Przeklęte szczęście - Bolesław Prus (bibliotece txt) 📖
Władysław Wilski po utracie pracy załamuje się psychicznie. Do tej pory jego życie z małżonką, Heleną, było pełne miłości, chociaż skromne.
Jak będzie wyglądało, gdy pieniędzy zabraknie? Kolejne dni przynoszą jednak możliwości poprawy sytuacji finansowej. Wydaje się, że kryzys minął i małżeństwo znów będzie mogło cieszyć się skromnym szczęściem. Władysław dostaje jednak telegram, w którym czyta, że odziedziczył fortunę po zmarłym członku rodziny…
Przeklęte szczęście to nowela autorstwa Bolesława Prusa napisana w latach 70. XX wieku, opublikowana w 1876 roku. Prus porusza w niej tematykę szczęśliwego życia — co tak naprawdę w nim liczy się najbardziej? Jakie problemy generuje brak pieniędzy, a jakie ich nadmiar? Czy miłość może zastąpić pieniądze, a pieniądze miłość?
- Autor: Bolesław Prus
- Epoka: Pozytywizm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Przeklęte szczęście - Bolesław Prus (bibliotece txt) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Bolesław Prus
Ta lektura, podobnie jak tysiące innych, jest dostępna on-line na stronie wolnelektury.pl.
Utwór opracowany został w ramach projektu Wolne Lektury przez fundację Nowoczesna Polska.
ISBN 978-83-288-3750-8
Przeklęte szczęście Strona tytułowa Spis treści Początek utworu I. Trochę światła II. Trochę cieni III. Widziadła IV. Uśmiech szczęścia V. Pierwsze kroki VI. Piekielna drabina VII. Ostatnie szczeble VIII. De profundis Przypisy Wesprzyj Wolne Lektury Strona redakcyjnaPan Józef i pani Helena Wilscy zaślubieni byli dopiero od pół roku. Działo im się dobrze na tym świecie, choć — nie najlepiej. Mieli trzy pokoje, w nich mebelki, takie tam — nieosobliwe, parę oleodruków1, które im ofiarował drużba, i starą sługę Mateuszową, która przyszła Bóg wie skąd, ale jeść gotowała niezgorzej.
Do inwentarza tego pani Helena wniosła niewiele. Naprzód kanarka, którego razem z klatką podarowała jej ciotka. Ciotczysko ubogie, więc i prezent nie był kosztowny; ale, że jadł i śpiewał, cieszono się nim i powieszono w oknie, jak należy.
Razem z kanarkiem wkwaterował się kuferek z bielizną, jeszcze jeden kuferek z sukienkami, pudło z kapeluszem i toaleta nie wiadomo z czym. Dorożkarz, który przywiózł to biedactwo, dostał pół rubla i był kontent2, a Helunia, ustawiwszy kuferki, pudełko i toaletkę na właściwych miejscach, także była kontenta nawet więcej, aniżeli dorożkarz.
W kilka dni po wprowadzeniu się do nowego gniazda, pomiarkowawszy3, że jej czegoś brak, sprawiła sobie fartuszek z kieszeniami i napierśnikiem. Czysty to był fartuszek, jak złoto i miał u dołu falbanki; młoda gosposia ubrała się weń czym prędzej i chodziła całą dobę, trzymając ręce w kieszeniach, a nazajutrz schowała go do szafy, gdzie leży po dziś dzień. Prawdę powiedziawszy, nie było do czego stroić się w fartuszek.
W tydzień potem przybył nowy frasunek4 w domu; w jego następstwie pani Helena zawiesiła w oknach bardzo gęste muślinowe firanki. Mąż przyznał, że dobrze zrobiła, choć nie wiedział dlaczego; ale ja wiem. Miał ten pan brzydki, choć niezupełnie grzeszny zwyczaj często całować żonę. Całował ją w pierwszym pokoju, w drugim i trzecim, na krześle, pod lustrem i przy oknie, a zawsze w sposób wyczerpujący. Naprzód w lewą rączkę, potem w prawą rączkę (albo na odwrót), potem w szyjkę z czterech stron, potem w buzię ze wszystkich stron...
Są fakty dowodzące, że pani Heleny całusy nie nudziły, ani martwiły, lecz niewątpliwe jest, że w czasie tych uroczystości odwracała głowę od okna. Mąż przyznawał, że jest to zabawne, choć nie wiedział, dlaczego odwracała głowę od okna, ale żona wiedziała, że robi to z obawy. Naprzeciw nich bowiem było inne okno, a w nim pewien żółty starzec z rzadkimi, siwymi faworytami5. Ile razy młodzi poczynali się całować, tyle razy staruch ukazywał się w swoim oknie, w białej szlafmycy, z ponsowym fontaziem6 na wierzchu, i śmiał się, mrużąc oko i pokazując zęby takie żółte, jak on sam.
Helunia ze złości kupiła dziesięć łokci muślinu i pozasłaniała wszystkie okna. Od tej pory zamiast skrzywionej twarzy sąsiada widziała tylko pąsowy fontaź jego szlafmycy, który trząsł się jak galareta, prawdopodobnie z wielkiej irytacji. Dobrze tak dziadziskowi: niech się nie śmieje!...
Na śmierć zapomnieliśmy dodać, że oprócz niewielkich kufrów, pudełka, toaletki i kanarka, przyniosła Helenka na nowe gospodarstwo jeszcze coś. Ale co?... Nie suszcie sobie, ludzie, głowy na próżno, bo nigdy nie zgadniecie!... Oto przyniosła parę rączek drobnych, białych i pulchnych, a z nimi pracowitość mrówki; do tego zwój włosów gęstych i miękkich jak jedwab i dwoje oczu jak pogodne niebo; wreszcie nosek zadarty i usta koralowe, i zęby drobne a białe, i serce takie szczere a czyste, takie kochające i wierne, jakiego, ach! dobrzy ludzie, trudno między nami odszukać.
Pewnego dnia (miała już wtedy lat siedemnaście), dzisiejszy mąż jej, a ówczesny student szkoły politechnicznej, rzekł do niej:
— Chciałbym pani coś powiedzieć...
— Niech pan powie — odparła.
— Kiedy się boję!...
— To musi być coś niedobrego?
— Kocham panią.
Helenka otworzyła usta ze zdziwienia, a potem odpowiedziała:
— A wie pan, że... to dobrze.
— A pani mnie kocha?
— Czy ja wiem?...
— A będzie pani czekała na mnie?
— O, niezawodnie!
— Mam pani słowo. Jak skończę szkołę, pobierzemy się.
— Proszę być przyzwoitym! — zgromiła go Helunia.
Tyle tylko mówili o miłości, a we trzy lata pobrali się.
Władysław był mechanikiem, co jego żonę obchodziło niewiele, i miał opinię zdolnego i szlachetnego człowieka, a to ją obchodziło więcej. Miał przy tym ładną figurę, czarną brodę i włosy, piwne oczy i piękną twarz, co Helunię obchodziło jeszcze więcej. Wreszcie kochał ją, a ona za nim szalała.
Rezultatem takiej kombinacji zdrowia, urody i przywiązania była wielka radość w trzech pokoikach na drugim piętrze, przez całe pięć miesięcy bez czegoś. Od kilkudziesięciu dni jednak na horyzoncie małżeńskim ukazał się punkt czarny: Władysław nie miał roboty!
Bankier Welt, przy którym Wilski w ciągu roku zarobił półtora tysiąca rubli, jakoś od dnia ślubu zaniedbał mechanika, a wreszcie zupełnie się od niego odsunął. Pozostały oszczędności, nadzieje i robota dorywcza, wszystko to jednak nie wystarczało na utrzymanie domu. Ograniczono więc wydatki, zmieniono ostatnią dwudziestopięciorublówkę i... wydano przedostatniego rubla!...
Dzień ten był bardzo przykry dla małżonków. Władysław, unikając wzroku żony, zamknął się w swoim pokoju po to, aby robić sobie wyrzuty, że unieszczęśliwił kochającą go kobietę. Helunia znowu, widząc męża zmienionego ze smutku, sobie przypisywała kłopoty i mówiła:
— Moj Bóże! Gdyby on się ożenił z bogatą?... Ja bym chyba umarła, ale na cóżem ja się zdała komu na świecie?!... Zeszłego kwartału sprawiłam sobie aż za dziesięć rubli sukienkę!... Ach!... Gdyby ją kto odkupił!...
Tak myślała, stąpając na palcach i oglądając swoje kwiatki. Niekiedy podchodziła pod zamknięte drzwi mężowskiego pokoju i słuchała. Ale tam było cicho. Natomiast z kuchni dolatywał łoskot przesuwanych rondli, a z okna świergotanie kanarka.
— Czego ten kanarek tak wrzeszczy?... — odezwał się nagle Władysław z odcieniem niecierpliwości w głosie.
— On już będzie cicho! — odpowiedziała Helenka, następnie zbliżywszy się do klatki, dodała półgłosem: — Cicho, mój ptaszeczku, cicho! Pan się gniewa na nas, cicho!...
Kanarek spojrzał na nią naprzód jednym okiem, potem drugim, ruszył ogonem na prawo i na lewo, a potem zaświergotał jeszcze głośniej. Przestraszona Helenka nakryła mu klatkę czarnym szalem, ptak uspokoił się.
— Teraz pewnie będzie spał — rzekła i przystąpiła do drzwi mężowskich.
Położywszy jednak rękę na klamce, jakby spłoszona swoją śmiałością, cofnęła się na środek pokoju i stała tak parę chwil, tłumiąc, oddech w piersiach.
— Nie można mu przeszkadzać! — rzekła i, wprowadzając w czyn tę uwagę, otworzyła drzwi.
— Czyś mnie wołał, Władziu? — spytała.
— Nie.
Zbliżyła się ostrożnie do siedzącego męża i pocałowała go.
— Myślałam, żeś mnie wołał.
— Ten kanarek mnie drażni — odparł Władysław.
— Przykryłam go, już śpi.
Znowu go pocałowała.
— A jeżeli będziesz potrzebował — mówiła dalej — to zawołaj... Jestem ciągle w drugim pokoju...
I znowu go pocałowała.
Potem popatrzała chwilę na smutną twarz męża i wyszła po cichu, zamykając drzwi za sobą...
„Rzekł onego czasu Pan Bóg: niedobrze być człowiekowi samemu...”
„A gdy stworzył Pan z ziemi wszelki zwierz polny...”
„Tedy przypuścił twardy sen na Adama, i zasnął: i wyjął jedno żebro jego i zbudował Pan z żebra onego, (które wyjął z Adama), niewiastę i przywiódł ją do Adama...”
O, Panie! O, Panie!
Pokój Władysława był obszerny i widny, jak przystało na pracownię technika. Prócz niezbędnego biurka, szezlonga i krzeseł, był tam stół do rysunków, mały warsztat ślusarski i stolarski do robienia modelów, książki, plany, modele i mnóstwo narzędzi, które mają przywilej budzenia ciekawości profanów7. Na wszystkim tym jednak znać było bezrobocie. Ani jeden wiórek, ani jedna szczypta opiłków nie zanieczyszczała warsztatu. Tusz i karmin w miseczkach wyschły, plany pożółkły, a na rajzbretach8 i rozpoczętych rysunkach leżała warstwa kurzu.
Władysław czytał z hydrauliki rozdział o turbinach. Gdy weszła żona, z niewymowną goryczą przypomniał sobie, że przed tygodniem żądano od niego planu turbinowego młyna, wczoraj zaś odpowiedziano mu, że młyn zbuduje kto inny.
— Miałem też po co pracować całe lata wśród niedostatku — szepnął, pomyślawszy, że owym lepszym od niego ktosiem był cieśla od wiatraków, który plany układał z patyków.
Po tej uwadze rzucił hydraulikę i wziął się do rachunku całkowego. Tu wzrok jego padł na formułę: T(1) = T(2) = 1, i otóż przypomniał sobie że ma tylko jednego rubla w domu!
— Ja mógłbym jeść przez parę dni suchy chleb, do któregom się przyzwyczaił, ale ona?!...
„O mnie nie myśl, mój Władziu... ja mogę jeść suchy chleb, nieraz mi się to przecież zdarzało...”
Obejrzał się, ale w pokoju nie było nikogo. Teraz dopiero przypomniał sobie, że słowa te przed kilku dniami powiedziała mu Helunia.
„Ja tam z państwem za jedno; jak państwu, tak i mnie!...” — odpowiedziało echo wspomnień głosem Mateuszowej.
— Wielki Boże! Jakiż ze mnie egoista!... — pomyślał i krew uderzyła mu do twarzy.
Z tym wszystkim, na trzy osoby jest w domu rubel!...
Odwrócił kilkanaście kart książki i trafił na formułę prawdopodobieństwa zdarzenia przyszłego ze zdarzeń przeszłych.
— Jeżeli przez czterdzieści dni nie miałem roboty, jakie jest prawdopodobieństwo, że ją dostanę jutro?
— Jedna czterdziesta pierwsza! — odpowiedziała formuła.
Ciekawym bardzo, jakie też jest prawdopodobieństwo, że zostanę złodziejem lub samobójcą?...
Formuła milczała.
Przez okno widać było śnieg topniejący na dachach, parę napuszonych wróbli i skraj nieba. Władysław podniósł oczy na niebo i pomyślał, że dziś jest połowa marca, i że nie prędzej niż w maju dostanie miejsce rysownika w fabryce, z pensją trzydziestu rubli na miesiąc, za dziesięć godzin pracy!...
Odrzucił rachunki i wziął Maksymy Epikteta9. Filozof niewolnik bywał często lekarzem zbolałej duszy; Władysław otworzył książkę i począł przewracać kartki. „Wygnaj twoje pragnienia i obawy — mówił mędrzec — a pozbędziesz się tyrana.”
„O,
Uwagi (0)