wesołości. W porach owych, w których Żużuk i ona szczęśliwymi się czuli, usta jej nie zamykały się ani na chwilę. Krzątała się około ognia i rondlów, dolewała, dosypywała, kosztowała, siekała mięso, wałkowała ciasto i z włosami zebranemi pod biały czepek, z rękawami kaftana zawiniętemi po łokcie, z policzkami od ognia rozczerwienionemi, gadała, gadała... Ktokolwiek z domowników, którakolwiek z kum i znajomych, woziwoda, Żydówka roznosząca owoce, każdy, słowem, kto zjawiał się w kuchni, był dla niej słuchaczem pożądanym. Miała-bo też opowiadać o czem i czem się chlubić. Kiedy w dwa lata po śmierci męża do miasta z dzieckiem przywędrowała, ileto ona nacierpiała się nędzy i tęsknoty serdecznej przeniosła. Ze wsi do miasta! Ani wy ludzie nie wiecie, ile w przenosinach takich utrapień jest i smutków wszelkiego rodzaju. Idzie sobie przez miasto kobiecina biedna, po śliskich albo piekących kamieniach w podartych trzewikach stąpa, strwożenie wielkie ogłupia oczy jej, które kiedyś może i roztropne były, między chudemi policzkami usta marszczą się do płaczu, za rękę, skrzywione też do płaczu dziecko prowadzi. Gdyby ją kto zapytał: „Dlaczego i poco tu przybyła?” Odpowiedziałaby, że gdy męża nie stało, nędza ją gnała z chaty do chaty, ze dworu do dworu, aż tu przygnały powieści ludzkie o lepszych losach, które w mieście znaleść można i pamięć na dawne rozmowy z mężem o tem, że dziecko na człowieka wykierować trzeba. A jakżeby go ona tam na wsi na człowieka wykierowała? Pastuchem najprzód, a potem parobkiem byłby i koniec! W mieście zaś, o! wcale co innego. Tam, ojciec marzył dla syna o własnej chacie i kęsie własnej ziemi. Tu, matka, włócząc się po nieznanych zrazu ulicach miejskich, głodna, źle odziana, przelękniona i stęskniona, przypatrywała się kamienicom wysokim i myślała: „Ej! żeby tak on kiedy własną kamienicę miał!” Więc, przedewszystkiem do faktorki, przez krewną jakąś, w mieście mieszkającą, nastręczonej, z prośbą o służbę. Służba znalazła się, z pensyą malutką, z jedzeniem niedostatecznem, z okrutną zależnością od ludzi obcych, i nieokrzesaną, nieumiejętną wieśniaczką gardzących. Potem może będzie lepiej.
Gdzie tam! Długo było bardzo źle. Nacierpiała się strasznie: i złego obejścia się, i obelżywych wyrazów, i ciągłych z domu do domu przenosin, i przymusowego bezrobocia, połączonego z głodem, chłodem, trwogą o przyszłość własną i dziecka. Wspomnienia, o, te wspomnienia znikłego szczęścia, własnego ogniska, rodzinnych stron... Chociaż ich tem imieniem nazwać nie umiała, chociaż znaczenia wyrazu: wspomnienie, nie zrozumiałaby nawet, piekły ją one tak samo, jak piekłyby tego, ktoby był w stanie opisać je ślicznym wierszem. Nic a nic nie wiedziała o Włochu Alighierim, który ten rodzaj męki ludzkiej określił nieśmiertelnym wierszem, ale kiedy sfukana i nową zmianą miejsca zagrożona, trochę głodna, samotna jak ten bocian, któremu piorun gniazdo roztrzaskał, w ciasnej i zimnej kuchence, przy lampce palącej się bladą i cuchnącą iskrą, siedziała łokciami o stół wsparta i na wzór wszystkich ludzi żałosnych kołysała się to wtył, to naprzód, wtedy myśl Alighierego wypowiadać była zwykła językiem własnym, strofą piosnki, której ją jeszcze matka, ubogiego ogrodnika żona, w dzieciństwie nauczyła. Nie śpiewała przecież, tylko wzdychając mówiła, a raczej mruczała:
— W wodzie utonęła, oj, w wodzie, w wodzie dola moja utonęła!
Za piecem coś zaszeleściło, senny głos jakiś zamruczał. Znękana kobieta zrywała się ze stołka, chwytała lampkę i biegła za piec. Tam, na ziemi leżał siennik, a na sienniku spało dziecko, chłopak spory już, z cerą bladawą, ładnemi rysami twarzy i gęstwiną czarnych włosów, rozrzuconą dokoła głowy. Z mocno ściśniętemi pięściami, w grubej koszuli u piersi rozwartej, z bosemi nogami wysuniętemi zpod jakiejś starej, sukiennej szmaty, spał jak kamień. Kobieta schylała się nad uśpionym chłopcem i przyświecając sobie lampką, przypatrywała się mu oczyma, które prędko osychały z łez, a napełniały się uczuciem zachwycenia.
Lata przechodziły, los jej poprawiał się nieco. Jakim sposobem zdołała nauczyć się sztuki kucharskiej, nigdy się jej nie ucząc? Ani ona, ani nikt powiedziećby nie potrafił. Zmieniła coprawda, z powodu nieumiejętności swej, miejsc z dziesięć, ale tu zobaczyła to, tam owo, dochodziła sama, odgadywała, kombinowała, z książek uczyć się nie mogła, bo czytać nie umiała. Tak, nie umiała czytać i wogóle nic wcale nie umiała. Jednak nauczyła się sztuki swej jakotako, i otrzymywała służbę w domach nieco zamożniejszych, lepiej opłacaną, u ludzi też lepiej wychowanych i więcej ludzkich. A wtedy już i Michałek dorastać zaczynał i do szkółki miejskiej uczęszczać. Potem u garncarzy Wincentowstwa na chrzcinach, miała niewysłowione szczęście pana Chlewińskiego, pierwszego w mieście majstra mularskiego, napotkać i poznać. Majster Chlewiński przychodził do garncarza na chrzciny już z łaski tylko, albowiem był to człowiek ubierający się w cienki surdut i srebrny łańcuch od zegarka, posiadający dwa domy drewniane wprawdzie, ale własne i w jednym z nich zajmujący mieszkanie z bawialnym pokojem, ozdobionym kanapą i firankami u okien. Mularstwem przecież trudnił się jeszcze gorliwie, znaczne zyski zeń ciągnąc. Do tego wspaniałego majstra, baba przyczepiła się jak smoła. Chodziła za nim, błagała, jęczała, całe dzieje swoje w najpatetyczniejszy sposób mu opowiadała, do żony nawet jego poszła i w ręce ją ucałowała, aż dopięła swego. Majster Michałka jej za ucznia mularskiego przyjął. Ona, oczyma wyobraźni widziała już chłopca swego w takim cienkim surducie, w jakim Chlewiński chodził i posiadaczem dwóch własnych domów. Późnemi wieczorami, kiedy sama we wpół ciemnej kuchni siedziała, przed oczyma jej stawał wysoki, piękny pocztylion, w czarnym długim jarmiaku i czerwonym pasie, a ona ze łzami w oczach, a szerokim uśmiechem na ustach do niego mówiła: „A co, widzisz, jak ja synka naszego ślicznie wychowała i wykierowała! Nie doczekałeś się ty chaty własnej, będzie ją miał on!”
Niewielka kuchnia, której blisko połowę zajmowała maszyna kuchenna, a jedyne okno wychodziło na wąskie przejście, śmieciem spiętrzone, a wysokim płotem od sąsiedniego dziedzińca odgrodzone, bywała widownią scen rozmaitych, pomiędzy któremi zdarzały się i wesołe. Ze zgrabną postawą i czarnemi włosami ojca, syn Romana wziął po matce małe i szare jej oczy, które szpecąc go trochę, wyrazem swym zdradzały zachodzące w nim samym sprzeczności. Były one błyszczące i żywe, ale nie jak u matki dobroduszne i trochę głupowato wesołe, lecz namiętne i hulaszcze. Malował się w nich burzliwy niepokój, połączony z wielką chciwością uciech. Możnaby rzec, że w tych błyszczących, wciąż zmąconych i niespokojnie od oczu ludzkich uciekających źrenicach, przejrzały się męty miejskie i obraz swój w nich pozostawiły. W zamian, uśmiech jego był szczery, świeży, odkrywający dwa rzędy białych zębów, rzucający mu na twarz wyraz słodyczy i uczciwości. Kiedy idąc do matki przechodził przez dziedziniec w mularskim fartuchu swym i ubielonej czapce, albo w niedzielę i święta, w czystym surducie i za kolana długim obuwiu, z ruchów jego zgrabnych i dziarskich i twarzy jaśniejącej zadowoleniem, poznać w nim było można pracowitego i uczciwego robotnika, któremu nie brakowało ani chleba, ani zapracowanej i pewność siebie budzącej niezależności. Idąc, pogwizdywał sobie, a nieodstępny Żużuk biegł obok niego lub przed nim w wesołych podskokach. Gdy przekraczał próg kuchni, rozlegać się w niej zaczynały donośne śmiechy. Ani matka, ani syn nie umieli śmiać się półgłosem, a ten pocieszny Żużuk nabawiał ich zawsze wesołości niepomiernej. Wpadłszy za panem swym do kuchni, rozpoczynał on najprzód z miejscowym kotem przezabawne gonitwy i walki, które jednak kończyły się prędko, bo Michałek, za psami przepadając, lubił także koty, i nad dobrym swoim znajomym mruczkiem, ulubieńcowi swemu, długo znęcać się nie pozwalał. Owszem, siadłszy na ławce i kota na kolana swe wziąwszy, psu za karę na dwu łapach stać rozkazywał. Żużuk stal na dwu łapach i o litość wzywającemi oczyma dokoła kuchni wodził, a Romanowa z warząchwią lub durszlakiem przy maszynie kuchennej stojąc, kładła się niemal od śmiechu. W gruncie rzeczy, śmiech ten jej nie tyle był obudzanym przez Żużuka, ile stanowił wyraz doskonałego jej w tej chwili uszczęśliwienia; uszczęśliwienie wzrastało jeszcze, gdy, po ukończeniu obowiązkowych zajęć, zasiadała z synem do obiadu.
Przy białym sosnowym stole, u okna umieszczonym, zasiadali oboje, a Michałek Żużukowi siadać też rozkazywał: „Siadaj jak pan! ” — wołał. — Kundel, w białe i czarne łaty,
Uwagi (0)