Z opowiadań prawnika - Eliza Orzeszkowa (gdzie czytać książki .TXT) 📖
Cykl na który składają się trzy opowiadania” „Stracony”, „Dziwak” i „Pani Luiza”. Łączy je postać narratora — prawnika podejmującego się kolejnych zadań.
Orzeszkowa używa postaci prawnika do pokazania kilku obrazków z życia różnych sfer społecznych: robotników, arystokracji, ziemiaństwa. Tylko nowela „Stracony” faktycznie dotyczy rozprawy sądowej i ma wpływ na przebieg akcji, w pozostałych dwóch zawód narratora nie ma większego znaczenia. Tym, co te utwory łączy jest raczej krytyka relacji społecznych i wrażliwość na krzywdę. Eliza Orzeszkowa jest jedną z najważniejszych pisarek polskich epoki pozytywizmu. Jej utwory cechuje ogromne wyczucie na problemy społeczne — w mowie pogrzebowej Józef Kotarbiński nazwał ją wręcz „czującym sercem epoki”.
- Autor: Eliza Orzeszkowa
- Epoka: Pozytywizm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Z opowiadań prawnika - Eliza Orzeszkowa (gdzie czytać książki .TXT) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Eliza Orzeszkowa
— Dziękuję panu, że pan mi to powiedział. Biednemu nieuczonemu człowiekowi lżéj robi się na sercu, kiedy ktéś, rozumniejszy i uczeńszy od niego, mówi, że prawdą, jest to, o czém on myśli zawsze... zawsze...
W téj chwili dał się słyszéć w sieni głośny hałas trzech kłócących się głosów kobiecych. Wyraz twarzy Czyńskiego zmienił się nagle. Z niepokojem i widoczném zmartwieniem spojrzał na drzwi, za któremi słychać było sypiące się jednocześnie z trojga ust kobiecych wyrazy grubiańskiego łajania.
— Otóż to tak zawsze — szepnął Czyński, spuszczając głowę — nie dadzą jéj nigdy przejść spokojnie... czepiają, się do niéj, Bóg wié za co... to im ona drzwi za często na podwórze otwiera... to stuk w domu robi... to naczynie jakie wywróci, które umyślnie na drodze jéj stawiają, aby potém módz łajać ją i wyśmiewać...
Czy uwierzy pan dobrodziéj, że dawniéj co rok prawie zmieniałem mieszkanie, myśląc, że natrafię na lepszych... litościwszych sąsiadów... ale gdzie tam! tak się po mieście całém roztrąbiło, że wszyscy o tém wiedzą i wszędzie pamiętają...
— Pamiętają — dodał, wstrząsając smutnie głową — a jednak dwadzieścia kilka lat... dwadzieścia już kilka lat kobieta ta pokutuje...
Drzwi otwarły się z trzaskiem i wpadła przez nie Maryanna, z ciemną twarzą swą, szkarłatnie zarumienioną, z oczyma ciskajacemi błyskawice. Z pod chusty, którą była okryta, wymykały się na czoło pasma siwiejących, roztarganych w téj chwili, włosów. W ręku niosła talerz z kilku ciastkami.
— Cóż tam znowu, Marysiu? — cichym, smutnym tonem, lecz nie podnosząc oczu na siostrę, zapytał Czyński.
— A cóż? — krzyknęła, ze stukiem stawiając na stole przyniesiony talerz — to, co i zawsze! postawiły mi dzbanek z wodą tuż przed progiem, tom go i przewróciła, idąc! Umyślnie to robią, aby przyczepkę miéć jaką, a potém wypadają jak furye i łają od ostatnich wyrazów!
— Żebyś mogła nie odpowiadać im, Maryanno, nie uważać na ich łajanie... może-by się łatwiéj uspokoiły i odczepiły od ciebie — nieśmiało szepnął brat.
— A niedoczekanie ich, tych wiedźm przekletych, abym ja im milczéć i ustępować miała! — oburknęła kobieta i, jak się zdawało, przez wzgląd tylko na moję obecność, wstrzymując się od dalszych objawów i wynurzeń gniewu, poszła do kuchni. Tam ze stukiem postawiła stołek przy oknie i wzięła opuszczoną przed kwadransem robotę. Widziałem jednak, że ręka jéj, trzymająca igłę i w nierównych przestankach podnosząca się w górę, drżała, a pierś, okryta sukiennym kaftanem, oddychała szybko i z trudnością.
— Nie jest łagodną — szepnął do mnie Czyński — nie, nie można powiedziéć, aby była łagodną... gdyby nie miała tak prędkiego charakteru, może-by łatwiéj zapomnieli i dali jéj pokój... ale trudno...
— Czy pan dobrodziéj zauważył — zapytał nagle, podnosząc głowę — czy pan zauważył, że kiedy kto jest bardzo nieszczęśliwym, to mu i dobrym być bardzo trudno...
W kilka minut potém podawałem Czyńskiemu rękę na pożegnanie. Odprowadził mię do progu, przy drzwiach zatrzymał się i, po widoczném chwilowém wahaniu, wyrzekł niepewnym głosem:
— Proszę pana... czy... czy pani... Trońska często u pana bywa?
— Widzi bo pan — mówił daléj, nie czekając na odpowiedź; — osoba ta obchodzi mię trochę.... kiedyś... bardzo... bardzo dawno temu, znałem ją z blizka.
— Wiem o wszystkiém — przerwałem — pani Trońska mówiła mi, że byliście państwo zaręczeni ze sobą.
— Mówiła? — zawołał kancelista; — mówiła! — zadziwił się raz jeszcze i ledwie dosłyszalnie szepnął — więc nie zapomniała.
Usta mu drżały, plamy ciemnych rumieńców wybijały się znowu na żółte i zapadłe policzki.
— Proszę pana — zaczął znowu po chwili — obchodzi mię to bardzo... chciał-bym wiedziéć, czy jest szczęśliwą?
Powiedziałem mu, że, o ile wiem, położenie rodzinne i majątkowe pani Róży nic nie pozostawia do życzenia.
— Dzięki Bogu! — szepnął Czyński, z tak gorącém uczuciem, z takim wyrazem rzewnéj radości w oczach, że nie mogłem powstrzymać się od silnego uściśnienia chudéj, kościstéj, dziwnie dnia tego rozpalonéj, jego dłoni.
Przechodziłem ciasne i brudne podwórko, na którém hałaśliwie bawiło się kilkoro dzieci, gdy niedaleko już bramy usłyszałem za sobą ciężkie, szybkie stąpanie i nizki gruby głos kobiecy, mówiący:
— Proszę pana, niech pan będzie łaskaw wstrzyma się chwilę...
Obejrzałem się i zobaczyłem Maryannę, która, w swéj wielkiéj chuście, zarzuconéj na głowę, stanęła przede mną.
— Mam do pana prośbę — rzekła zwykłym sobie opryskliwym tonem.
— Słucham pani.
— Brat mój — zaczęła łagodniéj nieco — ma dla pana wielką przychylność. Mówił mi on kilka razy, że nie zna człowieka, który-by był tak grzecznym dla niego, jak pan.
— Bardzo rad jestem, że zasłużyłem sobie na życzliwość brata pani.
— Nie o to idzie — przerwała mi z porywczym, niecierpliwym ruchem — wiem dobrze, że pana nie obchodzi życzliwość, czy tam nieżyczliwość takiego biedaka, jak mój brat. Ale choć bardzo rzadko rozmawiam z ludźmi, zdarzyło mi się słyszéć, że pan masz dobre serce. Nie bardzo to ja poprawdzie wierzę w te dobre serca ludzkie, ale może pan już jesteś takim ot, jak Joachim, wyjątkiem... Otóż jeśli pan naprawdę jesteś dobrym i umiész czasem litować się nad ludźmi, to może pan i nade mną zlituje się, bo ja doprawdy nie mogę już z nim sobie poradzić.
— Z kim? — zapytałem, nie rozumiejąc dokąd zmierza jéj mowa.
— A z Joachimem! — sarknęła na-pół gniewnie, na-pół żałośnie — zabija się, proszę pana; formalnie zabija się pracą, niespaniem i niejedzeniem. Czy pan uwierzysz, że nie sypia on nigdy więcéj, jak pięć albo cztery godziny, a resztę czasu pisze i pisze, to w biurze, to w domu, to w domu, to w biurze..! a tygodniami czasem całemi mięsa nie je, mówiąc, że mu się nie chce, i rumianek zamiast herbaty pije, mówiąc, że mu to zdrowo; ale ja wiem dobrze, że to tylko dlatego, żeby grosz jaki oszczędzić. I żeby on, proszę pana był taki już skąpiec ostatni, toby i niedziwota była; ale dla mnie naprzykład to on, proszę pana, gotów ostatniego rubla oddać, żebym ja tylko miała wszystko, co trzeba. Dla mnie i mięso co dzień powinno być, i herbata; i bułki świeże; ale sam o krupniku postnym i kawałku chleba gotów cały rok żyć, byle mniéj pieniędzy wydać. I żeby pieniędzy nie było, no to i cóż robić? ale są, proszę pana! jest ich więcéj niż potrzeba, a komuż one zostaną?... dzieci o nie ma, a dla mnie... co tam o tém i mówić! dla mnie po jego śmierci to już było-by tylko iść co najprędzéj do grobu, choćbym zresztą i wory złota miała...
Mówiła to wszystko prędko, opryskliwie, ale przy ostatnich wyrazach nizki głos jéj zadrżał, a w czarnych palących się oczach, które wlepiała w twarz moję, ukazała się wielka łza. Powściągnęła ją przecież szybko i, jakby zawstydzona, czy niezadowolona okazaném na chwilę rozrzewnieniem, dodała gniewnym niemal tonem:
— Niechże pan będzie łaskaw powié mu, żeby szanował się choć trochę, żeby choć trochę odpoczął i pozwolił mi gotować mu codzień zdrowe i posilne potrawy. Już ja mówię o tém i mówię, i proszę, i łaję, bo człowiekowi cierpliwości nieraz braknie... cóż pocznę, kiedy nie słucha... z wielkim gwałtem wymogłam na nim, aby codzień pił kawę... dawniéj nie szkodziło mu to tyle... młodszym był, ale teraz... jeżeli to zabijanie się dłużéj potrwa, to i będzie prędko po wszystkiém... ani obejrzy się, jak w grób wlezie.
Mowa jéj zaczynała być bezładną. Za każdém prawie wymówioném słowem, oglądała się w stronę kilkorga dzieci, które, hałasując na dziedzińcu, przysuwały się ku niéj coraz bliżej ze złośliwemi zaczepnemi minami. Przewidywała jednę z tych napaści, które spotykały ją widać w każdéj dnia porze i na każdém miejscu; oczy jéj błyskały coraz bużliwiéj.
— Niech pan nie uważa na te bębny — mówiła, szybko głową wskazując dzieci — ze mnie to one śmieją się, i mnie te figi i języki pokazują... Matki je tego powyuczały, ażeby mi dokuczyć... staram się téż w dzień jak najrzadziéj wychodzić z domu, a po sprawunki idę, bardzo rano, kiedy te widźmy i bachory śpią jeszcze, albo téż wieczorem, gdy już ciemno... Ale teraz musiałam wyjść za panem, bom już dawno wybierała się do pana z tą prośbą...
Dwaj malcy, o bladych i nieprzyjemnych twarzach, wykrzywiając usta i dając sobie znaki, zbliżali się na palcach, aby stanąć za jéj plecami. Maryanna widziała manewr ten nieprzyjaciela i mówiła coraz pośpieszniéj; zarazem wkoło ust jéj zbierał się, rzec można, wyraz goryczy, a zmarszczki na czole pogłębiały się i falowały.
— Niech pan będzie łaskaw, zrobi to, o co pana proszę... Prawdę powiedziawszy, gdyby nie moja ciężka niedola, inném było-by może życie jego... z mojéj głowy nieszczęście przeszło na jego głowę... żałuję, że nie utopiłam się wprzód, nim zamieszkałam u niego i świat mu zawiązałam... ale trudno... młoda wtedy byłam... późniéj już chciałam nieraz porzucić go i iść w świat, dokąd oczy poniosą, ale bałam się zawsze i zostawałam... Ach! ten świat, świat szeroki! kogo on utraktował tak pięknie, jak mnie, ten go się lękać musi!
Zapomniała zupełnie o zbliżającéj się napaści; wielka łza, powstrzymana przed chwilą, toczyła się teraz z wolna po ciemnym jéj policzku, w czasie gdy oczy mętném spojrzeniem utonęły w przestrzeni, jakby z trwożném i wstrętu pełném przerażeniem wpatrując się w oddalone widmo strasznego świata tego, o którym mówiła.
— Postaram się uczynić wszystko, co będzie zależało ode mnie, aby nakłonić brata pani...
Nie wymówiłem jeszcze ostatniego wyrazu, gdy dwaj malcy, dawno już za plecami Maryanny czatujący na sposobną chwilę, korzystając z jéj zamyślenia, z całéj siły czterech rąk pochwycili z tyłu chustkę, którą była okryta i, zdarłszy ją z niéj, uciekali z głośnemi śmiechami i wywieszaniem języków w stronę domu. Chustka wlokła się za nimi po błocie, a goniąca towarzyszy, bosa, rozczochrana dziewczynka, deptała po niéj. Uczyniłem parę kroków w celu zgromienia dzieci i odebrania im pochwyconego i w błocie tarzanego przedmiotu, ale Maryanna nie dała się uprzedzić. Z iskrzącémi się oczyma, z dyszącą piersią, jak lwica zraniona, poskoczyła za dziećmi i w mgnieniu oka dużemi swemi, ciemnemi, silnemi dłońmi, pochwyciła jednego z malców za włosy, drugiego za kołnierz od szpencerka.
— A wy, niegodziwe bachory! — krzyczała na całe podwórko, — czy dacie wy mi pokój kiedykolwiek! Co ja wam złego robię! łotry, rabusie!
Każdemu z wyrazów tych towarzyszyły targnięcia za włosy jednego z dzieciaków, za kołnierz drugiego. Malcy wrzeszczeli z bólu i złości. Na głos ich ukazały się przed domem dwie mieszczki, w spódnicach, fartuchach, z rękawami po łokcie zatoczonemi. Walka zawrzała. Krzyki kobiece i dziecinne, łajania i przekleństwa napełniały podwórko, gdy we drzwiach domu ukazał się Czyński.
— Maryanno! — zawołał przyciszonym swym głosem.
Rozwścieklona kobieta rzuciła na niego przelotne spojrzenie, nie przestała przecież krzyczéć i rozmachywać rękoma w stronę krzyczących także i giestykulujących sąsiadek.
— Maryanno! — powtórzył Czyński — pójdź do domu!
Na twarzy jego malowała się boleść, głos posiadał dźwięk rozkazu bardziéj, niż prośby.
Kobieta spojrzała znowu w stronę mówiącego, głos jéj zniżył się, iskrzący się wzrok utkwił w ziemi; po chwili jakby pogardliwym ruchem i nie podnosząc oczu, wyrwała z rąk sąsiadki odebraną przez dzieci chustkę, i zrumieniona do szkarłatu, lecz milcząca już i z pochyloną głową, szybkim, ciężkim krokiem poszła za bratem w głąb’ domu. Grubiańska, lecz pełna bolesnego znaczenia, scena ta sprawiła na mnie przykre wrażenie. Jakkolwiek były niezrozumiale mi cechy charakteru Czyńskiego, jakąkolwiek mogła być przeszłość jego siostry, życie dwojga ludzi tych, odgrodzonych od świata, wyśmiewanych, wzgardzonych, wlokących mroczne, zimne, bezbarwne istnienie, było zbyt posępne, aby mogło nie budzić głębokiéj litości.
W piérwszéj téż stosownéj chwili spełniłem żądanie Maryanny i, najłagodniéj, w sposób, jak mogłem, najbardziéj przekonywający, przedstawiłem Czyńskiemu, iż powinien więcéj dbać o swe zdrowie, mniéj pracować, mniéj nocy bezsennych spędzać i nie odmawiać sobie rzeczy, koniecznych do utrzymania sił i życia. Słuchał mnie z razu ze zdziwieniem, potém markotnie trochę, nakoniec uśmiechnął się i, lekko wzruszając ramionami, rzekł:
— Pewno to już Maryanna wsadziła tu swoje trzy grosze... widziałem, że szła za panem, i wiedziałem z góry, o czém panu będzie gadała! Ale niech pan jéj nie wierzy... mnie wszystko to nie szkodzi... wcale nie szkodzi... a siostra niespokojna, wiadomo, jak siostra... Prawdę panu powiem, że ona dokucza mi często tém swojém: a jedz! a śpij! a przestań już pisać! Ale trudno... inaczéj być nie może... wszak nas tylko dwoje na świecie!...
Widziałem dobrze, iż przedstawienia moje nie wywarły na niego najlżejszego wpływu i że żyć on będzie daléj tak, jak żył dotąd, zamęczając się pracą nad siły i rozlicznemi umartwieniami ciała.
To też zaniepokoiłem się mocno, gdy, wbrew pedantycznéj swojéj akuratności, nie zjawił się on u mnie dnia pewnego o zwykłéj godzinie.
Mniemałem, że zachorował, a domysł mój wydał mi się niewątpliwie trafnym, gdy, przybywszy za interesami do biura, ujrzałem miejsce, na którém siadywał zazwyczaj, niezajęte.
— Nie wiecie, panowie, co się dzieje z Czyńskim? zapytałem dwu, czy trzech, bliżéj mi znajomych urzędników. — Nie był dziś u mnie i tu go
Uwagi (0)