W pomrokach wiary - Stefan Grabiński (czytelnia internetowa .txt) 📖
Na tom nowel Stefana Grabińskiego W pomrokach wiary składa się sześć utworów: Puszczyk, Pomsta ziemi, Szalona zagroda, Wampir, Podzwonne i Klątwa.
Wszystkie one eksplorują tematykę wiary, niekoniecznie religijnej. Wierzenia, przesądy, siła sugestii, mechanizm fatalistycznego myślenia. Wszystko to ma swoją moc i zdolność oddziaływania na ludzkie losy.
- Autor: Stefan Grabiński
- Epoka: Dwudziestolecie międzywojenne
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «W pomrokach wiary - Stefan Grabiński (czytelnia internetowa .txt) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Stefan Grabiński
Paweł postanowił stosunek zacieśnić, przykuć go do siebie nierozerwalnie, zanim inne siły uprzedzą. I połączył ich Archanioł Michał, wielki, święty wojownik, twór myśli i dusz obu, dzieło rąk Sebastiana.
Zawiesili go w locie olbrzymich skrzydeł nad głównym ołtarzem farnego kościoła.
Dzwonnik rzeźbił posąg dwa lata, czerpiąc natchnienie w rozmowach z przyjacielem, w skupieniu modlitwy.
Po kilkakroć hartowane kuny przytrzymywały niewidzialnie ciało bohatera zastępów; w razie potrzeby dawały się odpiąć, a statua ześlizgiwała się lekko po blokach umieszczonych za baldachimem podniebia.
Urządzenie to uważał mistrz za konieczne do odprószania71 i naprawy nadwyrężonych części. Tajemnicy mechanizmu jednak nikomu prócz Pawła nie powierzył z obawy, by niezręcznie lub za szybko puszczona maszyneria nie spowodowała fatalnego runięcia ze szczytu.
Raz do roku wprawną dłonią sprowadzał posąg ku dołowi, odczyszczał z przędzy pajęczej, przywracał pierwotny blask przyćmionej kurzem szacie. I znów ważył się pod arkadami z bożym zapałem w źrenicach, z rozwianym włosem niebieski witeź72.
Pamiętnym był dzień, gdy po raz pierwszy w pustym kościele zawiesił promienny dumą i szczęściem twórca płód pracy serdecznej.
Stali cicho wpatrzeni w święty ogień lic chrobrych i gromki ruch prawicy, gdy w szatana godzi — radośni, zdumieni pięknem dusz własnych, nadziemscy... Archanioł Michał!
I zawarli ślub wielki, ślub duchów i wzmocnili przysięgą. Na życie na całe, długie, ludzkie życie, które odtąd miało być święte i nieskalane, w miłości ku Bogu i ludziom a ziemskich rozkoszy płone73. A On był świadkiem i przysięgę odebrał...
W życiu duszy można odróżnić pewne zakresy, do których jedni odnoszą się z najzupełniejszą obojętnością, czy raczej oschłą niewiarą, drudzy całą swą jaźnią tkwią w ich otchłannych tajniach. I oto w całej krwiożerczej pełni rozwija swe znaki brutalność bytu! Owi „wolni”, obojętni, niekrępujący się żadnym względem uchodzą bezkarni, z demonicznym chichotem pełniąc najokrutniejsze zbrodnie, by często drugich, wplątanych w nie tylko przypadkiem, wciągnąć za siebie w ziejącą potępieniem czeluść.
Przekleństwo i kara tym, co wierzą!
Wiara twoja zgubiła cię!
Niechaj drży wierzący grzesznik!
Lepiej zerwać wszystkie pęta, które spowijają duszę, niżli zostawiać najwątlejsze włókno, bo i to zawlecze w odmęt zagłady. I najdrobniejsza iskierka, tlejąca głęboko pod popiołami niedogasłej wiary wznieci dnia zemsty pożar zatracenia.
Ksiądz Paweł i Sebastian byli to ludzie wierzący. Ślub, jaki zawarli, mógł się stać dla obu groźnym, szczególnie dla tego, który go głębiej pojmował.
Gdy w ów święty wieczór dusz swoich opuszczali świątynię, maj cudny rozkwiecił sady, uzielenił łąki i pola, rozwinął pęcze74. Sypały rzęsną ulewą płatków jabłonie, rozwodziły zawrotne wonie bzy, jaśminy, upajały się chwiejbą wiatru magnolie. Po ulicach przemykały drżące rozkoszą pary kochanków, tuląc się w wiosennym pragnieniu, oplótłszy za ręce.
Sebastian czegoś posmutniał. Lecz już wzywał go za sobą w podniebne szlaki poważny głos księdza:
— Od dziś dnia każdy z nas odpowiada za drugiego. Odebraliśmy wzajemną przysięgę, weszliśmy w obręb święty, którego bezkarnie znieważać wiernym nie wolno. Jeśliby który z nas złamał śluby, drugi zań odpowie ofiarą oczyszczenia.
— Zdaje mi się jednak, że by odpowiedzialność znikła, gdybyśmy przestali wierzyć?
— To prawda, nawet choćby tylko jeden. Ale musiałoby to być szczere. Rozumiesz mnie? Zupełna niewiara!
— Tak... lecz do tej nie jesteśmy zdolni.
— Dlatego musimy się mieć na baczności! Służymy wieczystej harmonii duchów. Biada nam obu, jeśli który się zmącić ją poważy!...
Głęboko zamyśleni rozstali się.
Odtąd minęło lat parę. Ślub, zda się, istotnie silniej jeszcze zespolił obu. Lecz miały nadejść przemiany.
Względem innych zawsze wyrozumiały i łagodny, okazywał się Paweł od czasu tajemnego związku w stosunku do przyjaciela wymagający, niejednokrotnie surowy. Sebastian, wychowany niemal od dziecka pod jego wszechwładnym wpływem, usuwany od ponęt zewnętrznych, nie zdawał się zrazu odczuwać krępującej opieki; nie obudziły się w nim jeszcze pewne odruchy duszy. Chwilową melancholię nawiedzającą go czasami umiał przyjaciel skierowywać w obranym kierunku, rozniecając w nim nadziemską ekstazę i miłość. Wreszcie jednak uśpione do czasu siły rozpoczęły ciche, prawie niedostrzegalne, lecz trwałe w skutkach ruchy.
Pewnego dnia uczuł się rzeźbiarz ogromnie samotny. Przyszła myśl, że, choć dotąd życia nie używał, mógł przed złożeniem przysięgi w każdej chwili upomnieć się o swój dział, sięgnąć po kwiat szczęścia — był piękny i młody. Po tym, co zaszło u stóp Michała, miał już drogę zamkniętą. Niebotyczne mury zawarły go w przybytku skrzącym świeżością kryształów, tęczami kaskad, lecz lodowo zimnym. Przejął go dotkliwy chłód marmurów, raziła do ślepoty biel alabastrów. Na krzyk rozpaczliwy serca otrzymywał niezmiennie w odpowiedź głuche echo olbrzymich, pustych komnat. A tam za witrażami framug święciły się gody życia, mijały słoneczne, złote popołudnia. A tam za draperiami okien obdzielały szczodrze wonnym łonem róże, prześcigały w daremnym utęsknieniu za śmiałą dłonią rzęsne grusze.
Więc jak ptak uwięziony zabił o szyby, zatrzepotał o kraty i po chwili walki opadł na dno klatki. Wiara nie pozwalała rozpętać skrzydeł.
Wśród tej rozterki poznał Martę i zrozumiał, że jest mężczyzną.
Była tancerką z wędrownej trupy cyrkowych wesołków. Gdy smagłe ciało kreolki wić się jęło w lianowych zawrotach sarabandy, przesycony koszenilą szal opasywał głowę szkarłatną wstęgą, niemiały tłumy i z zapartym oddechem chłoniły taneczne przeguby. Była jak smukła tuja opleciona czerwieniejącym winogradem jesieni.
Spłynęła doń wieczorną godziną z promieniem zachodu, zawitała w progi samotnego domu jak chwila kryjoma, jedyna.
— Przysłał mnie twój wielki Archanioł...
Pawła w mieście nie było: wyjechał na czas dłuższy. Gdy wrócił, już się stało. Mógłże75 się opierać?
Było smutne, chore szczęście. Blada radość słońca na żałobnych złożach chmur nadciągającej tuczy.
Sebastian nie przestał wierzyć w świętość przysięgi. Słowa Pawła przerzynały w czarnych, niepokojących liniach świetlany wzorzec miłości...
Postanowili opuścić miasto i pójść na południe między gaje cyprysów, pomarańcz ogrody. Tej nocy. Tymczasem ostatni wieczór poświęcił Pawłowi.
Czy się czego domyślał, przeczuwał?
Nie wiadomo. Oto twarz oparł na dłoni i mówił:
— Miałem tej nocy dziwny sen. Przyśniło mi się dwoje bliźniąt nieszczęśliwym trafem zrośniętych piersiami. Po jakimś czasie okazało się, że jedno z nich jest porażone wstrętnymi krostami, które poczęły je niszczyć w gwałtowny sposób. Chcąc ocalić drugie, należało rozdzielić je. Lekarze uznali rzecz za niemożliwą. Zbadano, że miały wspólne serce, a chociaż tkwiło całe w piersi zdrowego, to przecież włókno łączące je z chorym musiało w razie odłączenia ulec zniszczeniu i zgubić drugie. Tak więc skazane były oba na zagładę. Pomyśl... przez jedno małe włókienko! Fatalne!
Sebastian badał uważnie twarz mówiącego:
— Cóż dalej?
— Dalej?... Cóż chcesz?... Wynik jasny. Widziałem z przerażeniem okropny zanik jednego, który przeniósł się z kolei na zdrowe. Obudziłem się właśnie w tej chwili, gdy choroba docierała do serca...
— Istotnie — mruknął dzwonnik — Istotnie...
I dodał ciszej:
— Dziwne podobieństwo...!
Zmierzchło się zupełnie. Paweł powstał i wyciągnął dłoń na pożegnanie. Uścisnęli się: jeden jakby z niemym wyrzutem, drugi na długie, może na zawsze rozstanie.
W chwilę potem rzeźbiarz siedział już sam przed domem.
Księżyc snuł już od jakiegoś czasu odwieczne marzenie o sennych pląsach, srebrnej zadumie, tęsknocie, zlewał bladą łaskę bezsiły na szpalery jodeł i kasztanów. Wśród krzów różanych wzbijały się świętojańskie czerwce, lśniąc ognikami marnego szczęścia. Skądś mgły się uniosły i tuląc pnie drzew w rozwiewne szale, strzępiły pierś mleczną na sękach. Gdzieś słowik zanosił od jęku...
Za kratą furty zamajaczyła wiotka postać.
Nareszcie!
Poszli szybko w stronę przedmiejskich bulwarów. Miasto już spało. Tylko z przydrożnych winiarni wypadały na chodnik światła lamp, pochodni, szły chrapliwą wibracją melodie piosenek.
Wstąpili do ostatniej, najbardziej wysuniętej z miasta, od której zwykle rozpoczynał drogę pocztylion. Miał wyruszyć dopiero po północy, więc czasu było dużo. W oberży zastali cygańską kapelę wrzaskliwą, lecz namiętną. Ścisk był ogromny i dym przesłaniał wszystko, że zaledwie znaleźli miejsce za stołem.
Pieściwe tony skrzypiec, fletów, zmieszane z chrzęstem brząkadeł, grzechotek zagrały współdźwiękiem w duszy Marty: poczęła tańczyć.
Rozstąpiono się.
Krótka przygrywka. Parę urwanych, drapieżnych rzutów i... wkoło... Tors dumny, królewski... Purpurowy szal... Gest pyszny, szeroki: kreolka!...
Zwolniła biegu... drzemią pożądaniem struny... koła węższe, do środka... znieruchomiała!...
Hej, krwi ty moja, krwi szalona, przelewaj brzeg, srom76 biały łam! Płomieni jestem córa! Hej, krwi ty moja, krwi!... Oszalej, zagraj, pluszcz! Jak żagiew ogniem zionę!...
Wiry, skręty, zgiełk!... Poniosła się w tan. Orgia zgięć, przekłonów, sploty ramion, wstęg, włosów wicher złoty! I ten szal czerwony, ten czerwony szal!...
Błyskawiczne zetknięcie się źrenic...
— Co mnie i tobie niewiasto?...
Ból, przepaść, uwielbienie! Archanioł Michał!
Święty, czysty... mój! Wzburzonej krwi hołd, przepokorna skrucha...
Nie!... Prawda jest we mnie!...
Cudny odrzut głowy, obłęków warg... Kto przemoże?
Przypadła do kochanka.
Przez nagle rozwarte drzwi tylnej ściany bryznęły strugi deszczu i w progu zaczerniała księża szata. Był to ojciec Paweł przemoczony do nitki, wybladły. Około północy zbudzono go nagle i zawezwano do umierającego. Porwał się z posłania i zabrawszy, co najpotrzebniejsze, bez płaszcza w towarzystwie nieletniego chłopca poszedł. Droga była dość daleka, lecz noc widna jak w dzień. W powrocie zaskoczyła go burza. Na oślep, nie wiedząc, gdzie zmierza w ciemnościach, dopadł drzwi pierwszego z brzegu domu. Teraz spostrzegłszy się, chciał już zawrócić, gdy wtem oczy jego padły na Sebastiana i tancerkę tulącą mu się w objęciach.
Twarz księdza na moment przeorała bezsilna rozpacz. Lecz już w następnej chwili opanował się i nie cofając już więcej postąpił ku nim.
— Sebastianie, czy uczyniłeś to ze straty wiary?
Sebastianie! Czy przestałeś wierzyć?
Rzeźbiarz milczał. Wiedział, że chwila jest stanowcza, lecz i święta. Przed tym przeszywającym, jasnym wzrokiem nie śmiał kłamać, nawet... choćby go ocalić. Więc po długiej chwili odparł cicho.
— Nie...
Wściekły kurcz chwycił go za szczęki.
— Przebacz!... Lecz nie mogłem inaczej...
— Dziękuję ci, bracie. Bądź spokojny: ja Go ocalę. Przywrócę zachwiane przymierze. A ty bądź z nią szczęśliwy, jeśli tylko... zdołasz...
Uśmiechnął się.
Zanim dzwonnik znalazł siły na odpowiedź, księdza Pawła już w sali nie było...
Tymczasem na dworze wyjaśniło się na nowo i księżyc kończył przerwaną wędrówkę.
Muzyka gdzieś się wyniosła, ludzie porozchodzili. Tylko po kątach drzemali podróżni w oczekiwaniu na pocztę.
Sebastian głucho patrzał w sufit, nie zwracając uwagi na Martę, chociaż usiłowała bezskutecznie wywieść go z ociężałej zadumy.
Tak minęło parę godzin.
Nagle zagrała trąbka do odjazdu. Powstał jak ze snu i pod pozorem, że idzie umówić się o miejsce, wyszedł z austerii. Za bramę skręcił ku miastu; pędziło go w stronę fary.
W pół godziny był na miejscu. W kościele świeciło się: ujrzał nikły blask świecy przez otwarte podwoje. Jakby tylko chcąc coś stwierdzić naocznie zajrzał do środka. Przykro zaśmiał się:
— Wiedziałem.
Ołowianym krokiem skierował się ku dzwonnicy.
Była może trzecia nad ranem i kury już piały trzykrotnie. Nad miastem wyciągała leniwe ramiona przedświtowa cisza, poszczekiwały psy spuszczone z łańcuchów, przecierały się mgły nad rzeką. Z dachów ściekały sennie łzy dżdżu nocnego, w kadziach chlupotała mętnie deszczówka. Na wschodzie gwiazdy wtapiały się w błękit...
Wtem jęknął głos dzwonu: samotny, ochrypły... Ktoś bił na trwogę. Już dwa grały, trzy... wszystkie. Szły w ulice spiżowe tarcze dźwięków i uderzywszy o się z gruchotem roztrzaskiwały o mury... Nowe kłęby rozdrganego powietrza, wściekły rozmach oślepłych falang i znów rzegotanie zderzenia... Obłąkały się dzwony...
Zbiegli się ludzie z pochodniami na dziedziniec fary... Kościół stał szeroko rozwarty. W pośrodku, u stóp wielkiego ołtarza leżał w posoce krwi ksiądz Piotr ze zdruzgotaną czaszką, trzymając w objęciach Archanioła Michała, który go okrył złotymi skrzydłami. Szczególnym trafem posąg runąwszy ocalał: spoczął bezpiecznie na ciele księdza, rozgniatając mu głowę ciężarem własnej.
A tam na dzwonnicy pieniła się wietrzyca dźwięków, targały opętańcze sznury, tłukły rozhukane serca.
Dzwonnik od fary oszalał...
Nad Castro de Brocadero rozwiesiła dziko zmierzwione zapony chmur wietrzna jesienna noc. Luty wiatr, przedarłszy się przez szczerbate piły Pico Nevado wpadał piekielnym gwizdem pomiędzy rozchybotane szczyty drzew, okrążał zamek korowodem poświstów, osaczał zewsząd rozjuszonym skowytem. Chwilami rozpruwały się skleszczone w uścisku ławice chmur, by odsłonić seledynową tarcz77 księżyca: na moment wynikały z pieczar nocy krzepkie narożniki, wydłużały się ukośnym biegiem bastiony, stożyły78 śmiałym rzutem w niebo iglice wież. I znów wsiąkało wszystko w niezgłębione ciemności. Tylko gromada puchaczy wyrywała się spod murowych wyziorów i z złowrogim skwirem tłukła o skały...
W smukłym, gotyckim oknie narożni pełgoce79 nikłe światło: nie śpi pan grodu, czuwa Don Alonzo de Savadra. Zegary zamkowe dawno już wydzwoniły dwunastą, dawno już przebrzmiała na wieży mosiężna fanfara północy złamana w tysiączne podźwięki o drapieżne graźnie...
Do pańskiej komnaty wszedł srebrnowłosy majordomo80, czystej krwi hidalgo81, przyjaciel i sługa. Oddawał klucze:
—
Uwagi (0)