Pani Dudkowa - Eliza Orzeszkowa (gdzie czytac za darmo ksiazki .TXT) 📖
„Historja nieduża i jak prawie wszystkie historyjki tego świata, z początkiem wesołym, a z zakończeniem smutnem. Jeszcze teraz, gdy ją czasem wspominam, czyni mi się smutno i jakoś wstyd. Nie za siebie. Za kogóż? Może za ród ludzki.”
Prosta, krótka opowieść o pięknie natury i bezmyślnym ludzkim okrucieństwie wobec zwierząt. Kolejne z późnych opowiadań Orzeszkowej zamieszczonych w zbiorze „Ostatnie nowele” z roku 1921. Niestety, podobnie jak większość jej późnej twórczości, znacznie mniej interesujące od utworów tworzonych dwie czy trzy dekady wcześniej. Eliza Orzeszkowa jest jedną z najważniejszych pisarek polskich epoki pozytywizmu. Jej utwory cechuje ogromne wyczucie problemów społecznych — w mowie pogrzebowej Józef Kotarbiński nazwał ją wręcz „czującym sercem epoki”.
- Autor: Eliza Orzeszkowa
- Epoka: Pozytywizm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Pani Dudkowa - Eliza Orzeszkowa (gdzie czytac za darmo ksiazki .TXT) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Eliza Orzeszkowa
Ta lektura, podobnie jak tysiące innych, jest dostępna on-line na stronie wolnelektury.pl.
Utwór opracowany został w ramach projektu Wolne Lektury przez fundację Nowoczesna Polska.
ISBN 978-83-288-3634-1
Pani Dudkowa Strona tytułowa Spis treści Początek utworu Wesprzyj Wolne Lektury Strona redakcyjnaOpowiem zdarzenie prawdziwe. Nic nie dodam, nic nie ujmę; opowiem tak jak było. Historja nieduża i jak prawie wszystkie historyjki tego świata, z początkiem wesołym, a z zakończeniem smutnem. Jeszcze teraz, gdy ją czasem wspominam, czyni mi się smutno i jakoś wstyd. Nie za siebie. Za kogóż? Może za ród ludzki. Przed kim? Przed ptakiem...
Dawno... dawno... dawno temu, — jeszcze słońce życia na południowym punkcie niebios stało, — przyjechaliśmy z miasta na wieś, na kilkomiesięczny pobyt na wsi pięknej, malowniczej.
Pierwsze dni pobytu na wsi, to dla mieszkańców miasta po zimowej szarzyźnie, ciasnocie i pracy, święto słońca, błękitu przestworza, wolności. Starzy uczuwają się młodymi, smutni wesołymi, słabi krzepkimi, a w młodych i silnych każde odetchnięcie wlewa rozkosz, każde zatoczenie dokoła wzrokiem nieci gorące skry. Nie chodzą, ale biegają, nie mówią, ale śmieją się i śpiewają. Wszystkie nielubienia i zażalenia wzajemne nikną, skargi nietylko na ustach, lecz i w sercach milkną, z dusz zwalają się ciemne mary, a nawet te, co są do krwi serdecznej czerwone, bledną i zwijają się w kątach dusz — skurczone, oniemiałe, zwyciężone do czasu.
Potem, wkrótce może i tu nadejdą szare słoty, zaszumią smutne wiatry, do dusz z powrotem wślizną się złe mary. Ale te pierwsze dnie... nic tylko radość, lekkość, wesołość, zapomnienie — zachwycenie.
Sporo nas było starszych i młodszych, ale wszyscy, bez wyjątku, czuliśmy się weseli, ucieszeni, ukojeni, zachwyceni.
Pod czystem morzem błękitu niebieskiego, ogród rozlewał jezioro zieloności majowej, białe akacje kwitły. W powietrzu zapachy róż, ziół dzikich, sosen pobliskiego boru; w drzewach szczebioty, śpiewy, fruwanie skrzydeł drobnych. U stóp wybrzeża wysokiego, pas Niemna z falą bogatą, spokojną.
Jeszcześmy wszystkich cudów, które nas otoczyły, wzrokiem, słuchem i powonieniem ogarnąć nie zdołali, jeszcześmy wszystkich dróg i zaciszy rozległego ogrodu nie zwiedzili, gdy usłyszeliśmy w głębi jego rozlegające się wołanie jakiegoś ptaka. Głośno i wyraźnie odcinało się od innych dźwięków i szmerów ogrodu i było nam nieznane. Zrazu zawołał ktoś: kukułka! Ale nie. Coś bardzo podobnego do kukułki, ale nie ona. Frazes tak samo jak u kukułki z dwóch sylab złożony, jednak hu-hu raczej, niż ku-ku wyczuwać w nim można i wygłaszany tak samo donośnie, ale tonem mniej czystym i dźwięcznym, raczej głuchym i chrapliwym.
Po przysłuchaniu się ktoś z towarzystwa rzekł:
— To jest dudek!
Dudek! Co za radość! Aż śmiech pomyśleć, że komukolwiek na świecie drobiazgi takie źródłem radości bywać mogą! Wielu z nas ptaka, w stronach tych rzadkiego, nigdy jeszcze nie widziało... Skąd się wziął? Nie było go tu lat zeszłych! Jak wygląda? Coś nakształt wrażenia, które sprawia przybywający do stolicy w sezonie zimowym artysta sławny, a jeszcze nieznany. Zobaczyć, zobaczyć go co najprędzej! Tylko, że tu nie trzeba było ani biletu do loży teatralnej, ani toalety, ani karety. W mgnieniu oka kilka młodych kobiet znalazło się w głębi ogrodu z nadzieją w sercu, że ujrzą tam — dudka. Panowie nam nie towarzyszyli. Po cóż?... Wszakże to nie taki ptak, którego na polowaniu zabić, a potem zjeść wypada!
Idziemy tedy cichuteńko pod rzędem rozłożystych klonów i jesionów, patrzymy, słuchamy... Wtem, blisko, blisko, pośrodku kwatery ogrodowej, owocowemi drzewami zasadzonej, rozlegać się zaczyna i po wiele razy rozlega się trochę chrypliwe, ale donośne, wesołe: hu-hu! hu-hu! Biegniemy przez szarpiące nam suknie krzaki agrestowe, po trawie usianej szafirowemi oczkami weroniczki, przybiegamy do starej, rozłożystej gruszy i stajemy jak wryte, dech w sobie tłumiąc. Tu, niewysoko, w dziupli grubego pnia gruszy gniazdo... Ale, zanim zdołałyśmy zajrzeć do dziupli, z gałęzi porwał się i nad głowami naszemi przeleciał ptak sporej wielkości, z opierzeniem brunatnem i dużym czubem z piór u wierzchołka głowy. W tym czubie dudkowym mignęło nam przed oczyma coś hardego i buńczucznego, co zdawało się mówić: „jestem sobie zuch i pan! Jestem sobie pan! pan!”
Odrazu zaczęliśmy go nazywać panem Dudkiem. Zląkł się nas jednak ten zuch i pan. Odleciał, a zarazem umilkło w powietrzu jego głośne, wesołe: hu-hu!
Ale z brzegu dziupli trochę tylko na skrzydełkach wzniósł się i u brzegu najniższej gałęzi osiadł drugi ptak, zupełnie do tamtego z wielkości i opierzenia podobny, tylko z mniejszym pękiem piórek nad głową. Domyśliliśmy się, że była to pani Dudkowa. Ta nie uciekała. Bała się nas czy nie bała — jej tylko było wiadome, ale nie odleciała, nie uciekała... U brzegu wiotkiej gałęzi, która kołysała się pod ciężarem, na straży gniazda pozostała jakby skurczona, zjeżona, z szyją w kierunku naszym wyciągniętą, patrzała na nas dwojgiem małych, czarnych oczu, do których w tej chwili wstąpiła cała jej dusza ptasia, dusza zaniepokojona, badawcza, pytająca, jakby prosząca... W dziupli grubego pnia gruszy znajdowało się gniazdo, a na dnie jego czworo dudziąt malutkich, zaledwie opierzonych i które zdołałyśmy przeliczyć, ale którym nie zdołałyśmy przypatrzyć się dokładnie, bo pożałowałyśmy matki i, niepokoić jej dłużej nie chcąc, odeszłyśmy, tak jakeśmy przyszły — cichuteńko, na palcach.
Ale odtąd, rodzina Dudków, w ciemnej dziupli gruszy mieszkająca, stała się przedmiotem naszej czułej sympatji i troskliwości. Bywają w życiu takie momenty, w których człowiek kocha trawę, kwiaty, ptaki, wita się z nimi codzień, jak z dobrymi znajomymi czy przyjaciółmi, cieszy się ich świetnością, współczuje ich biedom, a one nawzajem rozlewają po jego dniach i sercu uciechę i ukojenie. Może to są takie momenty, w których kochanie ludzkie rozlewać po nich zaczyna zasmucenie i niepokój.
Przedewszystkiem, nowo zawiązana znajomość wznieciła wśród towarzystwa naszego kwestję lingwistyczną. Matkę rodziny dudków nazwałyśmy odrazu: panią Dudkową, ale wkrótce ktoś z towarzystwa, purysta językowy, przekonywać nas począł, że według zasad mowy polskiej, mówić należy nie Dudkowa, ale Dudzina. Miał słuszność, lecz żeśmy już formy naszej po wiele razy użyły i że się nam ona podobała, zakrzyczałyśmy pedanta i pozostałyśmy przy brzmieniu: pani Dudkowa.
Codzień, a czasem i kilka razy na dzień, jedna, dwie z nas, lub wszystkie razem w jasną, słoneczną pogodę szłyśmy w głąb ogrodu i najciszej, najspokojniej, jakeśmy tylko mogły, zbliżywszy się do starej gruszy, przyglądałyśmy się życiu i wzrostowi rodziny dudków.
Z panem Dudkiem bliskiej znajomości zawiązać nie było podobna, bo najczęściej w domu go nie bywało. Czasem jednak siedział w chwili naszego przyjścia na gałęzi nad gniazdem rozpostartej w wyprostowanej postawie, zuchowaty i wesoło hukający, ale przy zbliżeniu się naszem odlatywał i albo zupełnie z oczu nam znikał, albo na niedalekiem drzewie osiadłszy, krył się w jego listowiu tak, że tylko brunatny czubek niepewnie jakoś i wcale nie buńczucznie wyglądał z za listowia.
Ale ona zawsze zostawała, coraz mniej niespokojna, coraz ufniej spoglądająca na nas z grubego sęku drzewa, albo z najbliższej gałęzi... Przynosiłyśmy i rozsypywały u stóp drzewa ziarna i okruchy bułki, które ona po oddaleniu się naszem zbierała i w głąb dziupli zanosiła. O kilka kroków tylko stojąc, przypatrywałyśmy się jej zlatywaniu na ziemię i wlatywaniu do gniazda i ta bliska obecność nasza w niczem jej nie przeszkadzała. Aż przyszło do tego, że poczęła odzywać się do nas. Gdyśmy zbliżały się, wydawała z gardziołka dźwięki krótkie, jakby poufałe: dzień dobry! lub przyjacielskie: co nam dziś przynosicie? Ani myślała już o żadnym strachu i spokojnie pozostawała na miejscu, gdzie znalazło ją nasze przybycie, najczęściej na dużym sęku, sterczącym u samego otworu gniazda.
Widząc tedy, że nie sprawiamy przykrości żadnej matce, śmiało przypatrywałyśmy się dzieciom. Zaglądając do dziupli, widziałyśmy na jej dnie cztery główki, cztery dzióbki i niewyraźne w zmroku gniazda cztery ciałka coraz większe. Wzrastały szybko i już nawet rozpoznać można było zarysy powstających nad główkami czterech czubków. Niezmiernie miłe wydawały się nam te maleństwa i nie szczędziłyśmy dla nich ani ziarn, ani okruchów, ani pieszczotliwych słówek, które im były najpewniej obojętne, ale matce zdawały się podobać, przynajmniej nie budziły w niej żadnego niepokoju ani niezadowolenia. Siedziała sobie wtedy spokojnie na gałęzi lub na sęku, kręcąc czubatą głową, czarnemi, żywemi oczętami rzucając we wszystkie strony i niekiedy cichym słowom naszym przywtórzając krótkimi, ale licznymi dźwiękami, jakby mówiła: tak! tak! śliczne są, milutkie są te moje dziatki!
Raz, śród nocy, powstała silna burza z grzmotami i wichurą. Słyszałyśmy, jak za oknami szumiała ulewa, drzewa miotane wichrem skrzypiały, piorun kędyś w głębi ogrodu uderzył. Nikt spać nie mógł i wszyscy uczuli, że w noc tak straszną, raźniej jakoś będzie w gromadzie. Wyszłyśmy tedy ze świecami w rękach z naszych sypialni i zaledwie spotkałyśmy się w bawialnym pokoju, jedna z nas zawołała:
— Co tam dzieje się z naszemi dudkami!
A inne:
— Może to w tę gruszę piorun uderzył?
— Wicher może ją złamać!
— Ulewa gniazdo im zaleje...
Biadania te nasze nad przypuszczalnem nieszczęściem dudków panowie podsłuchali i nazajutrz, wiele było śmiechów i żartów na temat: jakie to bywają troski niewieście!
Ale po burzy nocnej, dzień zajaśniał prześliczny. Pobiegłyśmy do starej gruszy. Stoi brylantowa od świecących w słońcu kropel nocnej ulewy, w dziupli są, jak były, cztery dzióbki i cztery czubki, już spore, a przyjaciółka nasza, pani Dudkowa, siedzi na mokrym sęku i z głową ku skrzydłom odkręconą, dziobem pióra sobie wygładza, może osusza. Popatrzała na nas i wróciła do starań około toalety swojej, przez ulewę i wichurę nocną nadwerężonej; przyczem odzywała się czasem, jakby mówiła: no, no! wszystko dobrze! bieda była, ale przeminęła! Malutkie dobrze się mają!
Niebawem jednak przyjść miała bieda inna, daleko sroższa i taka, która nigdy już przeminąć nie mogła. Zawsze tak bywa; przychodzą na istoty żyjące biedy różne, przemijają i znowu wszystko dobrze, przyjdzie taka, która przeminąć nie może i po której nigdy już istocie żyjącej nie będzie dobrze.
Siedzieliśmy wszyscy na obszernym ganku, z którego widać było znaczną część ogrodu, szereg klonów rozłożystych, białe ławki pod klonami, błękitny Niemen i płynące po nim żółte tratwy. Było nas osób z dziesięć, rozmowa toczyła się ożywiona i gwarna, gdy nagle na drewniane ogrodzenie ganku spadł duży, brunatnej barwy ptak i w nieruchomej postawie jakby zastygł. Od pierwszego wejrzenia poznałyśmy w tym ptaku panią Dudkową i pierwszem uczuciem naszem było zdziwienie. Czego ona tu przyleciała? I jak to być może, aby ptak nie oswojony tam przylatywał, gdzie znajduje się tylu ludzi i taki gwar głosów ludzkich panuje? Czy tak bardzo oswoiłyśmy już ją z ludzkiemi postaciami i głosami, że całkowicie lękać się ich przestała? I co ją tu sprowadziło? Czy przyleciała w odwiedziny do nas? Skądże wie, że tu mieszkamy i jaka być może pobudka odwiedzin? W tem coś jest, o, jest. Siedzi na poręczy ganku, jakby zastygła, czy zmartwiała, głosy nasze ożywione i nawet podniesione żadnego na nią wrażenia nie wywierają i tylko oczy swe przenosi wciąż z jednej z nas na drugą, drobne, czarne oczy, w które znowu zbiegła się cała jej dusza ptasia, ale tym razem przerażona, skarżąca się, żałosna. Ani wyobrażam sobie, by postawa i oczy ptasie wyrażać mogły taki przejmujący, bezgraniczny ból... Wszyscyśmy go dostrzegli i któryś z panów nawet, żartować przestając, serjo rzekł:
— Ptaka tego spotkało jakieś nieszczęście... to widoczne! Ale dlaczego on tutaj właśnie przyleciał?
Otóż
Uwagi (0)