Najpiękniejsza - Ludovic Halévy (lubię czytać po polsku TXT) 📖
„Nauczono ją, że obowiązkiem jest wstawać rano, skrupulatnie prowadzić rachunki domowe, męża kochać, w Pana Boga wierzyć, odwiedzać ubogich i nie wydawać więcéj nad połowę dochodu, aby posagi dla córek przysposobić”.
Opowieść o próżności i piętnastu minutach sławy na paryskich salonach. Książę Agenor ogłasza przypadkowo spotkaną w operze mieszczankę najpiękniejszą kobietą Paryża. Nietrudno zgadnąć, że nic z tego dobrego nie wyniknie. Ludovic Halévy to francuski autor pochodzący z asymilowanej rodziny żydowskiej. Jego ojciec był pisarzem (niezbyt popularnym), a stryj kompozytorem. Rodzinna tradycja odcisnęła piętno na jego karierze — współpracował z Offenbachem pisząc libretta do jego operetek, w tym słynnego „Orfeusza w Piekle”.
- Autor: Ludovic Halévy
- Epoka: Pozytywizm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Najpiękniejsza - Ludovic Halévy (lubię czytać po polsku TXT) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Ludovic Halévy
Rozproszyli się uczniowie i po całym świecie głosić zaczęli ważną owę nowinę.
Pani Dagand była jak najstaranniéj wychowywana przez najzacniejszą z matek; nauczono ją, że obowiązkiem jest wstawać rano, skrupulatnie prowadzić rachunki domowe, nie dawać do roboty sukien w najpiérwszych magazynach, męża kochać, w Pana Boga wierzyć, odwiedzać ubogich i nie wydawać więcéj nad połowę dochodu, aby posagi dla córek przysposobić. Pani Dagand nie uchybiała żadnemu z tych obowiązków. Wiodła życie spokojne i zadowolone w starém domowstwie, położoném przy ulicy Smoka, pod którego dachem żyły już, od roku 1825, trzy małżeńskie pary Dagandów: mężowie — wszyscy trzéj regenci; kobiety — wszystkie trzy cnotliwe. Trzy owe stadła używały tam szczęścia umiarkowanego i zawsze jednostajnego, nie zaznawszy ani wielkich rozkoszy, ani téż wielkich utrapień.
Nazajutrz, koło ósméj rano, obudziła się pani Dagand trochę niby niezdrowa. Całą noc przepędziła niespokojnie, choć zazwyczaj spała smacznie i mocno, jak dziecko. Wczoraj, w operze, w téj loży, niewyraźnie czuła pani Dagand, że dzieje się koło niéj coś dziwnego. Przez cały akt ostatni, uparcie zwrócona na nią lornetka, — lornetka księcia, jak wiadomo, — sprawiała jéj pewien rodzaj wzruszenia, wcale zresztą przyjemnego. Miała suknią bardzo wyciętą — matka twierdziła nawet, że za bardzo — i wobec uporu téj lornetki, kilka razy podnosiła trochę ramiączka stanika. I teraz oto, otworzywszy oczy, zamknęła je znowu pani Dagand, leniwa, rozespana... Myślą pomiędzy snem a rzeczywistością błądząca, wracała do sali Opery i widziała zwróconych na nią, — na nią jedną tylko sto, dwieście, pięćset uparcie patrzących lornetek.
Weszła pokojówka i postawiwszy na stoliczku przyniesioną tacę, rozpaliwszy na kominku dobry ogień, odeszła. Na tacy stała filiżanka czekolady, obok któréj leżał dziennik, ten sam, co zawsze. Wtedy bohaterskim wysiłkiem podniosła się pani Dagand z łóżka, wsunęła maleńkie bose nóżki w pantofelki, futrem wyłożone, otuliła się kaszmirowym, białym szlafroczkiem i, trochę z zimna drżąca, wygodnie sobie usiadła w fotelu, stojącym niedaleko ognia. Dotknęła ustami brzegu filiżanki i sparzyła się troszkę; trzeba czekać aż czekolada wystygnie. Postawiła więc filiżankę, wzięła dziennik, rozłożyła go i szybko przebiegła spojrzeniem sześć kolumn, z których składała się piérwsza stronnica.
U samego dołu szóstéj, ostatniéj kolumny znajdowały się następujące wyrazy:
„Wczoraj w wieczór, w Operze nader świetne przedstawienie Romea i Julii. Mnóztwo pań z wielkiego świata: piękna księżna de Montaiglon, śliczna hrabina de Sardac, przecudowna margrabina de Muriel, ponętna baronowa de..
Chcąc przeczytać nazwisko baronowéj, trzeba było przewrócić stronicę; nie odwróciła jéj pani Dagand. Przypominała sobie, rozmyślała. Dla zabawki prosiła wczoraj Palmera, by jéj nazwał znane z elegancyi wielkie panie, znajdujące się w sali, i właśnie pokazał jéj bankier i nazwał tę „przecudowną” margrabinę. Otóż, pani Dagand była tego zdania, że przymiotnik to niezwykle zuchwały. Przecudowna ta margrabina miała bowiem, lekko licząc, czterdzieści lat.
I pani Dagand, mająca zaledwie dwadzieścia dwa, uniósłszy się trochę, by się przejrzéć w lustrze, zamieniła uśmieszek z blondynką młodziutką, różowiutką, bielutką...
— Ach! — rzekła do siebie, — gdybym ja była margrabiną, ten pan, który to pisze, zwrócił-by może na mnie uwagę. Może-by i moje nazwisko tutaj stało? Jak to musi być zabawnie widziéć nazwisko swoje wydrukowane w dzienniku?!
Zadając sobie takie pytanie, odwróciła pani Dagand stronicę i daléj czytała:
„... ponętna baronowa de Myrvoix i t. d. Zaznaczyć musimy ukazanie się nowéj gwiazdy, która raptem zabłysnęła na widnokręgu paryzkim. Całą salę przejmowała zachwytem blondynka, dziwnie „drażniąco” piękna, o ciemnych oczach stalowych. Ramiona jéj... Ach! jakie ramiona! Ramiona te były najważniejszym wypadkiem wieczoru. Na wszystkie strony pytano; „Kto to taki? Kto to taki? Kim jest właścicielka tych ramion?” Kim jest? Wiadomo nam to, i czytelnicy nasi wdzięczni nam będą, gdy im wyjawimy nazwisko téj idealnie cudownéj piękności. Pięknością tą jest pani Dagand...”
To jéj nazwisko! Swoje wyczytała nazwisko! Aż jéj się zakręciło w głowie i pociemniało w oczach. Wszystkie litery alfabetu poczęły wyprawiać szalone pląsy na stronicach dziennika. Po chwili zaledwie uspokoiły się, zatrzymały, popowracały na swoje miejsca. Wtedy dopiéro odnalazła swojé nazwisko i daléj czytać mogła:
Tą pięknością jest pani Dagand, żona jednego z najmilszych oraz najbogatszych regentów Paryża. Książę de Nérius, którego słowo jest w podobnych kwestyach wyrocznią, mówił wczoraj wieczorem każdemu, kto go chciał słuchać: „To najpiękniejsza osoba w Paryżu!” Zupełnie podzielamy jego zdanie.
Punkt i kréska, i na tém koniec. Wystarczało tu zupełnie. Kto wié? zanadto może było tego. Czuła pani Dagand, że ją ogarnia nadzwyczajne, nieokreślone wzruszenie: coś nakształt mieszaniny bojaźni z radością, wesela z zawstydzeniem, zadowolnionéj miłości własnéj z obrażoną skromnością niewieścią. Poły szlafroczka odchyliły się trochę, zsunęła je gwałtownym prawie ruchem i skrzyżowała na nóżkach, które raptownie w tył, pod fotel cofnęła. Przez chwilę jéj się zdawało, że rozebrana stoi wobec tłumu nieznajomych sobie ludzi, że cały Paryż zbiegł się do jéj małżeńskiéj komnaty sypialnéj i że w piérwszym rzędzie tego tłumu on stoi, on, książę de Nérius, i woła do wszystkich: „Patrzajcie państwo! Patrzajcie! To najpiękniejsza osoba w Paryżu!”
Książę de Nérius! Znane jéj było to nazwisko, z żywą bowiem ciekawością czytywała po dziennikach artykuły, noszące tytuły: Życie paryzkie, High-life, Echa wielkoświatowe i t. d.; z równém téż zajęciem czytywała kroniki, podpisywane: Fatałaszka, Cacko, Welutyna, Muślinowy obłoczek, jak i opisy eleganckich ślubów, wielkich balów, świetnych przedstawień teatralnych i bazarów na rzecz ubogich. W artykułach tych i kronikach, zarówno jak i w opisach, powtarzało się ciągle nazwisko księcia, a zawsze wspominano je i przytaczano, jako najwyższą wyrocznią we wszystkich kwestyach, tyczących się elegancyi i mody wielkiego świata paryzkiego.
I on-to ogłosił ją teraz za najpiękniejszą! O! stanowczo, zadowolenie przeważało w niéj teraz nad obawą. Cała jeszcze drżąca ze wzruszenia, pani Dagand stanęła przed ogromném staroświeckiém, do podłogi sięgającém zwierciadłem, w którém dotąd odbijały się tylko postacie poczciwych mieszczanek, wydanych za poczciwych regentów. Zaczęła się przeglądać w niém, przypatrywać sobie długo, chciwie, ciekawie... szczegółowo piękność swoję badając. Zapewne, wiedziała, że jest ładną; teraz jednak... o potęgo słowa drukowanego! nabrała przekonania, że jest przecudowną. Przestała być panią Dagand, była już „najpiękniejszą” w całym Paryżu kobietą. Nóżki jéj, te maleńkie, bose — (nie wstydziła się już teraz ich widoku) — zdawały się nie dotykać ziemi: na obłokach niesiona, wzlatywała powoli w niebiosa, czuła, że się boginią staje.
Nagle ogarnął ją niepokój wielki: „Edward? Co powié Edward?” Edward, był to jéj mąż. Nikogo w życiu, żadnego mężczyzny, prócz męża, nie nazywała chrzestném imieniem. Kochała swego regenta! I w téj że prawie chwili, gdy zadawała sobie pytanie, co na to Edward powié, otworzył raptem drzwi — Edward.
Tak! on to był, zdyszany trochę, biegł bowiem, przeskakując po kilka schodów odrazu. Spokojnie grzebał się w szpargałach, siedząc w kancelaryi, na dole w tym-że samym domu położonéj, gdy jeden z kolegów, nie szczędząc przytém powinszowań, przyniósł mu do przeczytania wyżéj wspomniany artykulik.
Prędko pozbył się kolegi i, cały wzburzony, wpadł do pokoju żony, wybuchając gwałtownym potokiem słów:
— Do czego się już nie wtrącą ci dziennikarze! To niegodziwość! Twoje nazwisko... patrz! o! tu! twoje nazwisko w tym dzienniku!
— Tak... wiem. Widziałam.
— Jakto! wiész, widziałaś, i uważasz to za rzecz naturalną?
— Mój drogi!
— W jakich-że czasach żyjemy! Bo téż jest w tém trochę twojéj winy.
— Mojéj!
— Naturalnie, że twojéj.
— A to jakim sposobem?
— Miałaś wczoraj wieczorem na sobie suknią mocno wyciętą, bardzo mocno, nadto mocno wyciętą... Matka twoja mówiła ci to przecie.
— O! mama...
— Nie można mówić: „O! mama!” Mama miała słuszność... Patrz! czytaj! Ramiona jéj... Ach! jakie ramiona! To przecie o twoich ramionach mowa... o two-ich. Dobry jest ten książę, który pozwala sobie ogłaszać cię za najpiękniejszą...
Miał on strasznie mieszczańskie pojęcia, uczciwy ten człowiek, barbarzyńskie jakieś pojęcia przedpotopowych regentów, mieszkających przy ulicy Smoka; regenci bowiem z bulwaru Malesherbes są już innymi.
Łagodnie, słodziutko potrafiła pani Dagand uspokoić to gniewne oburzenie. Bezwątpienia, słowa jéj wiele miały wymowy i wdzięku, ale o ileż więcéj wdzięku było i wymowy w słodkiéj pieszczotliwości spojrzenia jéj i uśmiechu!
— O co ten gniew tak srogi i ta rozpacz tak wielka? Obwiniają cię o to, żeś mężem najpiękniejszéj w Paryżu osoby? Co w tém okropnego? czy to tak wielkie nieszczęście? Któremuż z kolegów, z tych dobrych, kochanych kolegów, chciało się po to umyślnie przyjść, by zwrócić twoję uwagę na ten obrzydliwy artykuł?...
— Panu Renaud.
— A! panu Renaud! Poczciwy, kochany pan Renaud.
Usłyszawszy to, śmiać się zaczęła pani Dagand i aż się zaniosła od śmiechu. Śmiała się tak, że aż się rozrzuciły źle związane jasne jéj włosy i złotą niby ramą objęły śliczną tę twarzyczkę, oświeconą dwojgiem ciemnych oczu, które umiały, o! umiały (jeżeli im się to podobało) wdzięczyć się, przymilać i patrzéć słodko, miłośnie.
— A! więc powiedział ci to pan Renaud, mąż prześlicznéj pani Renaud! Tak? a czy wiész, co teraz zrobisz?... teraz, zaraz, natychmiast, nie tracąc ani minuty czasu? Oto pobiegniesz do prezesa trybunału i będziesz go prosił o rozwód... Powiész mu: „Szanowny panie Autépin, proszę, uwolnij mnie pan od mojéj żony... To zbrodniarka: pozwala sobie być ładną, bardzo ładną, zanadto ładną. Ja zaś chcę miéć inną żonę: żonę brzydką, żonę bardzo brzydką, z nosem tak ogromnym, jak nos pani Renaud, z tak olbrzymiemi nogami, jak nogi téj pani, z równie śpiczastym podbródkiem, równie kościstemi ramiony i z taką jak u niéj wysypką wiekuistą na twarzy.” Takiéj ci żony potrzeba? prawda? Czemuż nie odpowiadasz? mów! Oj, mężusiu, duży taki a niemądry! pocałuj-że biedną żoneczkę i przebacz jéj, że nie jest potworem.
Ponieważ mówce powyższéj towarzyszyły dość żywe ruchy, takt do niéj wybijając, przeto biały kaszmirowy peniuar zsunął się, bardzo się zsunął, roztworzył się, bardzo się roztworzył i występne owe ramiona znalazły się tuż pod ustami pana Dagand. Potrzebował tylko schylić się, by dotknąć ich ustami... Schylił się! I on także zresztą podlegał szkaradnym wpływom prasy. Nigdy jeszcze żona nie wydała mu się tak ładną, jak dziś rano. Przywołany do porządku, pan Dagand powrócił do swojéj kancelaryi, aby zarabiać w niéj pieniądze dla najpiękniejszéj w Paryżu osoby.
W porę właśnie przystąpił do tego zajęcia, bo zaledwie pani Dagand pozostała samą, przyszła jéj do głowy myśl, która wyciągnąć miała sporą paczkę biletów bankowych z kasy regenta, mieszkającego przy ulicy Smoka. Pani Dagand miała dotychczas zamiar włożyć na zebranie do Palmerów suknią, która liczyła już sobie długie lata służby. Dotychczas ubierała się jeszcze pani Dagand u szwaczki, która robiła jéj ślubną suknią i ubierała jéj matkę, a mieszkała po lewéj stronie Sekwany, w nieeleganckiéj dzielnicy Paryża. Teraz jéj się zdawało, że nowe stanowisko wkłada na nią nowe obowiązki. Nie mogła pokazać się u Palmerów inaczéj, jak w sukni, któréj nikt jeszcze nie widział, w sukni wyszłéj z rąk piérwszorzędnéj znakomitości krawieckiego zawodu. Po południu kazała więc zaprządz i śmiało rzuciła stangretowi adres jednego z najsłynniejszych krawców damskich. Stanąwszy przed przybytkiem niezrównanego artysty, wzruszona nieco, przeciskać się musiała, chcąc dotrzéć do niego, przez istny tłum lokai, zebranych w przedpokoju, gdzie na śmiechach i gawędzie spędzać zwykli długie godziny oczekiwania. Wszyscy oni prawie należeli do „towarzystwa,” do wielko-światowego „towarzystwa:” wczorajszy wieczór spędzili razem w ambasadzie angielskiéj, a dziś wieczorem znowu się zejść mieli u księżnéj de Trémoille.
Pani Dagand weszła do salonu, wspaniale, bardzo wspaniale, zanadto wspaniale urządzonego. Było tam ze dwadzieścia stałych a bogatych klientek: królowe salonów i królowe sceny, niespokojne, wzruszone, rozgorączkowane.... Wszystkie przypatrywały się z zajęciem wysokim, kształtnym pannom, tak zwanym „pannom od chodzenia,” ubranym na pokaz dla klientek w najświeższe pomysły właściciela magazynu. Wielki ów mistrz, arcy-mistrz mody, znajdował się tam również, surową powagą stroju do dyplomaty podobny. Tużurek miał czarny, na wszystkie guziki zapięty, krawat o długich końcach z piękną szpilką, ofiarowaną mu przez pewną „jéj Książęcą Wysokość” (powoli płacącą rachunki) a w dziurce od guzika wstążeczkę orderową, będącą znowu darem pewnego udzielnego książątka, (które to książątko powolniéj jeszcze płaciło rachunki jednéj z tancerek Opery). Chłodny, nieporuszenie spokojny, poważny razem i wytworny, przechodził on od jednéj klientki do drugiéj, a błagania ich, prośby, wołania, ścigały go i towarzyszyły mu wszędzie. „Panie Arturze! panie Arturze!” słowa te zewsząd słychać było. On to był tym „panem Arturem” i przez wszystkie błagalnie przywoływany, powoli wszystkie obchodził, z księżnami uszanowania pełen, ale nie do zbytku pokorny, z aktorkami poufały, ale nie zbytecznie spoufalony. Ciągły i nieustający ruch panował w tym wspaniałym salonie, wśród nagromadzenia przecudownie pięknych aksamitów, atłasów, brokateli, złotem i srebrem litych, lub złotem i srebrem haftowanych materyi, na chybił trafił, bezładnie — a jak przecie umiejętnie! porozrzucanych po sofach, stołach, fotelach, wszędzie, gdzie tylko rzucić je można było.
Pani Dagand natknęła się u wejścia na jednę ze szwaczek, niosącą na obu rozpostartych rękach lekką, białą suknią, istną górę z muślinu i koronek, z za któréj zaledwie trochę widać było czarną, rozczochraną czuprynkę młodéj szwaczki i sprytnie przebiegłą jéj minkę, właściwą dziecięciu przedmieściowego pospólstwa.
Cofnęła się pani Dagand pod ścianę, chcąc z drogi ustąpić szwaczce, ale tam pod ścianą stała znowu jedna z panien „od przymierzania” wysoka brunetka, o energicznym wyrazie twarzy, i rozkazującym głosem wołała przez tubę:
— Przynieść tu proszę natychmiast suknią księżnéj! Natychmiast!
Zmieszana, odurzona, pani Dagand skryła się w jakimś
Uwagi (0)