W pomrokach wiary - Stefan Grabiński (czytelnia internetowa .txt) 📖
Na tom nowel Stefana Grabińskiego W pomrokach wiary składa się sześć utworów: Puszczyk, Pomsta ziemi, Szalona zagroda, Wampir, Podzwonne i Klątwa.
Wszystkie one eksplorują tematykę wiary, niekoniecznie religijnej. Wierzenia, przesądy, siła sugestii, mechanizm fatalistycznego myślenia. Wszystko to ma swoją moc i zdolność oddziaływania na ludzkie losy.
- Autor: Stefan Grabiński
- Epoka: Dwudziestolecie międzywojenne
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «W pomrokach wiary - Stefan Grabiński (czytelnia internetowa .txt) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Stefan Grabiński
Widziałem rzeczy dziwne, niepojęte: najskrytsze drgnienia świata nie uszły mej śledczej uwagi, przepotężna jasność rozświetlała przede mną kryjówki natury, ostępy niezbadane, do których może nigdy współbracia moi nie dotrą; widziałem z bystrością ostrowidza fatalny łańcuch przyczyn wstecz; ostrożnie, z nieubłaganą wynikliwością wyciągałem wnioski potworne, a jednak (niestety!) prawdziwe!
I rozumiałem! Ja — człowiek — wiedziałem!
A wszystko mi było obecne: i przeszłość, i obłędna przyszłość — jedna wielka ciągłość bez końca — zawrotne, błędne, groźne koło... I byłem, i jestem, i będę!...
A ciche fale biły wciąż miękko o zachwycone ciało, drgały, krzyżowały się, przenikały... A zmysły spały, a rozum (he, he, intelekt, ta mądra bestia) — drzemał spity, bezsilny kat!...
W takich to chwilach wychylało też ohydną głowę z pomroki przyszłości i ono — to przeklęte, nienasycone... nieszczęście... i wbijało mi swe szpony niezatartym śladem. — Gdzie? — Nie wiem: przepajało całe jestestwo. I tylko ono, tylko jego świadomość i pamięć pozostawała po przebudzeniu ze snu czy z zapamiętania. Lecz wtedy nie dawało mi spokoju, dusiło zmorą, dopóki nie spełniło się w upatrzonej ofierze. A mnie przypadła rola pośrednika: uświadamiałem... Klątwa i dopust na mnie!... Skąd i czemu!? — Ot tam drzewa gwarzą szumnie, tam wicher skowyczy — spytam, może wiedzą...
Ogień trzeszczał i syczał, wyciskając pienisty sok z śliniącego się drzewa. Spopielałe drewienka obsuwały się z szelestem na obie strony, wirował perz, unosząc się ze zgliszczy. Dziwaczne cienie majaczyły po dylach, rozsiadały się po cegłach; długie, kosmate łapy sięgały drapieżnie po coś, wyciągały chwytne kłykcie, coraz chudsze, nerwowe — dalej... wyżej... cofnęły się. Jakiś stwór poruszał sennie potwornych rozmiarów łbem tam i na powrót, nudnie, jednostajnie... przeszedł w rodzaj koła rozpędowego: szalony obieg raz! drugi!... pękły dzwona... Wiotkie, wrażliwe macki rozstawiły zdradliwą siatkę cieniów: czyhają... jest! Zamroczyło coś, zamżyło, znikło... Tam, tam nad wodą, nad zieloną... brr... co za cudna główka... rozplecionych włosów czar — sine, mokre oczy... uśmiech skrasił ust korale... dziecię u łona... Co?! Boże mój!... W topiel!... Oboje!!...
Oprzytomniałem. — Tuż nade mną pochylony mężczyzna wpatrywał się uporczywie w rysy mej twarzy; niespokojne oczy nieznajomego wrzynały się we mnie z niepojętą natarczywością.
— Przepraszam — szepnął, uchylając nieco podróżnego kaszkietu, z którego ściekała woda na płaszcz gumowy — zdaje mi się, że przerwałem sen.
Na razie nie zdołałem skupić należycie myśli na odpowiedź.
— Widzi pan — ciągnął niezrażony tym dalej — urządziłem się diablo niepraktycznie. Zawezwany do komisji sądowej jako rzeczoznawca wyjechałem razem z wszystkimi na miejsce zbrodni. Uważa pan: pobito śmiertelnie chłopa, zwyczajnie, w karczmie, przy niedzieli. Ot, bydło! Czaszka przez pół na potylicy... kołem12 z płotu.
Otóż po załatwieniu tej arcymiłej czynności zostało mi trochę czasu przed powrotem. Podobno sędzia miał przeprowadzić pewne formalności z sołtysem. Poszedłem tedy w las. Znasz pan te strony — piękne bory, nieprawdaż? No i nie uwierzy mi pan, zabłąkałem się najzupełniej, bez wyjścia. Tutejsi ludzie mówią, że w lasach oman chwyta... ha, ha! Toteż i mnie licho jakieś zapędziło w głębie. Było już ciemno i deszcz siekł porządnie, gdy w końcu wydostałem się krętymi manowcami na gościniec. Naturalnie za późno już było i za tęga zlewa, żebym, spostrzegłszy pańskie światełko, nie miał mu złożyć mego uszanowania... wszak nie wyrzucisz mnie pan z przedziału?...
— Ależ samo przez się zrozumiałe, proszę bardzo — odparłem z widocznym wysiłkiem. — Zresztą, przyznam się panu, doktorze, że go tu oczekiwałem.
Spojrzał mi w oczy z wyrazem zdziwienia. Po chwili, uśmiechając się pobłażliwie, zauważył:
— Zdaje mi się, nie możesz pan opanować resztek snu, w jakim go zastałem. Swoją drogą niezbyt wesoło musiałeś marzyć. Mogłem chwilę studiować jego twarz: zrazu nieokreślony uśmiech błądził koło ust. O! Taki właśnie, jak teraz — potem błysk zachwytu i...
— No skończże już raz pan!...
— Krzyknąłeś...
— Ja krzyknąłem!? Złudzenie! Wszystko złudzenie! Ja wcale nie spałem...
— To dziwne... chociaż... być może. Oczu nie zamknąłeś pan przez cały czas ani na chwilę. Tylko że wyglądało to tak, jakbyś mimo to nie spostrzegał mojej obecności: był to szklany, tępy wyraz. Powiedz mi pan: nie doznajesz czasami...
— Doktorze! Zostawmy to, proszę. Lepiej, myślę, zrobisz, zdejmując przemoczony płaszcz i rozwieszając nad ogniem.
— Niech i tak będzie — odparł trochę zmieszany, zdejmując wierzchnią zarzutkę, którą następnie rozpostarł między łatami pod okapem. Dopiero teraz ujrzałem dokładnie młodego mężczyznę o twarzy pięknej, okolonej bujnym, ciemnym zarostem. Czarne, błyszczące wewnętrzną energią oko zdradzało odwagę i stanowczość. Wytworne, lecz bez wyszukania ubranie uwydatniało silne i zgrabne kształty. Cała postać oddychała jędrną, niespożytą siłą młodości i szczęścia. Pogoda wyniosłego czoła i młody, zdrowy uśmiech przewijający się chwilami po wąskich ustach świadczyły o tym wymownie.
Patrząc nań, doznawałem najrozmaitszych uczuć. Jedno przecież wybiło się ponad ten nieokreślony chaos. Oto czułem, że coś mnie z tym człowiekiem wiąże: a taka niewidzialna, podziemna struna; ogarnęła mnie niepojęta ku niemu czułość i pieczołowitość. Było w tym coś niezwykle wstrętnego: niby rozczulenie kata nad swą ofiarą. Chwilami ostry ból i litość dojmowały mi nieznośnie, wkrótce jednak ustępowały przed przemożnym uczuciem pierwszym. Złośliwy kurcz wykrzywił mi twarz, fałdując ją w szatański, demoniczny półwyraz.
Doktor tymczasem przytoczył do ogniska krąglak i usiadł naprzeciw, rozgrzewając zsiniałe od chłodu ręce.
Chwilę zaległo przykre milczenie, tylko ogień skwierczał zgryźliwie, szepleniły szumowiny drew... Wtem ciszę rozdarł przenikliwy głos puchacza, przewlekły, zawodzącą skargą...
— Czas już! — przecwałowało mi przez mózg w szalonym pędzie i zapadło w pomrokach duszy.
— Doktorze — podjąłem ochryple, nieswojo — Pan wierzysz w przeczucia?
Zadrżał. Ciemne oko utkwiło niespokojnie w moim.
— Przeczucie?... Nie wiem... doprawdy, sam nigdy nic podobnego nie doznawałem. Są ludzie wrażliwi na takie rzeczy, inni nie reagują zupełnie.
— W takim razie trzeba im dopomóc — szepnąłem z piekielnym łyskiem oczu.
— Ależ pan oszalałeś! — żachnął się, powstając wzburzony. — Na co13!? Dlaczego?!...
— Ha, ha! Wyborny pan sobie jesteś. Spytaj mimozy, czemu stula kwiaty na słotę, spytaj ptactwa, czemu spieszy, na wyraj? To nieprzezwyciężona konieczność!
Doktor przemierzał cegielnię dużymi krokami, od czasu do czasu mnąc brodę wąską, niemal kobiecą ręką, na której średnim palcu połyskiwała w płomieniu ognia złota obrączka.
— A wiesz pan, co to zawiść bogów, zemsta nagła i druzgocząca jak piorun przy promiennej pogodzie dnia? Dziś jesteś silny i mocny szczęściem, ale to się mści w czwórnasób! Pan nie masz prawa! Patrz tam, w zbutwiałe doły życia! Czy widzisz te zropiałe dziąsła, próchnicę ciał, zgniliznę dusz? Czy słyszysz chrobot skażonych głosów, rzężenie spiekłych gardzieli, poświst kończących krtani? Krew tłoczy się w arterie ciężko, ospale, żar praży trzewia, wnętrzności!
To wasze dzieło! To wy, wyście przechylili szali, wy podli, szczęśliwi!
Lecz my przywrócim równowagę, my, ludzie mroku, nieznani, my, dzieci nocy, zaułków! Tak nam dopomóż Bóg!...
O, jak ty ją kochać musisz... błękitnych oczu toń, miękko-płowych włosów zwój... O, jakie ty spijasz czary ze szkarłatnych warg... rozszalałe tulisz łono do spalonych ust... i dziecię z nią masz... Ale drżyj przed wielką wodą, co drzemie ustała: taka rudą zaciągnięta rdzą... Bo czasem zły urok w niej uśpiony lubi zwabić... w dół... a rankiem pod jutrznianą poświatę bieleje opity wodą, wzdęty trup... perłowych zębów połysk lśni pośród nadgniłych warg... A może i nic nie wymiecie staw... tylko w białe, srebrem tkane noce cichy na topieli plusk... pomiędzy rokiciną świecą sperlone rosą oczy martwicy... obłe ciało łuską gra... dzieciny tęskny szloch...
Przystąpił do mnie ze zmienioną straszliwie twarzą, blady, z kroplami zimnego potu na czole:
— Słuchaj, ty stary kruku, zwyrodniały żebraku — krzyknął z pianą wściekłości czy bezdennego strachu — mógłbym cię zabić jak psa!...
Odepchnąłem go lekko ręką:
— Ni ty, ni nikt z ludzi! Tacy jak ja są bezpieczni przed zabójstwem. Bo należę, he, he!... No tak, do wybrańców ziemi, do wyklętych; bo na mnie swój znak położył Wielki Nieznajomy i nikt mnie tknąć nie może. „Bo kto by podniósł rękę na Kaina, w siedmiokroć ukaran bedzie”. Tu tylko, w piersi piekło wre, tu szarpie wciąż krwi chciwy sęp. I w tym cała klątwa tkwi!... A teraz odejdź stąd!... Już czas. Temu czoła nie stawisz. Tu większa włada moc: nie zdzierżysz. Może obaczym się wkrótce...
Władczym ruchem wskazałem mu drogę.
Odszedł...
Wwiercając wzrok w czeluście nocy, w których zginął, słyszałem długo jeszcze, jak po drodze potykał się, podnosił, ciężko wlókł...
Potem zgłuchło. — Spojrzałem na konający ogień, na płaszcz sztywnie rozdarty i w tę czarną noc: i skowyt serce zdjął...
Na świecie weselił się skąpany w czerwieni zachodzącego słońca pogodny, jesienny odwieczerz. Krwawe pasma światła wytryskiwały spod ziemi pławiącej się na krańcach nieboskłonu, by rozkociwszy się purpurową falą po zadumanych lewadach, łęgach, sianożęciach, bluznąć posoką w przycichłe lasy. Ze świeżo skoszonych otawisk wynikały wonie mocne a słodkie, z późnych potrawów szedł smętny głos ligawki14. Tu i tam turlikały dzwonki niewidzialnych cielic. Po łąkach rozsiadły się stogi siana, poprzekrzywiały nastroszone czapy sterty, spodem rozścieliły rządkami pokosy.
Zaogniona tarcza staczała się coraz niżej, brocząc coraz silniej. Była chwila, kiedy się ten fatalny zjazd pod ziemię zatrzymał: słońce jakby zawahało, zachwiało — wszystkie swe twórcze siły skupiło i, obrzucając żałobny świat szkarłatnym przepychem rozbłysło ostatkiem mocy ciepłej, błogosławionej. Była to uczta przedśmiertna, szalona orgia zamierającego życia, wysiłek wspaniały, królewski. Objęło gorącym spojrzeniem czerniejące zwartym wałem na wschodzie bory, wilgotne rosą wieczorną pola, pastwiska, zapaliło ognie w wieżyczce kościółka, zagrało smutno na twarzy włóczęgi-obłąkańca.. i poczęło dokonywać drogi...
Byłem pod nieznaną mi wioską. Bezwładnie, ze zwieszoną głową przeszedłem pod Męką Pańską nachyloną nad gościńcem u wejścia do sioła. Tuż pod krzyżem wiła się szarym skrętem samotna ścież; odbiegła szosy i pruła wąską krajką darń wygonu. Wstąpiłem na koleinę z niewytłumaczoną ciekawością, dokąd też zawiedzie. Żelazna zaduma zagnieździła mi się w duszy, że nie byłem zdolny patrzeć na cudny wieczór, tylko z uparcie wbitym wzrokiem w szarzejącą u mych stóp drożynę dążyłem przed siebie bez celu. A ścieżyna to biegła przed się prosto, to kluczyła na prawo, na lewo, w zygzak, znów wyprężała się pod linię i bielała, bielała bez końca. Kiedy nagle podniosłem głowę, miałem o parę kroków przed sobą parkan jakiegoś wielkiego ogrodu czy parku.
„A, tak — pomyślałem — widocznie okrążyłem go po drodze i teraz zaszedłem z tyłu”.
Domysł mój sprawdził się, gdy po chwili spostrzegłem w parkanie małą furtkę. Była lekko odchylona. Pchany niepojętą siłą otworzyłem ją na oścież: stare, rdzą przeżarte zawiasy zgrzytnęły sucho, zgryźliwie... Wszedłem do wnętrza. Uczucia, które wtedy wstrząsnęło posadami mej duszy, nie zapomnę nigdy. Rzecz szczególna: miejsce to wydało mi się znajome, nawet bardzo dobrze, choć byłbym przysiągł, że je pierwszy raz w życiu widzę. A przecież... Było w tym wszystkim coś więcej: oto po prostu czułem się u siebie, tj. właściwie na miejscu: znalazłem. Ale co, z tego sam sobie sprawy zdać nie umiałem. Równocześnie gwałtowny niepokój, który mnie już od miesiąca trawił, ustał nagle. Natomiast ogarnęły mnie pewnego rodzaju chłód i zawziętość. Czasem tylko na mgnienie łyskawicy przebijał skrzepłą skorupę strach, że sztywniałem mrozem ścięty. Lecz i to wkrótce mijało, i byłem znowu przeraźliwie spokojny.
Stałem w pośrodku ślicznego ogrodu. O jakich dwadzieścia kroków lśnił złotem, opalem, skrzył się tęczowym blaskiem modry staw. Właśnie ukośne zrzuty promieni zachodu, przeszywając gęstwę drzew, spływały na ciche wody; od tych ogni zajęły się grzbiety fal i migotały skrwawionymi grzywami. Czasem ryba prysła złotą łuską, rozbryzgując wodę w świetlane krople: powstawała stubarwna otęcz, igrała w słońcu przedziwnie i promienną kaskadą wracała w macierzyste łoże. Rozkoszne dreszcze marszczyły gładką powierzchnię i biegły wątłymi bruzdami do brzegów, skąd odbite, złamane rozsnuwały drgające otocze pian; te padały białymi błamami na nadbrzeżną murawę lub śliniły dłoniate liści grzybieni. Wieczorny wiatr przeginał z wdzięczną lubieżą szypuły rokiciny, która, chybocząc się, rozłożystym ruchem odsłaniała las bielejących spodem łodyg toczonych, bez skazy i węzłów. Od szuwarów szedł silny obrzask surowizny i mącił zmysły. Zasuta w sity łódka kołysała się niby tanecznica na wpół pleśnią obciągniętych burtach. Za mocniejszym podrywem fal miotała się i biła z szelestem o badyle, usiłując wydobyć się na środek jeziorka; lecz wtedy łańcuch przytwierdzony do steru, a drugim końcem do kółka u brzegu, rozprężał zardzewiałe ogniwa, by po chwili, gdy wiatr się przyczaił, opaść z brzękiem na dno korabia. Gdzieś zapomniane wiosło wystawało z boku i wśród podskoków łodzi prało rozstępującą się wodę na spienioną miazgę.
Kępy grzybienia i lilii wodnych tułały się tu i owdzie zbłąkane, samotne.
Staw obiegał szeroki, piaskiem wysypany deptak, a dalej, w następującym z wolna cieniu nurzały się krępe jawory, lipy miodowym tchem wonne, leciwe, osędzieliną mchu otulone dęby-brodacze; pomiędzy krzami skrywała wstydliwie biały srom brzoza.
Z podcienia jesionów wychylał się zgrabnie z bierwion sosnowych sklecony chłodnik. Po poprzecznych kratach pięło się dzikie wino z ciemnoczerwonym odcieniem liści.
Zaglądnąłem do środka: mały, dębowy stolik otoczony z trzech stron ławeczkami, na nim porzucona pełna smaku robótka, parę motewek atłasu, obok na ławce talerzyk z resztą ciastek, duża, czarnooka lalka w kącie; zapach perfumy w powietrzu czy z koronkowej chusteczki zapomnianej na stole.
Usiadłem znużony włóczęgą. Teraz dopiero zwróciła mą uwagę ukryta pod stosem
Uwagi (0)