Listy wybrane - Zygmunt Krasiński (czytaj online za darmo .TXT) 📖
O obfitej korespondencji Zygmunta Krasińskiego przyjęło się pisać jak o brulionach nienapisanej nigdy powieści. Prowadząc przez wiele lat wymianę myśli z różnymi adresatami swoich listów, Krasiński kształcił styl, wypracowywał swoje poglądy, urabiał swoich słuchaczy politycznie i estetycznie, ale też próbował wykreować siebie – dla każdego z odbiorców nieco inaczej. Można te odrębne kreacje traktować jak różne maski lub — jak odmiennych nieco narratorów.
Zbiór kilkuset listów Krasińskiego w opracowaniu profesora Tadeusza Piniego ułożony został według klucza chronologicznego, przez co mieszają się różne narracje i style, a całość tworzy opowieść o życiu człowieka epoki romantyzmu. Znajdziemy tu opinie, relacje z pierwszej ręki i plotki o Mickiewiczu, Słowackim, Norwidzie czy Towiańskim i jego wyznawcach, a także bezpośrednie, subiektywne (i ciekawsze przez to) wzmianki o wydarzeniach, którymi żyła wówczas Europa, takich jak powstanie listopadowe, rzeź galicyjska, Wiosna Ludów i wojna krymska.
- Autor: Zygmunt Krasiński
- Epoka: Romantyzm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Listy wybrane - Zygmunt Krasiński (czytaj online za darmo .TXT) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Zygmunt Krasiński
Ojciec Twój zdrów, zawczoraj byłem u niego. Bóg Cię strzeż i błogosław! Ja Ciebie kocham na zawsze.
Twój Zyg.
O tym liście żadnej nikomu na świecie wzmianki nie uczynisz.
1844, Warsz[awa], 7 lutego
Najdroższy Consuelo! „Wszystko wolno, tylko nie wolno być niewdzięcznym i okrutnym”. Prawda, kiedy z własnej woli, zemsty, rozmysłu pochodzi okrucieństwo. Lecz kiedy mimo woli ono być musi, bo je położenie samo rodzi, kiedy zresztą w kolizji tej każden z działających równe ma prawo i znów nie ma żadnego oskarżania drugiego o to samo, bo jeden i drugi równie zarżnięci, wtedy nie o okrucieństwie już mowa, ale o bezecnej fatalności stosunku, zdarzenia, okoliczności. Czyżbyś na przykład uznała, że p. Souza ma prawo skarżenia się na Twoje okrucieństwo? Czybyś uczuła w głębi serca, żeś mu okrutną i niewdzięczną była? Nie, choć i to by mogło być, by on męki piekielne przecierpiał, odnoszące się do Ciebie. Szlachetność najwyższa, oto co mi pozostaje, ale nic innego. Zresztą teraz ustały trochę katalepsje, zdrowia dość w głębi tej istoty, może się łatwo zdarzyć, że nie ona wyschnie, zwiędnie i zgaśnie, ale ja. O, ja schnę, ja więdnę, myśl mnie toczy, jak robak, myśl pada i kapie mi w serce, jak kropla, co kamień przebija. Nie chcę wspominać, nie chcę odwracać się ku temu, com od sześciu miesięcy przecierpiał, przekonał, bo to jednem, temżesamem wciąż konaniem było. Nigdy, nigdy ku tym dniom strasznym nie kieruję myśli. W Sens, przerywa się żywot mój — tylko dzień obecny, chwilę w której żyję, łatam do Sens, a zawartą między nimi przestrzeń rzucam w otchłań, deptam jakby płazy jakieś okropne, obrzydłe, których widok i zimne dotknięcie przenikają dreszczem szpik pacierzowy człowieka. O, Boże, Boże mój! Jeśli ta istota prawdziwie szlachetna, to ona uklęknie kiedyś przede mną i błagać mnie będzie sama o przebaczenie, błagać i zaklinać sama, bym ulgi szukał w tej strasznej męczarni. Wiem, i ona cierpi, i ona przeszła przez najokrutniejsze bole, których doznać może niewieści duch, bo wszystko, co stopniami, jak gracz, stawiała na kartę, wszystko, wszystko do ostatniej karty przegrała, i nie obudziła nic we mnie, nic, nic, ale też za to nigdym ją o nic nie prosił, nigdy do niczego nie przynaglił, nigdy nie próbował nawet jednym jej krokiem, jedną jej myślą rządzić. Dałem jej wolność, niepodległość wszelką; prawda, że i przy tym samotność wielką, ale czyż ona nie widziała moich wszystkich mąk? Czyż nie karmiła się codziennym widokiem moich konwulsyj i łez? Czyż bez nich dzień jeden się obszedł, od dnia tego otchłannego, bezdennego, horrorycznego w Dreźnie383? Czyż i teraz dzień choćby jeden mija bez nich? A jednak nigdym się nie uniósł do przekleństwa, nigdy do wyrzutów. Piłem łzy moje i upiłem się nimi, ale godnie milcząc, zimny jak posąg z lodu, lecz nie gwałtowny ni złośliwy, czasem prawda gorzki i szyderski, ale raczej światu, instytucjom ludzkim, fatalności, niż osobie. Czyż to wszystko zowie się być okrutnym? Nie, to zowie się nieszczęśliwym być! Tak dalece to prawda, że istota, która to niby tu skrzywdzona, sama dojść musi do podziwu przed uczuciem wiecznem, które mną całym się stało, przed nieobalalną miłością, która żyje we mnie! I nie tylko musi, ale już doszła. Ona wie, wie nieodzownie w głębi, w samej głębi serca swego, że niewzruszona, niczem nieobalalna, nieskończona siła spaja mnie z Tobą, ducha mego z Twoim, i że darmo by się kusić o naruszenie tego, co wiecznem jest z natury swojej. Oddam tu jej świętą sprawiedliwość, nie wiem, czy jej mądrości, czy jej szlachetności: nigdy się o to nie kusiła, nigdy! I za to tylko czuję wdzięczność dla niej! Za to jedno tylko! Cóż byś do niej pisać mogła? Z początku trzeba było zręcznie się do tego wziąć, ale teraz cóż napisałabyś? Listu mi Twego nigdy nie pokazała, musiał się tam kwas jakiś przebijać, ale ilekroć wspomina o Tobie, to zawsze spokojnie, przywiązanie, dobrze, rzadko jednak do tego ją puszczam, — bo dla mnie, ilekroć słyszę Twoje imię, to mi w sercu i mózgu staje się zalew krwi i zda mi się, że się rozpadnę jak Cuverclum! Potem świętych imion nie nadużywa się, o tem prawie wie miłość! Powiadam Ci, powtarzam Ci, obaczysz mnie w Rey, obaczysz, a bez szkody najlekszej dla siebie, obaczysz wracającego, obaczysz konającego, i Ty mu życie oddasz!
Mówisz, że marzec brzydki tam. O Consuelo, co Ty mówisz! Czyż zapomniałaś? Czyż nie widzisz? Za miesiąc rok temu będzie! Czyż nie widzisz siebie i mnie pędzących, jak strzały, na koniach, a wkoło wszystko kwiatem, zielonością, błękitem! O, nie, to był boski marzec! Czyż nie świeciło słońce południowe, gdyśmy przez most Varu doganiali odjeżdżającego Taktaka? Czyż brzydko było na niebie, gdyśmy ponami się przesuwali po żwirach potoków? Czy nie ślicznie dzień zachodził, gdyśmy w willi Cesolles, zsiadłszy z koni, piechotą chodzili? Czyż nie błękit lśnił nad wąwozem tym ciasnym, w którym marzyłem, że zasyp skały oddzieli mnie od Ciebie? Czyż w St. Barthélémy, czyż w domu astrologa nie pogoda nas witała na ziemi i niebie? Ale dobrze robisz, że się nie ruszasz. Zazdrościłbym willi Rey Ciebie beze mnie, i wiem, pewno podróż by Ci zaszkodziła. Niech powóz kwiecisty śpi jeszcze, niech odpocznie!
U Jegomości znów byłem, nie przyjął, ale jeszcze będę. Trudna to sprawa z tymi panami! Proszę Cię, Dialy, ufaj i polegaj na mnie. Życia mego celem „przynieść ulgę i pociechę temu drugiemu życiu”, o którem wspominasz! Gdybym mógł, śmiercią własną bym się o to postarał, wierz mi, to nie frazes. Żyję tylko myślą tą, żądzą tą, wiarą w to, inaczej bym nie żył! Raz jeszcze Ci mówię: Tyś prawdą mego bytu, prawdą serca mego, zatem życia celem! Być aniołem Tobie, stało się ideałem moim, a wiem, że takim być nie można, lekkomyślnie działając. Lekkomyślność nie jest sposobem na odsunięcie cierpienia drugich, własne tylko nią się odsuwa. Nie lękaj się egoizmu mego, bo ja Cię kocham! Czy Ty rozumiesz to słowo: kocham! Bezdenne, jak niebo, a, jak niebo gwiazdami, tak ono zasłane dobremi i szlachetnemi czyny! Nie lękaj się Twego Zyg.
Twój teraz i na wieki
Do obaczenia, do obaczenia, do obaczenia.
18 luty, Warszawa
Najdroższy Consuelo! List Twój z 9-go taki dobry, taki tkliwy, przyszedł w sam czas, kiedy już pękało serce i serce obalsamił. Rozlał po nim spokoju trochę. Tysiąc razy za niego stopy Twoje całuję. Niezawodnie, co dzień jest chwila w dniu, w której doznać muszę wzruszenia olbrzymiego, wstrząśnienia całą moją istotą, ale to wzruszenie bywa albo gromem bolu, albo li też egzaltacją pociechy, błyskawicą jakoby szczęścia. Domyślasz się łacno, że mówię o chwili, w której list Twój odbieram. Lecz przede wszystkiem, jakie bądź on z sobą przynosi wrażenie, pełny list smutku, czy też mniej niebłękitny, świetlańszy trochę, pierwszym on warunkiem bytu mojego, pierwszą karmią życia mego! Gdy już blisko do tej chwili wieczornej, do tej szóstej lub pół do siódmej, opanowywa mnie dreszcz oczekiwania. Niespokojniuję się, jak owe ptaki przed runięciem szczytu góry owej, co naprzeciwko Righi, jak owe konie neapolitańskie przed wybuchem Wezuwiusza, jak owady przed burzą w atmosferze — i trwa stan taki, aż się dowiem od Jana, czy briefträger384 co przyniósł lub nie. Gdy go wołam i pytam, zawsze czuję, że blednę na twarzy, a że w sercu dwa razy krwi tyle. Jeśli odpowie: „nic”, to jakbym zimną siekierą dostał w kark. Jeśli wyjmie z kieszeni i odda list, tedy dreszcz się podwaja. Pierwszem spojrzeniem oglądam pieczątkę, ona mi zwiastuje barwę wewnętrzną skarbu, któremu za klucznicę służy. Potem palcami, latającemi na skrzydłach nerwów, rozdzieram kopertę i zaczynam żyć dawnem życiem, żyć życiem, rozpaczać, płakać lub uśmiechać się z błogiego uczucia, wyciągać duszę, jakby rękę lotną, przejrzystą, ogromną ku Tobie i błogosławić Ci. Kilka razy już mi się zdarzyło, żem upadł, come corpo morto cade385, na dywan. To znów zdarzyło mi się, żem pomimo woli, nagle, zaśpiewał, ja, który nigdy już nie śpiewam. Ot, śpiew buchnął z rozszerzonej piersi i o sufit uderzył i zmilkł. Wczoraj powolne łzy zaczęły mi kapać z ócz, słodkie łzy, łzy, z których każda była modlitwą o Ciebie i zarazem wdzięcznością dla Ciebie, łzy lepsze, niż wszelka radość, niż uśmiech wszelki! Bo uczułem, że wiara niezniszczona w duchu Twoim, uczułem, że jeszcze polegasz na mnie i kochasz mnie! Uczułem, żem nie stracił Ciebie.
Co do Jerzego, nie mogę zrozumieć, czym pachnie mi jego milczenie. Zapewne Tyś w samą prawdę uderzyła, twierdząc, że jeszcze z niego młody chłopiec bardzo, wrażliwy i drażliwy, któremu trzeba łechtania przytomności, by w równem utrzymał się przywiązaniu. Jeszcze duchem, jeszcze osobistością się nie stał. Trzeba mu ran dotykać, by w rany wierzył, trzeba mu na oczy widzieć kogo, by kogoś kochał. Młodość bywa zwykle straszną zmysłowością, a że zmysły zapominalskiemi są, co chwila innemu wrażeniu gotowe się poddać, stąd młodych lekkomyślność, — powiedziałbym: lekkozmyślność! Duch tylko jeden umie być wiecznym! Umie równo kochać, czy przy zmysłowej przytomności, czyli też bez niej, bo duch to człowiek wszystek, — to osoba cała, to nie część, to nie połowa nas samych, ale my sami, całkowici już, a co my całkowici ukochamy, jakżeżbyśmy bez zaprzeczenia siebie samych, bez zniszczenia siebie samych to mogli przestać kochać, o tym zapomnieć, kiedy to stało się nami, a my tym się stali. Dopóki zaś to, co kochamy, jest tylko cząstką nas, to jest, albo zmysłów tylko dotyka naszych, albo też myśli naszej tylko, póty można twierdzić, że nasze kochanie łatwe do przemiany, lekkomyślne, choćby na pozór najszaleńsze. Lecz z drugiej strony i to uważać potrzeba, że człowiek żaden od razu duchem nie został ni jest, ale duchem sam się wyrabia, częścią przez moc własną i zasługę, częścią przez okoliczności i cierpienia życia! Dlatego bardzo młodzi uniewinnionymi być muszą w lekkomyślności swojej. To się w nich prawie fatalnie dzieje, jednak i to pewna, że każden może owładnąć sobą, rozpoznać pokusę zawartą w fatalnych, w nim rządzących prawach i wyrozumieniem tej konieczności samąż tę konieczność znieść, zniszczyć. Jerzy już dzieckiem nie jest, myślałem o nim, że już wyrósł na ducha. Dotąd nie pisałem nic do niego — ale wczoraj kilka słów napisałem poważnych, serdecznych i zażalonych. Szczególnie o to, że mi nie doniósł o potwarzach, rzuconych na mnie i na to, co najdrożej i najświęciej kocham na świecie. Te słowa kilka dni jeszcze poleżą w moim stoliku; jeśli nie doczekam się listu od niego, poślę je! Teraz żegnam Cię krzyża znakiem i polecam aniołom. Do obaczenia, do obaczenia —
Twój teraz i na wieki.
12-sta w nocy, 1844, Warszawa, 6-go marca
Najdroższy Consuelo! Wiesz, co to był gnostycyzm, gnostycy (od słowa gnosis, to znaczy nauka po grecku) w pierwszych wiekach chrześcijaństwa. Oto wszystkie podania kabalistyczne Żydów, wszystkie zoroastrowe perskie wyobrażenia i filozofia grecka, spotykając się z chrześcijaństwem i przyjmując je, i ze swego też nieco do niego wprowadzały, to walcząc z jego czystością, to układając się do niej, to chcąc ją przerobić, to znów pochłonięte przez nią. Stąd szkoły gnostyków później za heretyckie uznane przez kościół rzymski — ale wszystkie rozprawiające aż do 6-go wieku o wszystkich dogmatach, o naturze Chrystusa, Boga, świata itd., itd. Spomiędzy wszystkich mistrzów tych szkół jednym z najsławniejszych jest Bardesan386, tak dalece z początku katolik apostolski, że bronił ortodoksji przeciw innym heretykom, tak dalece chrześcijanin, że naraził się na męczeństwo, odmawiając cesarzowi Verusowi wyrzeczenia się wiary. Otóż jego gnosis tak jest osobliwa, tak dziwnie wdzięku mitologicznego pełna, tak fantastycznie mieszająca chrześcijańskie podania z podaniami wschodniemi, a skądinąd tak filozoficzna i tak całym składem swoim dowodząca, ile to przejść musiał dyskusyj i trudów kościół ortodoksyjny, by swoją prawdę postawić, a wszystkie inne systemata obalić, że chcę Ci tu przytoczyć ten pomysł dziwny i poezji pełen. Słuchaj — to na chwilę oderwie Cię od interesów i od paryskiego turkotu,
Uwagi (0)