Lokator poddasza - Bolesław Prus (biblioteka internetowa za darmo .txt) 📖
Pierwsze opublikowane przez Prusa opowiadanie o tematyce społecznej.
Na Jakuba, jego żonę i piątkę dzieci spadły już chyba wszystkie możliwe nieszczęścia. Dręczą ich choroby, głód i bieda. Od miesięcy nie mają z czego opłacić czynszu. Nawet balia, ostatnie źródło utrzymania, jest pożyczona. Na wpół oszalały Jakub wychodzi szukać pracy. Tak zaczyna się dzień z życia nędzarza. Czy znajdzie się ktoś, kto pomoże im wydobyć się z odmętów nędzy i beznadziei? I czy ta pomoc nadejdzie na czas?Lokator poddasza ukazał się w 1875 na łamach dwutygodnika „Niwa”.
Bolesław Prus (właściwie Aleksander Głowacki) był świetnym obserwatorem, co znalazło odzwierciedlenie w jego twórczości — nikt tak jak on nie opisywał nastrojów i mechanizmów społecznych. Współpracował z wieloma gazetami, m.in. „Niwą” i „Tygodnikiem Ilustrowanym”, a ukazujące się w „Kurierze Warszawskim”, opisujące życie miasta, „Kroniki” cieszyły się dużą popularnością. Brał udział w licznych inicjatywach społecznych i oświatowych.
- Autor: Bolesław Prus
- Epoka: Pozytywizm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Lokator poddasza - Bolesław Prus (biblioteka internetowa za darmo .txt) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Bolesław Prus
Ta lektura, podobnie jak tysiące innych, jest dostępna on-line na stronie wolnelektury.pl.
Utwór opracowany został w ramach projektu Wolne Lektury przez fundację Nowoczesna Polska.
ISBN 978-83-288-3736-2
Lokator poddasza Strona tytułowa Spis treści Początek utworu Przypisy Wesprzyj Wolne Lektury Strona redakcyjnaUczony Reb Lajzer Skowronek poprawił aksamitną krymkę1 na siwiejącej już głowie, wytrząsnął na ziemię i schował w tylną kieszeń prunelowego2 chałata3 porcelanową fajkę i, stojąc na środku brudnej sieni, głęboko rozmyślał nad tym: za którą też wyjrzeć ma bramę?...
Jeżeli wyjrzy za zieloną, na ulicę, może zobaczyć tam rzeźnika, pędzącego woły, starą babę z konewką, chlebem lub butelką w ręku, a w każdym razie brunatny drewniany dom, którego parter zajmuje blacharz i waciarz, a facjatkę4... Pan Lajzer skrzywił się, odwrócił i postąpił parę kroków ku bramie żółtej.
W tej stronie wszystko należy do niego. Ten stróż pokornie stojący z czapką w ręku, i to kwadratowe podwórze z wielką szopą na środku, i te poduszki czerwone, pierzyny w niebieskie kratki, suszące się na słońcu, i ta o dach szopy oparta drabina, gdzie na trzecim szczeblu od ziemi dokonuje cudów zręczności pejsaty Dawidek, najmędrszy ze Skowronków, jacy egzystowali na świecie — wszystko to należy do niego.
Czy tylko to?... A tenże za szopą dom drewniany, mający osiem okien na górze i pięć na dole?... A tenże drugi, na prawo, z trojgiem drzwi i dachem blaszanym?... A ten chodnik, po którym mały Josek ciągnie na sznurze przewrócony do góry nogami stołek?... A ta na lewo zbutwiała parterowa rudera, pod którą na stosie desek gnijących igra troje brudnych i obdartych dzieci, a goj5 bednarz z hałasem podbija wielką beczkę?
Smutna rudera. Żadna deska w jej ścianach nie przystaje do drugiej, żadne drzwi nie domykają się, żadnego okna otworzyć nie można, żeby się nie rozleciało. Sczerniały, mchem porosły dach tworzy tak zawikłaną powierzchnię wichrowatą, że najznakomitszy geometra nie podjąłby się jej badać, a przykrywa takich biedaków... Ach... Takich biedaków, że miłosierny Reb Lajzer już piąty miesiąc ociąga się z wymówieniem im komornego.
Żółtawe oko Skowronka zatrzymało się na ostatnim oknie facjatki, skąd przez wybite szyby od godziny już buchają kłęby pary. Tak wielka ilość pary zdradza wielki ogień, a zbyt wielki ogień...
— Ach... Ach... — mruknął uczony Żyd — oni mi jeszcze domy spalą...
I zwolna postąpił ku bednarzowi.
— Niech będzie pochwalony, Marcinie...
— Na wieki wieków — odparł bednarz, składając narzędzia i dotykając ręką czapki.
— Co u tego Jakuba taki ogień w izbie?
— To ona... Gotuje wodę do prania.
— Ny... Ny... A jak tam z nim?
Bednarz machnał ręką.
— Wun tam czasem wygląda, jak pijany — ciągnął Żyd.
— Gdzie zaś on tam pijany! Zwyczajnie spadł z ruśtowania i z onych czasów zrobił się taki jakiś... że to... eee... — objaśnił bednarz.
— Ny... Ny... Ja to zara pomiarkowałem. Wun raz u mnie drwa rąbał, ale nawet godziny nie porąbał i ustał. Że jemu we śpitalu nic nie pomogli?
— Co ta mieli pomóc, nawet mu nogi nie zgoili...
— Franek... Franek... Chodź ino tu — odezwał się głos z facjatki, a rozmawiający ujrzeli w wybitym oknie owiniętą w żółtą chustkę głowę kobiety.
Najstarsze z obdartych dzieci, które na widok gospodarza kryły się między gnijącymi belkami, pobiegło na schody.
— To jego dzieci? — spytał Lajzer.
— A jego — odparł Marcin. — Troje na dole, a dwoje chorych w izbie.
— A wa! — mruknął Żyd, i pochyliwszy głowę, począł przysłuchiwać się rozmowie na górze.
— Gdzie wczorajsze kartofle, co były w rynce... Co? — pytał gniewnie głos kobiecy.
— A bo ja wiem... matusiu — odpowiedział z pewnym wahaniem głos dziecinny.
— Łżesz, boś sam zjadł w nocy; Józia cię widziała... Ja ci dam...
— Jak Boga kocham, matusiu... żeby mi ręce i nogi połamało... żeby mnie cholera... — piszczał chłopak przy akompaniamencie uderzeń.
— A masz!... A masz!... — krzyczała kobieta. — To będziesz łgał, będziesz kradł... będziesz się przysięgał?... A masz!...
Każdemu wyrazowi towarzyszył trzask mokrej ścierki, upadającej na różne części ciała chudego i brudnego chłopca, który zanosząc się od płaczu, mówił:
— A co ja temu winien, że mi matusia jeść nie dają, co?... A bom to jadł kolację?... A bom jadł śniadanie... Co? I jeszcze mnie matusia biją za to... U... hu... hu!...
Zrobił się straszny wrzask, w którym oprócz bijącej matki i bitego pacjenta wzięło udział dwoje dzieci na górze i dwoje na dole. Zniecierpliwiło to Żyda, który po chwili namysłu wszedł do sieni, z sieni na brudne i ruchome schody, i sapiąc ze zmęczenia, stanął na progu izby pełnej pary, zaduchu i woni mydła.
— Jakubowa, pani Jakubowa!... Co u was zawdy6 takie krzyki? — zaczął przybyły.
— Ooo... To pan gospodarz?... — zdziwiła się licho ubrana kobieta, a potem płacząc dodała: — A cóż ja pocznę nieszczęśliwa z tymi bachorami, kiedy się nic przed nimi nie uchowa i niczym ich nie nakarmi? Ten roboty nie ma, dzieci pięcioro, wszyscy wołają jeść, a ty choć sobie ręce do łokcia pozdzieraj, choć się sama rozedrzyj...
— Ja wam co powiem, moja Jakubowa — przerwał oburzony Lajzer. — Że wy biedni, to jest prawda, ale że wy mi wiele nieporządku w domu zrobicie i nie płacicie, to także prawda. Zawdy u was pranie, wylewanie, suszenie, ze świecą po strychu chodzenie, zawdy krzyk, a zapłaty nie ma, a pięć rubli winniście... Wy mi głowę rozkrzyczycie, wy mi domy spalicie, wy... Wy się wyprowadzić musicie. Już ja i was, i waszych pieniędzy widzieć nie chcę.
— A panie gospodarzu! — zawołała kobieta. — Niechże pan tego nie robi, niech pan jeszcze będzie cierpliwy..
— Co to cierpliwy?... Ja już jestem pięć miesięcy cierpliwy...
— Może się też Pan Bóg nad nami zlituje i staremu da jaką robotę, to się jeszcze wypłacimy...
— Robotę... Robotę... — mruknął Żyd. — Abo wy dbacie o co?... Abo wy nie wygnaliście od siebie jednej lokatorki?...
— To jest prawda, panie gospodarzu, ale widzi pan gospodarz, ona to była takie nic dobrego, że panu i nam wstyd robiła... Niech się pan Lajzer zmiłuje... — mówiła dalej, składając ręce. — Niech się pan zmiłuje przynajmniej nad tym drobiazgiem.
Gospodarz spojrzał po izbie, gdzie wszyscy jej mieszkańcy znajdowali się w komplecie. Troje chudych, z nadmiernie wielkimi brzuchami dzieci kryło się między balią a stołem, zarzuconym mokrą bielizną. Czwarte, okryte jakimś czarnym łachmanem, leżało na łóżku, piąte w drewnianej pace na słomie, a ich nędzny ojciec z rozczochranym włosem, najeżonymi wąsami, z bojaźnią w oku stał oparty o komin, obok ciekącej konewki, na której siedział przed chwilą.
Poważną twarz Żyda przebiegł dreszcz wzruszenia.
— Co tamtemu? — spytał już łagodniej, wskazując pakę.
— Coś kaszle, panie gospodarzu — odparła matka.
— A temu co? — ciągnął, wskazując łóżko.
— To dziewczyna, oparzyła się niechcący ukropem.
— A wa!... — syknął gospodarz, i zwracając się do Jakuba, dodał:
— A jak z wami, Jakubie?
Biedak wstrząsnął głową, skurczonymi palcami podrapał komin, lecz milczał.
— No, odpowiedzże panu gospodarzowi — wtrąciła żona.
Jakub poruszył ustami, wlepił niespokojnie swoje okrągłe oczy w twarz gospodarza, lecz znowu milczał.
— Zostańcie z Bogiem — szepnął Żyd i nagle opuścił izbę.
— Niech Pan Bóg prowadzi! — odpowiedziała kobieta, wychylając się przez poręcz za schodzącym gospodarzem, którego w sieni zatrzymał bednarz pytaniem:
— A cóż, panie Lajzer?...
— Niech go Bóg ratuje, to bardzo biedny człowiek... — odparł Żyd i poszedł dalej.
*
— No, Bogu dziękować — mówiła pani Jakubowa, znęcając się nad jakimś podejrzanej formy szmatem7, który gwałtownie i rytmicznie targała prawą ręką, przycisnąwszy go lewą do dna napełnionej wodą balii. — No, Bogu dziękować, szczęśliwieśmy dzień zaczęli. Woda gorące je, mydło je, roboty mamy na jakie pół rubla i gospodarz ustatkował się na jaki miesiąc. Franek... nie grzeb patykiem w kominie, bo jeszcze co zmalujesz. Za parę dni u sklepiczarki umyję podłogę, to nam może znowu zacznie borgować8, a może i przyśle swego siestrzanka, co to je u felczera9, żeby Józi poradził... Maniusiu, weź się do kartofli... Franuś, a biegaj do sklepiku i wyproś bułeczkę chleba, to się odda pojutrze... Moszkowa gadała, że ten siestrzanek to zdatniejszy od innego doktora, więc może by on i tobie, stary, co poradził...
— Oj matusiu... Tak mnie kole... — szepnął chłopak w pace i zakaszlał.
— Niech kole, to i ty jego kol!... Co ja tobie poradzę? — odparła kobieta. — Posłuchaj, stary — zwróciła się do osłupiałego męża — ot widzisz, przecie to i twoje dzieci, pomóż-że im. Oj, bodajem ja była pierwej oślepła, niżem wyszła za ciebie!..
W tej chwili zatrzeszczały i zadudniły schody, a na progu izdebki ukazała się jakaś kobieta, jeszcze młoda, lecz wynędzniała i ubogo ubrana.
— Moja złocista pani Jakubowo — zawołała przybyła — a oddajcież co prędzej statki10, bo mi stara chyba łeb ukręci...
— Statki?... — spytała przerażona praczka. — Statki?... A jakże ja dokończę?...
— Cóż ja na to poradzę, moiście wy... Pókim mogła, pótym wam w sekrecie pożyczała, ale jak się wydało, stara ani słyszeć o was nie chce... Woła, że pójdzie do cyrkułu11, wyzywa od złodziei i powiada, że jak jej w moment nie oddacie balii i sagana12, to wam policjantów naśle z całej Warszawy...
Praczka schwyciła rękoma za krawędź balii.
— Nie dam balii... Nie dam sagana... Nic nie dam!... Ja tu nigdzie statku nie dostanę, a w domu nie ma co jeść i robota pilna..
Przybyła załamała ręce.
— Bójcie się Boga, co wy gadacie?... To za moje dobre serce chcecie, żeby i mnie, i was do cyrkułu powiedli... kumo...
Dzikie uniesienie biednej matki we łzy się rozpłynęło. Cóż miała robić? jak mogła nie oddać rzeczy, które nie były jej własnością?... To też nie dziw, że po kilkuminutowych prośbach i zaklęciach, sama wreszcie wydobyła mokrą bieliznę z balii i sama pomogła wylać z naczyń do rynsztoka13 wodę gorącą, dla której przechowania nawet Marcin, poczciwy bednarz, nie mógł jej statku wynaleźć...
Drobny ten na pozór wypadek obezwładnił biedną kobietę, która siadłszy na jedynym stołku w izbie i ukrywszy twarz w fartuch, zaniosła się od płaczu.
— Ot tobie, stary, żona, ot tobie dzieci — wołała, szlochając. — Chciało ci się żenić, masz teraz... Wszystko się wali na moją biedną głowę, a jakąż ja radę dam, kiedy z izby ostatni żeleźniaczek14 i balijka między Żydy już poszły...
We drzwiach stanął smutny i zadyszany Franek.
— Matusiu — rzekł — we sklepiku nie chcą dać chleba i jeszcze mówią, żeby matusia za dawniejszy zapłaciła...
— Ale... A skądże ja zapłacę, kiedym ostatni grosz na mydło wydała?
— Matusiu... — szepnęło chore dziecię z łóżka — matusiu... chyba my już dziś nic nie będziemy jedli?...
I uroniwszy te słowa, biedactwo utkwiło bojaźliwe spojrzenie w zapłakanej twarzy matki.
Od palącego duszę wzroku dziewczyny Jakubowa odwróciła oczy w inną stronę, a tam zobaczyła pożółkłą twarz kaszlącego chłopca, który ze swojej paki wytknął najeżoną głowę; spojrzawszy ku drzwiom, spotkała trzy pary lękliwie pytających o chleb źrenic; zwróciła się wreszcie ku kominowi, lecz i tam znowu dostrzegła oczy, okrągłe, zapadłe oczy swego biednego męża, utkwione w nią z jakimś bezsilnym wyrazem.
Wówczas w sercu tej kobiety żal i rozpacz przemieniły sie we wściekłość; łzy jej oschły, a przed chwilą uboga praczka zamieniła się teraz w wilczycę, która wietrzy niebezpieczeństwo i postanawia bronić szczeniąt.
— Słuchaj-no, stary — syknęła przez zaciśnięte zęby do męża, kładąc mu na ramieniu ciężką, spracowaną i jeszcze wilgotną rękę. — Słuchaj i rusz-no się, bo w domu nie ma nic...
Stary milczał; żona wstrząsnęła nim.
—
Uwagi (0)