Bezwstydnie krótkie - Janusz Korczak (biblioteka ludowa TXT) 📖
Zbiór króciutkich nowelek (a raczej mikrodialogów) opublikowany przez Korczaka w 1926 roku.
To osobliwe dziełko o charakterze satyrycznym zawiera fragmenty rozmów, jakie mogli prowadzić Polacy w połowie lat dwudziestych XX wieku. Często pozbawione puenty dialogi zaświadczają o uprzedzeniach, hipokryzji, dulszczyźnie oraz ignorancji obywateli II RP. Zdradzają powszechną mizoginię, niechęć do mniejszości, arystokratyzm i antydemokratyzm. Te w zasadzie pozbawione odautorskiego komentarza (jeśli pominąć ogólną ramę kompozycyjną) migawki z międzywojennego życia wydają się niepokojąco aktualne w swej treści, nawet jeśli uznamy, że ostrze satyry Korczaka uległo gdzieniegdzie stępieniu.
- Autor: Janusz Korczak
- Epoka: Dwudziestolecie międzywojenne
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Bezwstydnie krótkie - Janusz Korczak (biblioteka ludowa TXT) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Janusz Korczak
Ta lektura, podobnie jak tysiące innych, jest dostępna on-line na stronie wolnelektury.pl.
Utwór opracowany został w ramach projektu Wolne Lektury przez fundację Nowoczesna Polska.
ISBN 978-83-288-3372-2
Bezwstydnie krótkie Strona tytułowa Spis treści Początek utworu Przypisy Wesprzyj Wolne Lektury Strona redakcyjnaa) Pisać? (szkoda czasu).
b) Czytać? (kino — kryzys książki).
c) Wydawca się krzywi (papier — druk).
d) Zresztą czytelnik sam...
Bezwstydnie krótkie (nowele).
— Ależ to głupiec.
— Wiem.
— Nie ma żadnych kwalifikacji.
— Wiem.
— W dodatku niezupełnie, jakby to — no, niezupełnie pewny człowiek.
— Wiem.
— Takie odpowiedzialne stanowisko.
— A masz pan innego kandydata?
— Innego? — No przecie1 — tak od razu — z miejsca.
— Aha: no to wiedz pan, że ze względów taktycznych, dla dobra stronnictwa, on musi tymczasem być i mądry, i wykwalifikowany, i najzupełniej pewny. — Tymczasem. Zobaczy się, co dalej.
— Chyba że tak.
— Mówię ci jak uczciwy człowiek: on niewart pomocy. Sam sobie winien. Mógł mieć. — No, ale jak się uparł, że mu nie wypada, to wybacz.
— No, ale tak go zostawić? On zawsze był przecie dziwak.
— Nie dziwak, ale dureń. Wiesz, co mi wtedy powiedział? „Ja kraść nie będę”. — Rozumiesz: wszyscy mogą, tylko nie on.
— Wiesz przecie: nigdy nie liczył się ze słowami.
— Ale ja się liczę i grosza mu nie pożyczę. Dosyć! Ma, na co zasłużył.
— Więc nie oddał?
— Lepiej jeszcze. Pożyczył znów 300 złotych.
— Idiota jesteś.
— Ależ poczekaj: jaka2 ty w gorącej wodzie kąpana.
— No więc gadaj.
— Od razu ostro wsiadłem. A on: „czy się zapieram — jak tylko będę miał — jak będziesz w potrzebie, też pomogę”. I powiada: „napadłeś na mnie”.
— A ty?
— Mówię mu, że jak żyję, na nikogo nie napadałem, tylko żeby zwrócił. A on: „Pożycz mi jeszcze 300, to — już razem”.
— I pożyczyłeś?
— A co miałem robić? Mówił, że ma nóż na gardle.
— Idiota jesteś.
— Rzeczywiście. Ciekaw bardzo jestem, co ty byś na moim miejscu zrobiła? Miał nóż na gardle.
— Powiadam ci: boki zrywać.
— No, nie wierzę.
— Głupia jesteś. Wracam właśnie od nich.
— Ale skąd się, u licha, dowiedział?
— Ba. Kiedy dostał ostatni anonim, poleciał z nim do biura detektywów.
— Daj pokój3, bo pęknę. Do biura detektywów? No i co?
— No nic. Powiedzieli, że tak. Więc naprzód4 miał jego zastrzelić, potem siebie, siebie i ją, ją i siebie, a potem przebaczył.
— A ona?
— Ona mu przyrzekła, że ostatni raz.
— I uwierzył?
— Nie tylko on, ale ona, ona sama uwierzyła. I to jest najkomiczniejsze.
— Skąd wiesz?
— Mówiła mi. Wracam właśnie od nich. On zapłakany, ona zapłakana. Jak w romansie dla młodzieży.
— Co też to się dzieje na świecie.
— Pomyśl tylko: w dzisiejszych czasach... Idź do nich, przekonasz się... Warto!...
— Zwyrodnienie? No dobrze. Niech sobie będzie zwyrodnienie. — Lesbijska? Dobrze. Niech będzie, jaka chce. Ale zlituj się, człowieku, ja się tylko pytam: czym? — No — czym? I jak ich dwie, to kto, jak? Musiałeś się przesłyszeć albo zażartowali z ciebie.
— To i ty kradnij.
— Nie umiem, Ewuniu. Ani ojciec, ani dziad.
— Spróbuj, Adasiu. Widzisz przecie. Czy ja wyrzucam pieniądze?
— A czyż ja mówię?
— Nie mogę końca z końcem. Życie brzydnie. Dzieciska się marnują. Spróbuj także. Dlaczego inni?
— Nie kuś mnie, kobieto... A jak jeszcze imię stracę? Pomyśl tylko: sąd — śledztwo — prokurator. — Pro-ku-ra-tor. Za nic.
— No nie. Ja tylko tak. Ślubowałam, to będę wierną5 — choćbyś nawet tam i został do końca uczciwy. — No, uściśnij mnie. Przytul mnie przynajmniej, Adasiu. — Oooch, Boże!
— Powiadam ci: tak spodlałem w tej naszej demokratycznej, tak do cna schamiałem, że jak mnie w tramwaju jaki obdartus albo Żyd potrąci — już nawet nie odczuwam potrzeby wyrżnięcia go w pysk. Rozumiesz: nawet potrzeby... Usunę się — i nic...
— A ty co?
— Ja? No powiedziałem jej, jak należy. Że jest żoną, matką. Do czego to podobne? Powiedziałem, że kobieta powinna się szanować. Że jeśli w rodzinie moralność już tego, to wszystko zginie. — Powiedziałem, że — bo ja tam pamiętam — do rozumu, do serca przemówiłem. Długo mówiłem.
— No, a ona?
— Powiada, że teraz taka moda, że wszystkie — kto ich tam zrozumie. Musi przecież coś wiedzieć, kiedy mówi. Teraz naprawdę trudno się dogadać. Tak się coś wszystko pokotłowało, pokiełbasiło po tych wojnach. Moda na zdradzanie. Pierwsze słyszę.
— To tak? Więc na to nasi bohaterowie krew przelewali, żebym w niemodnym kapeluszu chodziła? Na to zerwali kajdany, żeby żona urzędnika niepodległej w zeszłorocznych sukniach na pośmiewisko się wystawiała? Ty barbarzyńco, najeźdźco, ty okkupańcie6!
— Dlaczego wyraźnie nie powiedzą? To wolno, tego nie. Temu wolno, temu nie. Do wczoraj było wolno, od dziś nie. — Józef za to samo nic, a Karol w kozie. — Władek przed rokiem jeszcze nic, a Paweł już dziś w pace. — Franek we Lwowie nic, a Filipowi w Warszawie wytoczono sprawę. A potem się dziwią, że jest zastój. — Ludzie się boją, nie mogą się zorientować. — Nie każdy chce zaraz, żeby o nim gazety smarowały. Bo żeby choć pisać zabronili. Ale nie. Pierwszy lepszy pismak weźmie i dopiero będzie cię szkalował. A jak ma, jucha, dowody, to i sąd nie pomoże. Jakie sądy, taka to i cała... Nie darmo Niemcy — jakże to: „Polnische Bruderschaft”.
— Wiem — wszystko wiem. Ty mi kurierkową wiedzą nie zaimponujesz. — Tylko że dawniej kłanialiśmy się jednemu. Albo Niemcowi, albo Moskalowi. A teraz wszystkim: i Czech, i Moskal, i Niemiec, i Włoch, i Anglik, i Turek. Przecież nawet mamy posła w Palestynie też. — Ja bym tym parchulom posłów jeszcze opłacał. — Wolę jednego gospodarza niż dziesięciu. — Tak.
— Bój się Boga, przecież inni też.
— Kto: inni?
— No, Francuzi, Anglicy, Niemcy.
— Powiadasz, że inni? — Więc co z tego? Widocznie chcą. Widać im tak dobrze. A ja nie chcę — i basta. Basta — rozumiesz — baaaassssta!
— A czy czasem nie ona właśnie ukradła?
— Ależ sąsiedzie, co też sąsiad? Gdybyście widzieli, jak szukała. Łzy miała w oczach. — Musiałem ją uspokajać. — Mówi: „tak mi przykro, że akurat ze mną”.
— Może udawała?
— Cóż znowu. Najwyżej 20 lat — dziecko prawie. Skąd by taka przewrotność?
— Po nich wszystkiego się można spodziewać.
— Ja wiem. Ale nie ona. Tak się do mnie tuliła. „Wsią pachniesz” — mówi. — I w głowę — i w oko („w oczko”, mówi), i w twarz, i w szyję...
— Podejrzane, sąsiedzie. Przecież my już nie tacy młodzi.
— Mówiła, że młodych nie lubi, bo natrętni. Zresztą — 50 lat — to jeszcze nie tego — nie taki znów wiek!
— A ile było w portfelu?
— Bagatela, nawet nie całe pięćset.
— Sama nie wiem, jak to się stało. Zaraz na dworcu. Taki uprzejmy. Pyta się: do kogo, po co? Powiada, że trzeba być bardzo ostrożną. Aż żenująco usłużny. — Już nawet nie jak znajomy, ale — przyjaciel. — Ten kapelusz on mi właśnie doradził.
— Ale pomyśl: przecież to jednak okropne.
— Ja też mu tak powiedziałam. Bo trzeba ci wiedzieć, żem zaczęła7 strasznie płakać, aż mnie wodą cucił. I tak właśnie mówię: „to przecież okropne”.
— A on?
— Tak się jakoś naiwnie uśmiechnął i mówi: „A cóż w tym złego, żeśmy wymienili kilka serdecznych wyrazów?”.
— Kilka — — serdecznych — — wyrazów? Dziwna doprawdy ta Warszawa. Trzeba się będzie wybrać.
— Dobrowolnie? — Nie. — Co to, to nie. Na kryminały dam, ale nie na szkoły. — Dosyć! — Żeby chamom do reszty we łbach poprzewracać. — Powszechne nauczanie! — A do gnoju, psi synu. — Kto będzie bydło pasał, krowy doił, kartofle kopał — profesory? — Seminaria, psiakrew: agitatorów tylko. — Widły, hyclu, nie gazetę. W pysk, nie wybory. — Ja mam do tego paskudztwa rękę przykładać? — Kryminał — i owszem, ale nie szkoły. — Na mnie możecie nie liczyć. — A ile wam tam brak jeszcze do tej waszej — szkoły?
— Mogą sobie, panie dzieju, robić, co chcą. I ludowładztwo, i żydowładztwo, nawet komuniści, owszem. — Mnie nic do tego. Mamy prezydenta, mamy ministrów, sejm. Płacą im: niech rządzą. Po mojemu głupio, ale trudno — widać tak ma być. — Ale na moich śmieciach: ja pan. I tu niech mi się nie wtrącają. Demokracja? — Dobrze. — Ale jeszcze nie u mnie. — Może ja głupi, może nie taki znów głupi. — Ale dopóki ja żyję... panie dzieju — niech oni mi swoich porządków — tu — nie — bo stracę wreszcie cierpliwość.
— No już dobrze — dobrze. Zmarnowałem ci życie. Dobrze. Źle zrobiłaś, że wyszłaś za mnie. Dobrze. Jesteś nieszczęśliwa. Nie rozumiem ciebie8. Jestem egoista, tyran. Zgoda. — Ale musisz chyba przyznać, że zupa jest przydymiona?
— Jakże? Na wspólnika brać notorycznego złodzieja?
— Mój kochany, znam go lepiej niż ty. I mogę cię zapewnić, że nie tylko nie jest notoryczny, a właśnie9 — wprost odwrotnie — to jest nieskazitelnie uczciwy złodziej. I właśnie takiego nam potrzeba. Nie wolno się do ludzi uprzedzać. A ty zaraz: notoryczny... Jak się chce robić interesy, nie można się bawić w grę słów... Notoryczny... Myślałby kto...
— Bo właściwie nawet nie wypada, żeby panna z dobrego domu urodziła nagle dziecko.
— Po pierwsze: nie nagle. A po drugie: po co zaraz dziecko? — W Paryżu jest doktór, który tam coś szczepi małpom i wcale dzieci nie mają. — Człowiek majętny, na stanowisku. — Dlaczego by nie miał pojechać z nią do Paryża? — A ja — będę się mogła nawet wystarać o paszport ulgowy. — Zobaczysz, że będzie dobrze.
— Boję ja się tego dobrego.
— Pan nie wierzysz? — I ja nie wierzyłem. — Ale są. — Wiem na pewno. — Już dawno. — Wtedy nazywali się — wolnomularze. — Tylko panie, ani słówka. Nie wolno o nich. Ani mru-mru. — Wszystko — oni. — Wojna — masoni. — Dolar — masoni. — Jakaś tam, panie, heca — masoni. Tylko, na miły Bóg, ani słowa, że ja to panu... Bo
Uwagi (0)