Darmowe ebooki » Nowela » Najpiękniejsza - Ludovic Halévy (lubię czytać po polsku TXT) 📖

Czytasz książkę online - «Najpiękniejsza - Ludovic Halévy (lubię czytać po polsku TXT) 📖».   Wszystkie książki tego autora 👉 Ludovic Halévy



1 2 3 4
Idź do strony:
kąciku, czyhając na sposobność, wyglądając szczęśliwéj chwili, w któréj uda się jéj pochwycić w przelocie jednę z panien. Miała już prawie ochotę dać wszystkiemu za wygraną. Nigdy, o! nigdy, nie zdobędzie się na odwagę rozpoczęcia rozmowy z tym groźnym, z tym okropnie imponującym „panem Arturem!” W przelotném spojrzeniu, jakie na nią był rzucił, wyczytała, (a przynajmniéj czytać mniemała:) „A to kto taki? Ktoś nieubrany wcale! Robi jéj suknie szwaczka z tamtego brzegu Sekwany!”

Wreszcie udało się pani Dagand złapać jednę z niezajętych w téj chwili panien „od przedawania,” która, rzuciwszy jéj takież samo leciutko wzgardliwe spojrzenie, dodała do niego pytanie:

— Pani nie należy do stałych klientek magazynu?

— Nie, nie należę.

— Pani sobie życzy?

— Sukni, balowéj sukni... Potrzebna mi na Czwartek wieczorem...

— Na przyszły Czwartek?

— Tak, na przyszły.

— O! proszę pani, to niepodobieństwo! Nawet dla stałéj klientki nie moglibyśmy wydążyć na Czwartek.

— Ja-bym przecie tak chciała miéć tę suknią....

— Niech pani pomówi z panem Arturem... Może on przystanie. Jeżeli przystanie....

— Gdzie jest pan Artur?

— W swoim gabinecie. Dopiéro co wszedł do gabinetu. Tu, proszę pani, naprzeciwko.

Przez drzwi napół uchylone spostrzegła pani Dagand pokój, z surowym i poważnym przepychem umeblowany: prawdziwy ambasadorski gabinet! Na ścianach cztery ogromne fotografie czterech monarchiń, lub następczyń tronów europejskich... W tym-to gabinecie szukał pan Artur chwilowego po trudzie wytchnienia i siedział teraz właśnie w postawie cechującéj znużenie i wyczerpanie, zagłębiony w olbrzymim fotelu, z dziennikiem na kolanach rozłożonym.

Ujrzawszy wchodzącą panią Dagand, podniósł się z miejsca uprzejmie; ona drżącym głosem powtórzyła żądanie, z jakiém do magazynu przybyła.

— O! pani! suknia na Czwartek? balowa, strojna tualeta? Nie, pani! nie mogę się zobowiązywać, nie potrafiłbym dotrzymać. Są odpowiedzialności, których nigdy nie biorę na siebie.

Mówił to powoli, z powagą, tonem człowieka, który należycie pojmuje ważność swego położenia.

— Ach! jakże mi przykro! Jakie to dla mnie zmartwienie! Koniecznie, ach! koniecznie potrzebuję téj sukni. Powiedziano mi, że od pana tylko zależy....

Nie mogła dokończyć! Dwie łzy, dwie niewielkie, prześliczne łezki perełkami na rzęsach jéj stanęły. Pana Artura ogarniać zaczynało wzruszenie. Kobieta, i to jeszcze taka piękna, płacze tu, przed nim.... Genialności jego nikt jeszcze takiego hołdu nie złożył!

— Mój Boże, skoro pani tak tego pragnie, postaram się... sprobuję... Skromną jakąś sukienkę...

— O! nie... Nie skromną... Owszem, bardzo strojną, bardzo świetną... Najświetniejszą, jak można.... Dwie moje przyjaciółki są pana klientkami.

Tu wymieniła ich nazwiska.

— Ja zaś, jestem panią Dagand...

— Panią Dagand! Pani jest panią Dagand?

Prawdziwa zmiana dekoracyi, zupełnie jak w teatrze! Po tych dwóch: panią Dagand! nastąpiło spojrzenie i uśmiech. Spojrzenie dostało się dziennikowi, uśmiech pani Dagand; był to jednak uśmiech dyskrecyą powściągany, wstrzemięźliwy, delikatny, uśmiech człowieka jak najlepiéj wychowanego. Uśmiech ten zaś i spojrzenie mówiły wyraźnie, najwyraźniéj jak można:

— A! więc to pani jest panią Dagand, tą dziś już sławną panią Dagand, która była wczoraj w Operze... A! rozumiem już, rozumiem... Przed chwilą właśnie czytałem w dzienniku artykuł... Nie potrzebuje mi już pani nic mówić... Wiem już wszystko... wiem... Trzeba było powiedziéć mi odrazu nazwisko: pani Dagand! Tak! wiem, że pani potrzebuje sukni... Tak! będzie pani miała suknią.... Tak! chcę miéć udział w tryumfie pani....

Poczém zawołał pan Artur:

— Panno Blanko, prosimy tu zaraz! Panno Blanko!

I odwracając się do pani Dagand, zapewnił ją:

— To niepospolita osoba... Ale niech pani będzie spokojna... Sam się zajmę... sam! tak, pani, sam!

Pani Dagand trochę była zawstydzona, troszeczkę swoim rozgłosem i sławą zmieszana, ale bardzo przecież kontenta. Nadbiegła téż i panna Blanka.

— Proszę zaprowadzić panią do miary, — rzekł pan Artur. — Trzeba wziąć miarę na suknią balową... bardzo wyciętą... ręce niczém niezakryte... Przez ten czas ja myśléć będę... Pomyślę.... Może mi się uda, wymarzyć... wymyślić coś dla pani... Trzeba coś zupełnie nowego. A! jeszcze chwileczkę... Przed odejściem niech pani pozwoli....

Wolnym bardzo krokiem obszedł panią Dagand naokoło, przyglądając się jéj z jak najgłębszą uwagą; potém odsunął się od niéj trochę i zdala przyglądać się jéj zaczął. Twarz jego miała wyraz powagi, stroskania, niepokoju. Wielki mędrzec rozwiązujący wielkie a zawiłe zadanie! Ręką przeciągał po czole, oczy w niebo podnosił, wśród bólów porodu natchnienia szukając...

Nagle rozjaśniło mu się oblicze: głos z góry dał się słyszéć wzywającemu.

— Proszę... proszę... niech pani raczy przejść do miary... Mam już suknią dla pani... Panno Blanko, wracając, proszę mi tu przynieść tę sztukę różowego atłasu... wié pani? tę, którą chowałem na wypadek... w razie czegoś ważnego...

Za chwilę ujrzała się pani Dagand sam na sam z panną Blanką, w saloniku, gdzie mierzono paniom suknie, podobnym do budki, z lustrzanych ścian ustawionéj.

Gdy w jaki kwadrans potém wróciła pani Dagand po zdjęciu miary, znalazła pana Artura otoczonego stosem sztuk atłasów we wszystkich kolorach, krep, tiulów, koronek, gipiur, broszowanych materyi...

— Nie, nie, — oświadczył pannie Blance, która niosła mu wyżéj wspomnianą sztukę atłasu, — niepotrzebny już atłas różowy... Mam coś lepszego... Niech pani słucha, panno Blanko, niech pani mnie słucha uważnie... Trzeba zrobić tak: Usuwam kolor różowy i stanowczo obieram dla pani ten atłas koloru kwiatu brzoskwiniowego. Tak więc pani zrobi: suknia wązka, staroświeckim krojem, tak zwany „fourreau.” Taka tylko suknia rysuje wytworne linie ciała, pozwala zgadywać delikatne i gibkie jego kształty.... Suknia powinna być wązka, obcisła prawie, bez spodnic.... Jedwabne tylko spodniczki... Trzeba żeby oblepiała prawie panią.... Słyszy pani, panno Blanko? żeby ob-le-pia-ła.... Na takiéj sukni udrapujemy krepę... ot, tę! udrapujemy ją leciutko, w niewielkie, bardzo niewielkie fałdy... Powinna wyglądać niby zarzucony na suknią obłok... przezroczysty, rozwiewny, niepochwytny... Ręce obnażone po same ramiona, mówiłem to już pani, panno Blanko? Zupełnie obnażone! Na ramionach, nic, prócz skromnéj jakiejś kokardy, przepięcia, z pod którego dobrze widać ramię... Z czego zrobić przepięcie? Nie wiem... waham się jeszcze... Potrzebuję namyślić się... Niech pani raczy powrócić jutro.... Do jutra, pani, nie prawdaż? Do jutra!

Pani Dagand powróciła nazajutrz, i znowu nazajutrz po owém „jutrze,” i powracała tak codzień aż do Środy, poprzedzającéj ów sławny Czwartek. A za każdym razem, czekając aż na nią przyjdzie koléj przymierzania, obstalowała sobie jakąś sukienkę, skromniutką wprawdzie, bardzo skromną, ale zawsze przecie wynoszącą od siedmiuset do ośmiuset franków.

Nie dość na tém. Gdy za piérwszą swoją bytnością u pana Artura, wychodziła pani Dagand z podwoi, prowadzących do tego przybytku mody, widok jéj karetki ciężką zadał jéj boleść... bardzo ciężką! Smutnie bo, ach! jak smutnie wyglądała ta karetka wpośród arcy-wspaniałych ekwipaży, które, trzema stojąc rzędami, zajmowały połowę szerokości ulicy. Karetka to była jeszcze nieboszczki jéj świekry, i od piętnastu już lat się wysługując, dziś jeszcze turkotała po bruku ulic Paryża. Pani Dagand po to tylko wsiadła do téj opłakanéj karetki, aby się kazać zawieźć do słynnego karetnika...

Wieczorem zaś, zręcznie skorzystawszy z psychologicznego momentu, wytłómaczyła panu Dagand, że widziała taką sobie niewielką, czarną, takim sobie ciemno-błękitnym atłasem wybitą karetkę, która pasowała-by w sam raz... ach! jakby pasowała prześlicznie! do nowych sukienek pani Dagand.

Nazajutrz kupioną została nowa karetka przez pana Dagand, który także czuć już zaczynał i pojmować całą rozciągłość nowych swoich obowiązków. Ale tegoż dnia jeszcze spostrzeżono, że niepodobna do téj karetki — istnego cacka! — zaprzęgać starego konia, który ciągnął tamtę starą karetę, i że również niepodobną jest rzeczą posadzić na koźle starego stangreta, który starym koniem powoził.

I dlatego to we Czwartek, dnia 25 Kwietnia, o pół do jedenastéj wieczorem, śliczna klacz skarogniada, którą powoził wspaniały stangret Anglik, wiozła do Palmerów oboje państwa Dagandów. Brakowało przecież jeszcze jednéj małéj, niewielkiéj rzeczy. Obok stangreta Anglika powinien był siedziéć mały groom. Trzeba jednak być delikatną i miarę zachować w żądaniach. Najpiękniejsza w całym Paryżu osoba miała zamiar przeczekać z jakie dni dziesięć i potém dopiéro poprosić o małego grooma.

Wstępując na schody Palmerów, czuła wyraźnie każde uderzenie serca, które mocno, bardzo mocno biło pod suknią, z rąk pana Artura wyszłą. Czuła to pani Dagand, że rozgrywają się jéj losy. Wiedziała, że Palmerowie powtarzali wszystkim: „Bądźcie państwo u nas we Czwartek; zobaczycie panią Dagand, najpiękniejszą w Paryżu osobę.” Podniecało to ciekawość ludzką i zazdrość także potrosze.

Weszła pani Dagand do salonu i w pierwszéj zaraz chwili doznała rozkosznie słodkiego uczucia, jakiém przejmuje kobietę pewność, że się jéj uroda podoba. Istnym tryumfalnym marszem kroczyła przez długą galeryą pałacu Palmerów. Szła krokiem pewnym i śmiałym, wyprostowana, z podniesioną do góry śliczną główką, ze splecionemi na sukni rękoma! Zdawać się mogło, że nic nie widzi i nic nie słyszy, ale jak wybornie widziała! jak czuła na swoich ramionach ogień, którym ją paliły spojrzenia wszystkich obecnych! Ślad jéj przejścia zaznaczał się szmerem niby szemrzącéj uwielbieniem fali, a żadna na świecie muzyka nie mogła być słodszą dla jéj uszu!

Tak, niewątpliwie, wszystko idzie jak najlepiéj. Niebawem Paryż cały podbije! I pewna siebie, za każdym krokiem coraz więcéj siłom swoim ufająca, coraz lżejsza i coraz śmielsza, szła wsparta na ramieniu Palmera, który wymieniał jéj, idąc, nazwiska hrabiów, margrabiów, książąt.

Idąc, rzekł jéj Palmer:

— Szukam właśnie i chcę pani przedstawić jednego z gorących jéj wielbicieli... księcia Agenora de Nérius... Parę dni temu widział panią w Operze i zachwycony był... zachwycony... O niczém inném mówić nie mógł nawet, tak go piękność pani zachwyciła.

Ona zaczerwieniła się jak wiśnia. Palmer okiem na nią rzucił i śmiać się zacząwszy:

— Aha! czytała pani ów dziennik? ów artykulik?

— Tak... widziałam... czytałam....

— Ale gdzież jest książę Agenor? gdzie jest? Widziałem go w ciągu dnia... mówił mi, że wcześnie tu przybędzie.

Nie sądzono było pani Dagand poznać księcia de Nérius tego wieczora. Miał on wprawdzie zamiar być u Palmerów i obrzędować przy apoteozie swojéj regentowéj. Zjadłszy jednak obiad w klubie, dał się namówić na widowisko w małym jakimś teatrzyku. Grano tam po raz piérwszy operetkę, wedle modły klasycznéj ulaną. Główną bohaterką sztuki była młodziutka monarchini, zawsze ukazująca się na scenie w towarzystwie czterech nieodstępnych panien honorowych.

Z pomiędzy tych młodych pań, trzy dobrze już były znane publiczności, na pierwsze przedstawienia uczęszczającéj. Występowały już nieraz w niejednéj feeryi i w niejednym końcowym obrazie operetek — ale czwarta... O! ta czwarta! Jakaś świéżo przybyła, wysokiego wzrostu brunetka olśniewającéj urody... Ogólny wzbudzała zapał, ale najzapaleńszym okazał się książę de Nérius: do szału prawie dochodził. Najzupełniéj zapomniał, że po piérwszym akcie wyjść musi. Sztuka skończyła się bardzo późno, a książę był jeszcze w teatrze. Żadnéj uwagi nie zwrócił na sztukę, najmniejszéj na muzykę, nie widział i nie spostrzegł nic, prócz téj przecudownéj, zachwycającéj brunetki, nic nie słyszał prócz jednéj jedynéj strofki, którą ona w środku drugiego aktu sfałszowała najniegodziwiéj w świecie. A w chwili wyjścia, dowodził książę każdemu, kto go chciał słuchać:

— To brunetka! widzieliście tę brunetkę, co? W żadnym teatrze niéma nic do niéj podobnego! To najpiękniejsza osoba w Paryżu... Naj-pięk-niej-sza!

Była już piérwsza po północy. Książę zadawał sobie pytanie: iść jeszcze do Palmerów, czy nie iść? Biedna pani Dagand! niebrzydka, to prawda, kobiecina, ale czyż mogła nawet iść w porównanie z tém nowém cudem? Zresztą, książę Agenor systematycznym był człowiekiem. Nadeszła pora, w któréj codziennie grywał w wista; poszedł więc grać w wista.

Nazajutrz rano, pani Dagand znalazła w dzienniku swoim pod rubryką „Notatek z wielkiego świata” najwyżéj dziesięć wierszy o balu u Palmerów. Wymieniano obecne tam margrabiny, hrabiny i księżne, o niéj jednak, o pani Dagand, ani słówka.... Ani jednego słóweczka!

Natomiast autor sprawozdania teatralnego, w słowach tchnących zachwytem, wychwalał urodę téj idealnie pięknéj panny honorowéj dworskiéj i dodawał: „Zresztą, książę de Nérius oświadczył, że panna Miranda jest niezaprzeczenie najpiękniejszą osobą w całym Paryżu.”

Pani Dagand w ogień rzuciła ów dziennik. Nie chciała, żeby się mąż dowiedział, że przestała już być najpiękniejszą.

Nie zmieniła piérwszorzędnego magazynu, w którym robiono jéj suknią do Palmerów na skromniejszy, i nie odprawiła stangreta Anglika, ale nigdy się już nie ośmieliła poprosić męża o grooma!

Przyjaciele Wolnych Lektur otrzymują dostęp do prapremier wcześniej niż inni. Zadeklaruj stałą wpłatę i dołącz do Towarzystwa Przyjaciół Wolnych Lektur: wolnelektury.pl/towarzystwo/
Podoba Ci się to, co robimy? Wesprzyj Wolne Lektury drobną wpłatą: wolnelektury.pl/towarzystwo/
Informacje o nowościach w naszej bibliotece w Twojej skrzynce mailowej? Nic prostszego, zapisz się do newslettera. Kliknij, by pozostawić swój adres e-mail: wolnelektury.pl/newsletter/zapisz-sie/
Przekaż 1% podatku na Wolne Lektury.
KRS: 0000070056
Nazwa organizacji: Fundacja Nowoczesna Polska
Każda wpłacona kwota zostanie przeznaczona na rozwój Wolnych Lektur.
1 2 3 4
Idź do strony:

Darmowe książki «Najpiękniejsza - Ludovic Halévy (lubię czytać po polsku TXT) 📖» - biblioteka internetowa online dla Ciebie

Uwagi (0)

Nie ma jeszcze komentarzy. Możesz być pierwszy!
Dodaj komentarz