Porcelanka - Eliza Orzeszkowa (wolna biblioteka internetowa .txt) 📖
Prosty obrazek. Na stole stoi kwiat. Za stołem ona — samotna, bo mąż zajęty bezustannie interesami. I on — tokujący, przymilny, rączki całujący.
Obrazek jest więc prosty, podobnie jak wybór moralny, przed którym stoi główna bohaterka. Rozmawiać — czy całować? Szukać przyjaciela — czy kochanka? Rozmowa się toczy, na stole stoi kwiat. Eliza Orzeszkowa jest jedną z najważniejszych pisarek polskich epoki pozytywizmu. Jej utwory cechuje ogromne wyczucie problemów społecznych — w mowie pogrzebowej Józef Kotarbiński nazwał ją wręcz „czującym sercem epoki”.
- Autor: Eliza Orzeszkowa
- Epoka: Pozytywizm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Porcelanka - Eliza Orzeszkowa (wolna biblioteka internetowa .txt) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Eliza Orzeszkowa
Ta lektura, podobnie jak tysiące innych, jest dostępna on-line na stronie wolnelektury.pl.
Utwór opracowany został w ramach projektu Wolne Lektury przez fundację Nowoczesna Polska.
ISBN 978-83-288-3641-9
Porcelanka Strona tytułowa Spis treści Początek utworu Wesprzyj Wolne Lektury Strona redakcyjnaW pokoju, z estetyczną prostotą urządzonym, zmrok zaczynał gasić barwy i zacierać linie sprzętów i obrazów; jednak wyraźnie jeszcze widać było na stole kwiat biały, który, pośród kilku książek i gracików, wznosił się na wysokiej łodydze z podścieliska drobnych jaskrawych kwiatków. Tkanina płatków jego bielą połyskującą i tęgością, w której czuć było kruchość, przypominała porcelanę. Biały jak porcelana, na łodydze wysokiej, wydawał się tryumfującym i nieskazitelnym, ale zarazem samotnym, wiec smutnym. Na imię mu było: Porcelanka. Te zaś stokrocie, które u dołu owijały go różowym wieńcem, miały pozór daleko zdrowszy i weselszy. Rumiane, przysadziste, wzrostem sobie równe, poufale jedna do drugiej przytulone, mogły swobodnie szeptać do siebie, śmiać się, co która wolała, lecz zawsze czas spędzać w kompanii licznej, wesoło, zdrowo i z łatwością.
Na sprzęcie, w pobliżu stołu umieszczonym, siedziała kobieta z twarzą młodą, ale znużoną, i pięknemi, lecz przygasłemi oczyma, wpatrywała się w ruch szczególny, który od kilku minut wykonywały płatki białego kwiatu.
Był to ruch zaciekawiający, bo zdawał się pochodzić, nie z zewnątrz, lecz z wewnątrz rośliny, z jakiejś własnej woli jej, czy niemocy — smutku, czy znękania, słowem, z jej własnej, zwykle utajonej duszy!
Odkąd lekka zrazu szarość zmroku poczęła mącić światło dzienne, płatki kwiatu, jakby niewidzialnemi palcami podnoszone, bardzo zwolna, zaledwie dostrzegalnie, zaczęły podnosić się, przybliżać ku sobie, zasłaniać sobą pęk żółtych pylników, aż, zetknąwszy się brzegami, utworzyły z korony, szeroko przedtem otwartej, pąk ściśle zamknięty. W tem, zwolna dokonywanem, poruszeniu objawiać się zdawała chęć zamknięcia wzroku na świat, niemożność czuwania w ciemności.
Gdy kędyś na niebie słońce znikało, a w tym pokoju przygasało światło dzienne, dusza kwiatu posmutniała i biała twarz jego ukryła się przed nocą w sen, czy w skupione dumanie.
Kobieta, ciekawie przypatrująca się temu uśpieniu, czy zamyślonemu skupieniu się rośliny, smutnie szepnęła:
— Bez słońca żyć nie może!
Do pokoju wszedł służący z zapaloną lampą, którą postawił na stole, oznajmując zarazem gościa.
— Pan Bronisław Granicz.
Walentyna Kalińska podniosła się z fotelu.
— Prosić!
W głosie jej dźwięczała radość.
Była wysoką i zanadto szczupłą, ale przez to właśnie bardzo delikatną. Od ciemnej sukni odbijała twarz biała, z koralowemi ustami i okrywającą głowę chmurą czarnych włosów. Podniosła się z fotelu z chrzęstem jedwabnej sukni. Ruchem pomimowolnym i z ręką o poręcz sprzętu opartą, z kibicią nieco ku drzwiom wygiętą, miała postawę, wyrażającą poryw, który rzuca naprzód i nieśmiałość, która do miejsca przykuwa. Wystąpiły w tej postawie dwa sprzeczne rysy tej natury: porywczość i wstydliwość.
Czekała.
Po krótkiej chwili drzwi otworzyły się; mężczyzna niewysoki, niezbyt młody ani piękny, wytwornie ubrany, szybko przeszedł pokój, i ręka jej uczuła uściśnienie dłoni męskiej, krótkie, silne, sprawiające wrażenie iskier, które wytryskują ze zbiornika wewnętrznego ciepła.
Uściśnienia rąk bywają różne: oschłe, ślizkie, pospolite, przyzwoite, natrętne, brutalne; w tem drgało jakby echo, idące od silnego uderzenia serca.
Nie był pięknym, ani już bardzo młodym, lecz rysy, uśmiech, obejście się, dźwięk głosu jego uderzały kipiącem życiem. Było to życie myśli i uczucia, głównie jednak uczucia.
Nie dziw! Trochę poeta i trochę publicysta, mało produkujący, lecz utalentowany, gdyż z wierszy jego, zarówno jak z prozy, w twarze czytelników uderzał blask światła i podmuch ciepła — szczególniej podmuch ciepła. Wydawał się rozumnym i uczuciowym — nadewszystko uczuciowym.
— Pani dziś sama jedna?
— Często bywam sama jedna...
— A pan Julian?
— Mąż mój znajduje się na jednym z pięciuset posiedzeń...
— Które zapełniają mu 365 dni roku... Interesy jego...
— Ambicya...
— Namiętna walka z konkurentami.
— Ogromna energia, potrzebująca ujścia...
— I znajdująca je w tańcu dokoła Cielca Złotego... Niech panią nie obraża szczerość moja, bo ona pomimo mojej woli wybucha z żalu...
— Z żalu nad czem?
— Nad panią!
Jak w uściśnięciu ręki, tak i w głosie jego drgały echa uderzeń serca, a rozumne oczy z szarą źrenicą ogarniały ją spojrzeniem tak pełnem sympatyi, że uczuła w sobie jakby tajanie czegoś, co przygasło.
Odwróciła wzrok ku lampie i, zatrzymawszy go na wzbijającej się ku samemu jej ognisku Porcelance, pomyślała:
— Co to? Zaczyna rozwijać płatki?
Kwiat istotnie zaczynał rozwijać płatki. Jakby rozgrzewało go coś, co było ostygło i oświecało go coś, co zgasło. Ale był to zaledwie początek odbywającego się w roślinie tajemniczego aktu, a wzrok Walentyny, prześliznąwszy się tylko po niej, wrócił do szarych oczu Granicza, patrzących na nią prawie z pokorą.
— Proszę, niech mi pani przebaczy szczerość moją, ale ja dziś...
— Ja dziś, pisząc do pana z prośbą o przybycie, myślałam: będę szczerą. Myślałam: choć raz w życiu będę zupełnie szczerą! I wie pan? Od myśli tej uderzał we mnie blask radości!
— Dlaczego: radości?
— Zaraz powiem. Tylko lekkie wietrzyki ciągle szepcą liściom o tem, co staje się na świecie; tylko lekkie dusze często opowiadają ludziom o tem, co dzieje się w ich głębi. Inne milczą. Przez dumę, która nie znosi litości, przez sumienie, które nikogo nie chce oczernić skargą, przez rozsądek, który spostrzega, jak zwierzeniom ust jednych odpowiada na innych poziewanie — milczą.
— Brawo, brawo!
Był to oklask nietylko dłoni i głosu, ale całej istoty jego, zapatrzonej, zasłuchanej, zachwyconej, a ona, przez to ośmielona i rozgrzana, dokończyła:
— Należę do milczących. Nie zwierzam się i nie usprawiedliwiam nigdy. To rozsądnie, ale ciężko. Człowiek niosący brzemię wie dobrze, że nieść je musi, więc niesie, jednak doświadcza ciągle chęci podzielenia się z kimś brzemieniem. Z kim? Najlepiej z przyjacielem!
Zaśmiała się.
— Taką jest przyjaźń: zawiera w sobie brzydką chęć dzielenia się brzemionami!
— Które mogą być wielkiem szczęściem, gdy pochodzą od rąk kochanych.
— Ktoś mądry powiedział, że szczerość jest sercem przyjaźni, które, gdy nie uderza, przyjaźń nie żyje. Pragnę pomiędzy sobą i panem stworzyć to serce, aby żyła przyjaźń.
— Niech żyje! — zawołał.
Rękę jej do ust przycisnął, a potem mówił:
— Od pierwszego na panią wejrzenia i kilku rozmów, któreśmy z sobą w spotkaniach naszych stoczyli, uczułem, że łączy nas ta nić tajemnicza, która nazywa się pokrewieństwem dusz. Niechaj szydercy śmieją się do woli z tych przeczuć, które zwiastują radość najwyższą w życiu: spotkanie się z duchem pokrewnym One są i nawiedzają tych, których w zupełności nie podbiła materya i których najobficiej bijące z niej źródła spragnionymi jeszcze pozostawiają.
— Tak! — szepnęła.
On, pochylając się ku niej i w twarzy jej wzrok zatapiając, mówił dalej:
— Radość ta jest najczystszą. Niema w niej „interesów”, „ambicyi”, „walki z konkurentami” i ani cienia Złotego Cielca. Poić istotę kochaną wszystką słodyczą uczuć, które w nas wlała natura, być dla niej nasyceniem, obroną, ciepłem, dobrą radą i wzajem te dobra niewymowne od niej otrzymywać, nie znaczyż to wyłowić perłę najcudniejszą z gorzkich nurtów życia, posiadać klejnot najdrogocenniejszy w oprawie kryształowej? Czyż jestem tak niezmiernie szczęśliwy, że mi pani tę perłę i ten klejnot ofiarowywać raczy?
— Tak, i wzajem o nie dla siebie proszę. Od pierwszego już spotkania z panem zamarzyłam, że... może... może... nakoniec będę miała przyjaciela!
— Jakto? Nikt dotąd?
— O! wielu nazwę tę nadawało sobie i wiele razy w prawdziwość jej wierzyłam — przez chwilę. Mowa ludzka zawiera w sobie mnóstwo samozwańców. Imię przyjaźni i przywiązania otrzymuje w niej często — pajęczyna. Wiatr powieje, fala przepłynie, skrzydło muszki potrąci, pajęczyna jest zerwana i skazańcem jest ten, kto na niej zawiesił swe serce. Jeżeli spadając, nie tłucze się na szczątki, to tylko wówczas, gdy jest ze szkła zahartowanego w ogniu jakiejś nadziei nieśmiertelnej.
On, wzrokiem zawieszony na jej pięknych ustach, rzekł z cicha:
— Więc i tak piękne dusze życie zaprawia ironią!
— Ironię zwycięża we mnie zawsze jakaś nadzieja nieśmiertelna. Już myślałam, że umarła, lecz był to tylko letarg, z którego ją pan obudził.
— Po takim cudzie żadnego już nie pragnę. Być przyjacielem pani...
Zatapiając wzrok, coraz więcej rozpłomieniony, w jej oczach, coraz promienniejszych, dokończył:
— Duszą w duszę pani patrzeć...
Niewiedzieć dlaczego uczuła potrzebę spuszczenia powiek i zgaszenia żartobliwością tego płomyka, który — palący i niespodziewany wpadł w nią — z jego oczu.
— Więc zawieramy pacta conventa! — zażartowała.
— Przyjaźni, która samozwańczynią nie będzie i przywiązania, z którego nigdy serce nam nie spadnie — jak z zerwanej pajęczyny.
Ruchem zupełnie jednoczesnym podali sobie ręce i wstrząsnęli je w uściśnieniu mocnem, ale gdy jej ręka wnet cofnąć się chciała, on ją w dłoni przytrzymał i, ze wzrokiem na nią spuszczonym, mówił cicho:
— Ręka poetki! Liść lilii i więz drgających strun...
W rysach zadrgały mu także jakieś struny potajemnie, a ona znowu, nie wiedzieć czemu, odwróciła twarz całą z rumieńcem ku lampie, w której cieple i świetle Porcelanka coraz więcej budziła się z sennej zadumy. Widać było, że jeszcze trochę, a biała jej korona roztworzy się w pełni, jak przy wzeszłem słońcu. Tylko u brzegu jednego z jej płatków ciemniała drobna plamka rdzawa, której przedtem nie było.
Bronisław Granicz powstał, uczynił kilka kroków, popatrzał chwilę na obraz, przyozdabiający ścianę, i wrócił do towarzyszki z rysami uspokojonymi, oblanymi uśmiechem żartobliwym.
Trudno — by powiedzieć, czy świadomym lub mimowolnym był ruch, którym krzesło swe bliżej ku jej siedzeniu przysunął. Siadając, mówił z uśmiechem:
— Od niedawna znalazłszy się w kole towarzystwa tutejszego, nieraz już słyszałem przyjaciółki pani...
— Przyjaciółki? — powtórzyła ze śmiechem.
— Przyjaciółki.
Zaśmiał się także i zauważył:
— Jak my się jednostajnie z tych samych rzeczy śmiejemy. Zgoda dusz, upodobania, nawet brzmienie głosów! Otóż, słyszałem przyjaciółki pani, mówiące: „Ta biedna Walentyna! Do tej biednej Walentyny! Z tą biedną Walentyną”. Dlaczego biedna? — zapytywałem siebie, bo tych pań pytać nie chciałem. Posiadając młodość, urodę, majątek, stanowisko, taki epitet od świata otrzymać? Miałyżby przyjaciółki pani na myśli te 500 posiedzeń fachowych i 300 wieczorów kartowych, które stanowią rok męża pani?
— O, nie! Z tej strony wydaję się tym paniom tylko zazdrości godną, bo posiadam kartę konstytucyjną, która mi obok budżetu wysokiego zapewnia wolność nieograniczoną. Epitet pochodzi właśnie stąd, że nie dość radują mnie te dobra...
— I że wśród tych, które pani posiada, nie znajduje się natura trzeźwa. Nieprawdaż? Na sposób żaden nie można nazwać panią naturą trzeźwą. Czy zgadłem? Będę śmiały. Pozwolę sobie zgadywać dalej. Nie! Pozwolę sobie raczej duszą w duszy pani czytać...
Pochylił się tak, aby módz w samą twarz jej patrzeć. Uśmiechał się trochę drżącemi usty.
— Ale dlatego, aby dusza mogła czytać w innej duszy, zwierciadła owe znajdować się muszą wprost naprzeciwko siebie. Niech pani swego powiekami nie zasłania.
Podniosła powieki i oczy
Uwagi (0)