Z opowiadań prawnika - Eliza Orzeszkowa (gdzie czytać książki .TXT) 📖
Cykl na który składają się trzy opowiadania” „Stracony”, „Dziwak” i „Pani Luiza”. Łączy je postać narratora — prawnika podejmującego się kolejnych zadań.
Orzeszkowa używa postaci prawnika do pokazania kilku obrazków z życia różnych sfer społecznych: robotników, arystokracji, ziemiaństwa. Tylko nowela „Stracony” faktycznie dotyczy rozprawy sądowej i ma wpływ na przebieg akcji, w pozostałych dwóch zawód narratora nie ma większego znaczenia. Tym, co te utwory łączy jest raczej krytyka relacji społecznych i wrażliwość na krzywdę. Eliza Orzeszkowa jest jedną z najważniejszych pisarek polskich epoki pozytywizmu. Jej utwory cechuje ogromne wyczucie na problemy społeczne — w mowie pogrzebowej Józef Kotarbiński nazwał ją wręcz „czującym sercem epoki”.
- Autor: Eliza Orzeszkowa
- Epoka: Pozytywizm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Z opowiadań prawnika - Eliza Orzeszkowa (gdzie czytać książki .TXT) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Eliza Orzeszkowa
— Nie wiem, prawdziwie nie wiem... dziwi mię tylko, jakim sposobem ludzie mogą na rzeczy podobne wydawać tyle pieniędzy.
Przypomniałem sobie owę admonicyą, daną w biurze przez Czyńskiego młodziutkiemu panu Leonowi za glansowane rękawiczki i cukierki dla panienek; uśmiechnąłem się wewnętrznie.
— Są ludzie, — rzekłem, — którzy potrzebują miéć przed oczyma swemi rzeczy piękne...
— Piękne, — powtórzył kopista mój takim samym tonem namysłu i niezrozumienia, jakim powtarzał przed chwilą wyraz kwiaty, — czy to jest piękne? — dodał, poruszeniem głowy wskazując wazony.
Nie chciałem i nie mogłem wdawać się w rozprawy estetyczne, odrzekłem więc poprostu:
— Czyż nie czujesz pan, że naczynia te białością swą i kształtem przyjemnie bawią oko?
Wpatrzył się we mnie szeroko otwartemi oczyma, w których jednak było tym razem coś więcéj niż uprzednie naiwne zdziwienie. Zdawało mi się, że uczuł się rozgniewanym, czy zasmuconym.
— Nie wiem, — rzekł po chwili, spuszczając głowę i wzruszając lekko ramionami, — nie wiem, czy oczy ludzkie potrzebują bawić się.
Ton mowy jego stał się mrukliwym i jakby niechętnym, gdy dodał:
— Jest wiele ust, które potrzebują jeść, i głów, które potrzebują uczyć się, ale oczy... ja nie wiem... poco oczom zabawa?
Rzekłszy to, powstał i, skłoniwszy się zwykłym sobie niezgrabnym sposobem, cicho wysunął się z pokoju.
Innego dnia spostrzegłem, z jaką uwagą, i zarazem z jakiém zdziwieniem przysłuchywał się on rozmowie mojéj z kilku utytułowanymi klientami memi. Gdy wymawiałem tytuły: „hrabia” lub „książę”, roztwierał szerzéj oczy, wpatrywał się z kolei we mnie i w mego gościa, przechylał głowę z boku na bok. Byłem pewny, że gdyby miał dość po temu odwagi, byłby zapytał: „poco ludziom tytuły?” tak, jak pytał kiedyś: „poco oczom zabawa? Najpocieszniejszym jednak i zarazem najcharakterystyczniejszym rysem zachowania się jego była lękliwość szczególna, obawa, trwoga niemal, jakiéj doświadczał wobec kobiét. Ile tylko razy, wchodząc do gabinetu mego, znajdował w nim osobę płci żeńskiéj, wahał się przestąpić próg, a na usilne zaproszenie moje, przestąpiwszy go nakoniec, nie wiedział widocznie, co uczynić ze sobą, gdzie usiąść, w jaki punkt utkwić oczy. Pewnego dnia, w chwili, gdy, stojąc przy biurku, brał z rąk moich papiery, do gabinetu wbiegła młoda siostra moja z głośném fruwaniem muślinowych falban, ze srebrzystym, przeciągłym trelem modnéj aryi jakiéjś na ustach. Czyński cofnął się o kilka kroków i przypadł do ściany w ten sposób, jakby pragnął plecami uczynić w niéj wyłom i skryć się po drugiéj stronie. Na widok téj wysokiéj, chudéj postaci, która, z żałobnemi włosami, spadającemi na kołnierz szarego wytartego surduta, cisnęła się z całéj mocy do ściany, 18 letnia dziewczyna z trudnością powstrzymała wybuch śmiechu. Spojrzałem na nią prosząco, a chcąc zatrzéć wszystko, co-by scena ta mogła miéć dla kancelisty nieprzyjemnego, zwróciłem się do niego.
— Moja siostra, — rzekłem, — życzyła sobie poznać pana...
— Poznać! mnie poznać! — wyszeptał z takiém zdumieniem, jak gdyby nikt na świecie nie objawił nigdy względem niego podobnego życzenia.
Patrzał jednak na młodą dziewczynę, która, w białych muszlinach, z jasnemi warkoczami i świeżym rumieńcem wyglądała, jak żywe wcielenie wiosny. Zwrócone ku niéj oczy kancelisty mrużyły się, powieki jego drgały. Młodość, zdrowie i wesołość, połączone z wytwornością stroju i układu, sprawiały mu widocznie takie olśnienie, jakiego doświadczają ludzie, pracujący w podziemnych mrokach, gdy źrenice ich spotykają się z nagła ze światłością, dzienną i blaskiem słonecznym.
— I ja, proszę pana, mam siostrę... — wymówił nakoniec, spuszczając oczy. — Tylko że to co innego... moja siostra jest już niemłodą... trzy lata tylko młodszą odemnie... kiedyś... kiedyś była także... ale teraz... to zupełnie co innego... zupełnie co innego...
Rzekłszy to, powstał, wziął papiery i, oddawszy niezgrabniejszy niż kiedykolwiek ukłon, wyszedł z pokoju.
— Biedak! — poprawiła mię siostra.
Wrażenie, które sprawił na Czyńskim widok młodziutkiéj, wesołéj siostry mojéj, niczém było przecież w porównaniu z tém, którego doświadczył on, znajdując dnia pewnego w gabinecie moim panią Różę Trońską. Oddawna znana mi szanowna ta dama, właścicielka sporego folwarku i matka czworga dorastających dzieci, z największym właśnie zapałem opowiadała mi o strasznych, niepojętych, pomsty niebieskiéj wzywających, nadużyciach i krzywdach, jakich dopuszczali się względem jéj łąk i lasów niegodziwi, bezbożni sąsiedzi, a szeroko rozpościerając na kanapie suknią z cieniuchnéj i taniéj, lecz jedwabnéj materyi, i żywo gestykulując małemi, pulchnemi rączkami, ubranemi w zbyt ciasne rękawiczki, wzywała mię, abym poruszył niebo i ziemię w celu wyjednania dla niéj jak najszybszéj pomsty, gdy na progu pokoju ukazał się ze swą starą, papierami wypchaną teką pod ramieniem, Joachim Czyński. Na widok jego, z rumianych i okrągłych ust szanownéj damy, oprawionych w również rumiane i okrągłe policzki, wyrwał się wykrzyk takiego zdziwienia, jak gdyby stanęło przed nią widmo znanéj kiedyś, lecz dawno już w grobie pochowanéj osoby. Ale i na długą, bladą, chudą twarz kancelisty, wytrysnął błyskawicznie krótki, lecz szkarłatny, rumieniec. Gdy zniknął, twarz ta stała się bledszą jeszcze, niż zwykle. Powieki i usta jego drżały, bruzdy na czole poruszały się i falowały, miotane jakby burzą myśli, czy wspomnień, w głowie powstałą. Stanął w drzwiach, jak przykuty do miejsca, z oczyma błądzącemi niepewnie po twarzy pani Róży. Widocznie nie wiedział znowu, co ze sobą uczynić; postąpić na przód nie miał siły, cofnąć się nie śmiał.
— Mój Boże! — rozpościerając szeroko ramiona, i wraz ze swoją jedwabną suknią miotając się na kanapie, wołała dama, któréj żywość temperatury i skłonność do wykrzykników były mi dobrze znane; — mój Boże! na tym świecie to widać góra z górą tylko zejść się nie może, a ludzie muszą spotykać się, choć-by ich góry i morza dzieliły! Czy ja się spodziewałam kiedy zobaczyć pana Joachima! Ale, jak widzę, pan Joachim chyba mnie nie poznaje!
Kancelista podniósł głowę i postąpił krok na przód.
— Ja pani nie poznaję? — wyszeptał zwykłym sobie tonem zdziwienia; — jakże ja mógł-bym pani nie poznać?
Kobiéta zaśmiała się. Śmiech jéj przecież był widocznie przymuszony, a błękitne oczy, które kiedyś musiały być piękne, srebrzyły się wilgocią.
— No, któż ja jestem? — wołała zwykłym sobie donośnym głosem, lecz w którym drgała rzewna jakaś nuta, — niech pan Joachim powié moje nazwisko, to-wtedy przekonam się, że mię poznał.
— Pani Róża! — szepnął kancelista, drżącém ramieniem cisnąc do boku obdartą tekę.
— Poznał! rzeczywiście poznał mię! — zawołała kobiéta, splatając ręce, a zwrócona już do mnie, mówiła daléj. — Pan dobrodziéj bo nie wié o tém, że my z panem Joachimem jesteśmy znajomi od wieków, i gdyby nie pewne okoliczności... no! ale co to już o tém mówić! co było a nie jest, nie pisze się w regestr! tylko, że ja mam takie serce, które gdy raz kogo polubi, to już na zawsze życzliwém mu zostaje, ot, i teraz, jak zobaczyłam pana Joachima, wydało mi się, że jestem sobie jeszcze 18-letnią panienką, i że w różowéj sukience, (jak dziś pamiętam, że miałam na sobie wtedy różową sukienkę), siedzę, przy mojéj nieboszczce mamie, w bawialnym pokoju mojéj nieboszczki stryjenki, a pan Joachim zaprasza mię do tańca...
Myśl o tém, iż niezgrabny i dziko nieśmiały kopista mój, o wycieńczoném ciele i włosach żałobnych, mógł kiedykolwiek zapraszać do tańca młode, różowo ubrane panienki, wydała mi się tak komiczną, że, z mimowolnym uśmiechem i żartobliwém słowem na ustach, zwróciłem się ku miejscu, na którém przed chwilą stał Czyński.
— Gdzież jest pan Joachim? — zawołała pani Róża.
Nie było go już w gabinecie. Przez parę drzwi roztwartych zobaczyłem, jak w przedpokoju, w dziwnie pochylonéj, złamanéj postawie i, ze szczególniejszym u niego, pośpiechem, kładł na ramiona swój wielki watowany płaszcz z peleryną. Na biurku mojém leżały przepisane papiery, które odnosił mi dnia tego. W zegarkowéj akuratności swéj nie zapomniał, pomimo widocznego, silnego wzruszenia, położyć ich na zwykłém miejscu, lecz sam, bez pożegnania i najlżejszego, szelestu wysunął się z pokoju. Po chwili za przygarbionemi plecami jego i zwisającą na nich wielką peleryną, zamknęły się drzwi, do sieni wiodące.
— Uciekł! — wymówiła pani Róża nie bez pewnego, jak mi się zdawało, żalu w głosie. — Zawsze był nieśmiały, ale jakże się zmienił! Zaledwiem go poznać mogła! Czy wié pan dobrodziéj, że przed dwudziestu kilku laty, to jest wtedy, gdyśmy się znali, był wcale przystojnym mężczyzną. Cerę miał wprawdzie i wtedy żółtą trochę i ruchy niezgrabne, ale oczy wcale piękne, wyraziste, włos bujny i głos, choć zawsze cichy jakiś i jakby nieśmiały, ot, tak prosto do serca idący. Dość powiedzieć panu dobrodziejowi, że kiedy oświadczył się o mnie mojéj nieboszczce mamie...
Tu Pani Róża przerwała mowę swą i zachichotała z cicha, spuszczając oczy.
— Ot, i wygadałam się! — zawołała. — No, cóż robić! słowo się rzekło; takie to zresztą dawne czasy, że już o nich nie grzéch, a czasem to i przyjemnie, pomówić. Otóż trzeba panu dobrodziejowi wiedziéć, że pan Joachim, jak tylko zobaczył mię wtedy, na wieczorze u nieboszczki stryjenki, zaraz zakochał się we mnie na zabój. Tańczył, co prawda, bez taktu, i rozmowny bardzo nie był, ale tak mu jakoś poczciwie z oczu patrzało, i tak mi głos jego do serca przypadał, żem sobie i ja w nim nieco upodobała, A ojciec mój, jak to panu dobrodziejowi wiadomo, był wtedy „naczelnikiem stołu” w tém samem biurze, co i pan Joachim, i miał o nim bardzo dobre wyobrażenie. Było nas zresztą sióstr cztery. Gdzie-by tedy wszystkim, i bez grosza posagu, w dodatku, za wielkich panów powychodzić! To téż, kiedy pan Joachim oświadczył się o moje rękę, nieboszczyk ojciec powiedział: dobrze! nieboszczka mama powiedziała: dobrze! a co się tycze mnie, to, popłakawszy trochę, nie ze smutku, bynajmniéj, ale ot, tak sobie, z rozczulenia, powiedziałam także: dobrze! Zaręczyliśmy się, xiądz dziekan Szczepiński włożył nam na palce obrączki, nieboszczka mama zaczęła myśléć o wyprawie dla mnie, i wszystko szło pięknie, ślicznie; gdy nagle pan Joachim wyjechał dokąd-ciś na dni kilka, i powrócił z jakąś swoją siostrą...
Tu pani Róża zakaszlała ze zmieszaniem, popatrzała chwilę na rozłożone szeroko fałdy swéj sukni i, pochrząkując lekko, zaczęła znowu:
— Czy pan dobrodziéj nie słyszał nic o téj siostrze Czyńskiego? Ludzie mówili o niéj wtedy bardzo brzydkie rzeczy, i dość powiedziéć, że nikt jéj na ulicy głową nawet kiwnąć nie chciał. Już ja panu dobrodziejowi i mówić nie będę, co to za kobiéta ta siostra... matką dzieci jestem i nie godzi mi się o kobiétach tak mówić... dość powiedzieć, że kiedy nieboszczka mama dowiedziała się o téj siostrze i kto ona taka, powiedziała, że za nic nie pozwoli, abym ja z podobną osobą pod jednym dachem mieszkała. Tedy poprosiła nieboszczyka ojca, aby z panem Joachimem stanowczo rozmówił się. „No! panie Czyński, — rzekł nieboszczyk ojciec, — wybieraj pan: żona czy siostra? obu razem w domu miéć nie możesz. Wypraw jednę, to będziesz miał drugą, albo zdejm z palca zaręczynową obrączkę!” Kiedy tak rozmawiali, ja w drugim pokoju patrzałam przez dziurkę od klucza i myślałam, że pan Joachim trupem zaraz padnie, tak zbladł biedaczysko i tak trząsł się na całém ciele. „No, — powtórzył nieboszczyk ojciec, — wybieraj, — panie Joachimie: żona czy siostra?” Pan Joachim długo jeszcze milczał, usta trzęsły się mu, jak listki tego drzewa, na którém to mówią, że Judasz Iskaryota obwiesił się, aż odpowiedział po cichu; „siostra, panie”. Nieboszczyk ojciec rozgniewał się bardzo. „Zdejm pan zaraz tę obrączkę z palca!” krzyknął. Ale pan Joachim stanął, jak mur. „Oddam ją pannie Róży, jeżeli ona sama żądać tego będzie!” Sądny to był prawdziwie dzień w naszym domu. Ja płakałam, nieboszczka mama to płakała, to gniewała się, nieboszczyk ojciec gniewał się i krzyczał na pana Joachima za to, że mię przed światem skompromitował temi zaręczynami i tą swoją siostrą, którą nade mnie przekładał. Ale pan Joachim stał jak mur i wciąż swoje powtarzał: ..niech państwo pozwolą, abym z panną Różą pomówił. Widząc, że inaczéj odczepić się od niego sposobu nie było, nieboszczka mama wepchnęła mnie do bawialnego pokoju, nieboszczyk ojciec wyszedł z domu, i my z panem Joachimem zostaliśmy sam-na-sam. Wziął mię wtedy, panie dobrodzieju, za rękę, spojrzał na mnie takim jakimś wzrokiem, że aż mnie dreszcze po ciele przebiegły, i spytał się: „Czy i pani także, panno Różo, żądasz, abym moję siostrę z domu mego wypędził, aby módz z panią ożenić się?” W piérwszym momencie, to ot tak, panie dobrodzieju, rzuciła-bym się jemu na szyję i zawołała-bym „rób sobie, co chcesz, a ja cię, dalibóg nie porzucę”, ale trwoga jakaś mię zjęła i szepnęłam tylko: „kiedy mama i ojciec znajdują, że nie można... Pan Joachim ścisnął rękę moję, aż zabolała: „Panno Różo! — rzekł, — siostra moja zginęła-by zupełnie beze mnie, a ja bez pani byłbym bardzo nieszczęśliwy!” Serce krajało mi się w kawałeczki ale i cóż uczynić miałam? trudnoż było woli rodziców sprzeciwiać się, a przytém i dumną trochę byłam. Jeżeli, pomyślałam sobie, przekłada jakąś tam... nade mnie, to niechże ją sobie ma; ja znowu nie piérwsza lepsza, żeby jakąś tam... nade umie przekładać! Więc choć mię łzy dusiły, powiedziałam: „Ja, panie Joachimie, tak jak ojciec i mama... jeżeli pan rozstanie się z siostrą, to dobrze... a jeżeli nie, to nie!” Puścił moję rękę, ukłonił się i poszedł. Ach! przypominam sobie, że przy drzwiach jeszcze stanął, odwrócił się, i patrząc na mnie, wymówił cichutko: „panno Różo!” Żebym tylko głupiego
Uwagi (0)