Przeklęte szczęście - Bolesław Prus (bibliotece txt) 📖
Władysław Wilski po utracie pracy załamuje się psychicznie. Do tej pory jego życie z małżonką, Heleną, było pełne miłości, chociaż skromne.
Jak będzie wyglądało, gdy pieniędzy zabraknie? Kolejne dni przynoszą jednak możliwości poprawy sytuacji finansowej. Wydaje się, że kryzys minął i małżeństwo znów będzie mogło cieszyć się skromnym szczęściem. Władysław dostaje jednak telegram, w którym czyta, że odziedziczył fortunę po zmarłym członku rodziny…
Przeklęte szczęście to nowela autorstwa Bolesława Prusa napisana w latach 70. XX wieku, opublikowana w 1876 roku. Prus porusza w niej tematykę szczęśliwego życia — co tak naprawdę w nim liczy się najbardziej? Jakie problemy generuje brak pieniędzy, a jakie ich nadmiar? Czy miłość może zastąpić pieniądze, a pieniądze miłość?
- Autor: Bolesław Prus
- Epoka: Pozytywizm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Przeklęte szczęście - Bolesław Prus (bibliotece txt) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Bolesław Prus
Gdy Władysław był już we drzwiach, Welt zawołał:
— Ale!... Ale!... Wiesz pan co?... Mówmy sobie ty! Między przyjaciółmi i wspólnikami nie powinno być ceremonii. To moja zasada, Władziu.
Wróciwszy do domu, Wilski zastał już kilka biletów wizytowych od przyjaciół, którzy go wczoraj jeszcze nie znali, i kilka próśb od ubogich osób, które chyba cudem dowiedziały się o jego fortunie.
— Oto jest natura ludzka! — rzekł ze śmiechem.
— W każdym jednak razie wesprzesz, Władziu, tych biedaków. Któż wie, czy i oni już od dawna nie wydali ostatniego rubla? — odpowiedziała Helenka.
Władysław obiecał ich wesprzeć; śmiejąc się, opowiedział żonie o serdeczności Welta, pokazał jej pieniądze i zawiadomił, że w piątek wieczorem musi wyjechać do Krakowa.
— To pojutrze! — szepnęła Helenka, blednąc. — Tak mi będzie smutno...
Uścisnął ją i już nie mówili o podróży.
Nastepnego dnia powiedział jej o wynajęciu nowego mieszkania.
— Wziąłem na Krakowskim pięć pokojów, przedpokój i kuchnię za osiemset rubli...
— Tak nam tu było dobrze! — odpowiedziała Helenka. — O!... Już na nowym mieszkaniu nie spotka nas szczęście...
— Prócz tego — mówił mąż — będziemy mieli eleganckie meble, lokaja, pokojówkę i dobrą kucharkę.
— A cóż się stanie z Mateuszową?
— Ach! Prawda... Zresztą, jeszcze pomyślimy o niej.
Nadszedł dzień wyjazdu, wietrzny, pochmurny i słotny. Wilski był zadumany. Helenka wzdychała. Oboje nie tknęli obiadu i z niepokojem oczekiwali wieczoru.
Około ósmej Helenka rzekła:
— Odprowadzę cię na kolej, dobrze?...
— Daj pokój, aniołku, możesz się zaziębić.
O dziewiątej na podwórze zajechał powóz.
Władysław powoli włożył palto i torbę podróżną... W pokoju śmiertelne panowało milczenie...
— Za parę tygodni wrócę... — rzekł stłumionym głosem.
— Wrócisz?... — szepnęła Helenka, opierając głowę na jego piersiach.
W tej chwili jakiś szorstki przedmiot dotknął ręki Wilskiego.
To stara Mateuszowa całowała go.
Wybiegł śpiesznie za drzwi, lecz w połowie schodów zatrzymał się. Zdawało mu się, że go ktoś obejmuje za nogi.
Chwilę pomyślał i wrócił na górę głęboko wzruszony. Stojąca w przedpokoju Helenka upadła mu na szyję i rzewnie płakała.
— O, nie zapomnij o mnie! — mówiła, łkając.
Powtórnie wyszedł, a tym razem wybiegła za nim Helenka.
— Władziu!
— Co każesz?
Znowu uwiesiła mu się na szyi, ściskała go namiętnie i szeptała:
— Nie zapomnisz?... Wrócisz?
Siedząc w powozie, podniósł jeszcze oczy do góry i w oknie drugiego piętra zobaczył uchyloną roletę i jakiś cień.
Powóz wyjechał z podwórza.
„O, nie zapomnij o mnie...”
Mgła zawisła nad ulicami, latarnie rzucały blask czerwony, dokoła rozlegały się kroki przechodniów i turkot wozów.
„Nie zapomnisz... Wrócisz!...” — szeptało echo.
*
Wilski dojechał do dworca wzruszony i rozdrażniony. Oddał pakunki tragarzowi i pobiegł wprost do salonu pierwszej klasy.
Zastał tam kilkanaście osób, same twarze obce. To uspokoiło go. Odetchnął jak człowiek, którego minęło niebezpieczeństwo, i jeszcze raz pożegnał w myśli Helenkę.
W tej chwili usłyszał głos wchodzącego Welta.
— Cudownie! Więc i ty wyjeżdżasz?
— Jak widzisz.
— Wyobraź sobie, że i Amelcia jedzie. Wysyłam ją do Krakowa w pewnym interesie, który wymaga... no, wiesz czego? ... Tego tylko, co ona ma.
Pani Welt była milcząca i nie w humorze.
Wilski wyszedł po bilet. Gdy wrócił, rzekł bankier ze śmiechem:
— Patrz, co to są kobiety! Onegdaj zdecydowała się jechać, dziś grymasiła, a w tej chwili powiada, że boi się zaziębienia i że chętnie zostałaby do jutra.
— Może i słusznie — odparł Wilski chłodno. — Szkoda, żeś mnie nie zapoznał z interesem, byłbym go załatwił.
— Gdzie znowu! Ty masz głowę zaprzątniętą krociami, a tu sprawa pilna i wymaga zimnej krwi. Nie, to tylko ona dobrze załatwi!
Zadzwoniono i podróżni poczęli zajmować miejsca. Nagle Władysławowi uderzyła fala krwi do głowy: ujrzał on między fałdami powłóczystej sukni — kształtną i drobną nóżkę bankierowej...
Na ten widok zapomniał o żonie, o wzruszeniu i o niesmaku, jakiego doznał przed chwilą...
— Siadajże, Władysławie! — krzyknął bankier.
Rozległy się okrzyki pożegnania, pociąg ruszył, lecz Władysław nie uważał tego. Nie mógł tchu złapać.
— Oryginalna pozycja! — odezwała się nagle pani Welt — W tej chwili widziałam Świegotnickiego i jestem pewna, że jutro w całej Warszawie mówić będą, że uciekłam z panem, w asystencji25 i za upoważnieniem męża.
— I cóż nam to szkodzi? — spytał Wilski, topiąc w niej pałające spojrzenie.
— Panu niewiele, mnie więcej! — odparła poważnie.
— W każdym razie fakt już się stał, i cokolwiek...
Nie dokończył, ujrzawszy wzrok Amelii. Zarazem jednak teraz dopiero zauważył, że byli sami.
Nastało długie milczenie, w ciągu którego bankierowa obojętnie wyglądała przez okno, a Wilski... utracił resztę przytomności.
Nagle, tuż przy nogach pani Welt, upadła mu rękawiczka. Gdy się schylił, aby ją podnieść, uczuł, że rękaw jego paltota otarł się z lekka o jej bucik.
Teraz zdawało mu się, że w ciele, zamiast muskułów26, ma rozgrzane stalowe sprężyny, że mu piersi pękną, lub, że spali go własny oddech. Podniósł oczy na Amelię i pomyślał, że gdyby między nią a nim ustawiono mur bagnetów, rozbiłby go jak kępę trzciny.
— Spodziewam się, że mnie pan zapoznasz ze swoją żoną?... Będę panu bardzo wdzięczna!... — rzekła bankierowa głosem, który jak ostrze noża przeszył mu serce.
W milczeniu i gorączce czekał do rana. Gdy pociąg stanął na granicy, Wilski posłał telegram do żony.
W Krakowie Władysław pożegnał się z bankierową prawie chłodno, a następnie, zajęty interesami, kilka dni jej nie widział. W ciągu tego czasu zapoznał się bliżej ze stanem swego majątku, odebrał od Helenki parę listów, pełnych tęsknoty i wezwań do przyjazdu, i przypomniał sobie dawnych znajomych, ludzi po większej części ubogich, dla których postanowił coś zrobić.
W końcu pierwszego tygodnia odebrał list z Warszawy i bilet z Krakowa. Poznał pismo na obu i wziął się do pierwszego.
List z Warszawy pisał ubogi student, który u Wilskich bywał na obiadach co czwartek. Młodzieniec w prostych, lecz serdecznych wyrazach powinszował Władysławowi spadku i wyraził żal z tego powodu, że nie mógł go przed wyjazdem osobiście pożegnać.
— Biedaczysko — rzekł Władysław. — Spróbuję też posłać mu pieniądze. Wiem, że się nie obrazi, gdy z nim pogadam szczerze, choć listownie.
Następnie otworzył bilet, który zawierał te słowa:
„Nigdy nie spodziewałam się, abyś pan mógł skazać swoją współrodaczkę na śmierć z nudów. Czekam dziś z herbatą. — A. Welt.”
Wilski ruszył ramionami. Ponieważ zaś było dosyć wcześnie, wyszedł więc do miasta.
Błądząc machinalnie po ulicach, dostrzegł na jednej z nich sklep szewcki27 z wystawą, a na niej między obfitą kolekcją różnokolorowego obuwia — mały, czarny, węgierski bucik.
Postał tu chwilę i znowu począł błądzić. Na twarz wystąpiły mu ciemne rumieńce, a umysł opanowały pomieszane marzenia.
I widział się w Warszawie w ciasnej izdebce na poddaszu. Pokój był zimny, a on zrozpaczony i głodny.
Nagle uchyliły się drzwi i stanął w nich jakiś człowiek niski, pękaty i uśmiechnięty z czapką w ręku. Był to sąsiad jego z poddasza, ubogi rękawicznik28.
— Co pan każe? — spytał go Władysław.
— Ja nie każę, ja przyszedłem prosić — odparł gość. — Panie! — mówił dalej — co tu między nami w bawełnę owijać. Niech mi pan zrobi jedną łaskę...
— Jaką, panie?
— Niech mi pan pozwoli u siebie w piecu zapalić i obiad sobie przysyłać!
— Ależ...
— Już wiem, co pan powie — przerwał rękawicznik — ale to się na nic nie zda. Pan jest młody, uczony, pan może jeszcze mieć stanowisko na świecie, i jeżeli nie mnie, to moim dzieciom odda pan te obiady z procentem... No, panie!... Bo nie odejdę stąd.
I z tymi słowy zacny człowiek wyciągnął do Wilskiego rękę. Biedacy uściskali się i nastąpiła zgoda.
W tej chwili między tym obrazem z przeszłości a bogaczem teraźniejszości stanęło widmo czarnego węgierskiego bucika. Władysław ocknął się i poszedł do bankierowej.
Zastał ją w salonie z bukietem róż. Uśmiechnęła się i podając mu rękę, rzekła tonem łagodnej wymówki.
— Nie powinnam się witać z panem!
— Tłumaczą mnie zajęcia — odparł Wilski.
— Ale wytłumaczą pana wtedy dopiero, jeżeli dzisiejszy wieczór mnie poświęcisz. Bywam niekiedy dziwnie zmęczona, a gdybym wówczas nie zobaczyła sympatycznej twarzy i nie usłyszała głosu... Czy ja wiem, co bym zrobiła?!...
Wilski słuchał jej zdumiony i rozmarzony...
Cały wieczór mówili o kwiatach, o wiośnie i okolicach górskich, jak student z pensjonarką, półgłosem — jak w pokoju chorego.
Około jedenastej, Władysław, zabierając się już do odejścia, rzekł:
— Czy da mi pani jeden z tych kwiatów?
— Na co?...
— Na pamiątkę dnia dzisiejszego.
— To prawda — odparła — że w życiu mało jest dni podobnych.
A potem, urywając różę, dodała:
— Weź ją pan jako symbol naszej przyjaźni.
Oczy jej były wilgotne.
Władysław wrócił do domu jak pijany, nie wiedząc co myśleć i w co wierzyć. Gdy upadł na łóżko, drżał jak w febrze i usnął w gorączce, mrucząc przez zaciśnięte zęby:
— Bądź co bądź, ona mnie kocha!... Byłbym bydlęciem, gdybym odpychał to szczęście, lub rujnował je niecierpliwością...
Na drugi dzień był przez panią Welt zaproszony na obiad. Przed wyjściem przypomniał sobie ubogiego studenta i posłał mu pieniądze z krótkim listem, który podług niego był bardzo przyjacielski, w istocie zaś wykazywał oziębłość i roztargnienie.
Od tej pory los jego był już zdecydowany. Do żony pisywał listy coraz rzadziej, donosząc jej o powikłaniu interesów, u bankierowej zaś bywał coraz częściej i dłużej. Wierny jednak zasadzie cierpliwości, zadowalał się rozmową, uściskiem ręki i spojrzeniami, które co dzień stawały się bardziej rozmarzone i namiętne.
Niekiedy zdawało mu się, że nowicjat jego trwa zbyt długo. Wówczas próbował być śmielszym, lecz pani Welt jednocześnie stawała się ozięblejszą, Władysław szalał. Bywały chwile, że chciał wracać do Warszawy, lecz postanowienia jego prędko słabły i mówił:
— Jeszcze jeden dzień... Ostatni!...
Była już połowa maja. Bankier naglił żonę do powrotu i pani Amelia coraz częściej poczęła o tym wspominać.
— Jeszcze tylko jeden dzień!... — prosił Wilski.
— Masz pan słuszność — odpowiedziała i znowu zostawali.
Interesy były już ukończone, dobra po nieboszczyku sprzedane, gotówka w ręku Władysława, ale on o to nie dbał, dla niego cały świat skupiał się w gabinecie bankierowej, a całe życie streszczało się w tej jednej myśli:
„Jeszcze jeden dzień!...”
Krociowy spadek był złotą nicią, po której do duszy jego wkradła się straszna choroba. Wiedział o niej, rozumiał, że się z niej potrzeba uleczyć i czuł, że się uleczy, ale kiedy?...
Przeklęte szczęście!
Pewnego dnia odebrał dwa listy z Warszawy.
Jeden był z pieniędzmi i pochodził od ubogiego studenta.
Młodzieniec zwracał przysłane banknoty i w słowach pełnych szacunku, ale też i wielkiego żalu, dał mu poznać, że nie prosił o jałmużnę i że jej nie przyjmuje.
— Źle się stało — szepnął zmartwiony Władysław — lecz spróbujemy to odrobić.
Przeklęte szczęście!
Drugi list był od żony.
Helenka donosiła, że złożyli jej wizytę bogaci krewni, których znała w dzieciństwie. Państwo ci gwałtem zapraszali ją na wieś, dodając, że ponieważ sami wyjeżdżają za granicę, więc ofiarują jej cały dom. Tak byli pewni, że ofiary ich nie odrzuci, iż zostawili w Warszawie swój powóz i służącego.
W dopisku ostrożnie nadmieniła, że i lekarze kazali jej wyjechać na wieś.
O powrocie jednak Władysława nie było żadnej wzmianki. On przecież nie zwrócił na to uwagi, i nic dziwnego! Nie był Duchem Świętym, aby wiedzieć, co mówią w Warszawie o jego stosunkach z bankierową.
Mimo to list ten przeraził Wilskiego.
— Helenka widocznie jest chora — myślał. — Może to co groźnego?... Muszę wracać.
Wieczorem, jak zwykle, poszedł do pani Welt, a gdy od niej wrócił, napisał list do żony. Prosił ją, aby koniecznie wyjechała na wieś, i doniósł, że wkrótce sam do niej przyjedzie.
Nim zasnął, zdawało mu się, że widzi żonę bladą i smutną, która z ogromnej odległości wyciąga do niego rączki szczupłe i jak alabaster przejrzyste.
„Ty wrócisz?...” — mówiło echo.
— Jeżeli zobaczę Helenkę, wyrzeknę się Amelii — szepnął, a potem dodał — Zrobiłem wielkie głupstwo!...
Obudziwszy się, wysłał list, w parę dni potem odebrał telegram, że Helenka już wyjechała na wieś.
Pobiegł do pani Welt i wesoło zawołał;
— Wracajmy!
— Czas już wielki — odpowiedziała.
I wrócił znowu razem i znowu na dawnej stopie.
— Jeszcze jeden dzień!... — myślał Władysław.
Przeklęte szczęście!...
KRS: 0000070056
Nazwa organizacji: Fundacja Nowoczesna Polska
Każda wpłacona kwota zostanie przeznaczona na rozwój Wolnych Lektur.
W końcu czerwca Welt wyjechał za granicę, zostawiając majątek pod opieką żony, a żonę pod opieką przyjaciela. Miasto trzęsło się od plotek, o których osoby zainteresowane, jak zwykle, najmniej wiedziały.
Helenka pisywała do męża niewiele i rzadko. Gdyby uważniej czytywał jej listy, uleczyłby się może prędzej. Na nieszczęście nie był teraz zdolny do tego. Płynęły miesiące, a on szalał i mizerniał, zaniedbując wszystko i wszystkich.
Pani Welt dostrzegła to, i gdy raz byli sami, rzekła:
— Wyglądasz pan dziś bardzo interesująco.
— Czy nie domyślasz się pani powodu? — zapytał stłumionym głosem.
— Mój Boże, znam się wprawdzie trochę na finansowości, ale o medycynie nie mam pojęcia — odpowiedziała, patrząc na brylant swego pierścionka.
— W tym razie wystarcza znajomość najpospolitszych uczuć ludzkich!... — rzekł, przysuwając do niej krzesełko.
— Najpospolitsze uczucia ludzkie nie zasługują na to, aby się nimi zajmować — odparła wyniośle.
Wilski zerwał się z krzesła i w najwyższym wzburzeniu zawołał:
— Czuję, że powinienem uciec od pani!...
— A ja czuję, że powinieneś pan zostać! — szepnęła, patrząc mu figlarnie w oczy.
Władysław usiadł znowu i wziął ją za rękę.
W tej samej chwili ktoś zadzwonił i wszedł do salonu.
W końcu sierpnia, kiedy miłosne uniesienia Władysława dosięgły zenitu, odebrał on od Grodzkiego z Londynu telegram tej treści:
„Z modelami zrobiłeś mi przykry zawód. Odeślij przynajmniej notatkę, którą ci zostawiłem.”
Depesza ta rozgniewała Wilskiego, bez namysłu więc odpisał:
„Zwracam pieniądze, notatka gdzieś zginęła.”
Na to nie odebrał już odpowiedzi.
Większą część dnia przesiadywał u bankierowej. Gdy była z nim, pożerał ją wzrokiem; gdy wyszła, myślał
Uwagi (0)