obchodzą, masz koło siebie moich znajomych, snujesz się wśród wiadomych mi okoliczności, żyjesz dalszym ciągiem jakiejś chwili mego własnego życia, gdy, przeciwnie, po mojej stronie wszystko jest tobie obcym i gdyby nie ja sama, zupełnie obojętnym by było. Nie ma więc równowagi: — ach! tej równowagi, brakuje mi dzisiaj w każdym prawie stosunku. Ci, z którymi jestem, nigdy ze mną nie są zupełnie. Ale trudna sprawa; jeśli nie treść listu, wiem, że przynajmniej widok koperty miłym ci będzie. Sprawozdanie zaczynam od chwili pożegnania. Dostał nam się ciasny, gorący, niewygodny wagon, ale towarzystwo bardzo przyjemne: jakiś staruszek wiozący na wakacje swoją wychowankę czy siostrzenicę z pensji panny Teresy. W Łapach konie już na nas czekały, i wolniuteczko, bo p. Lewińska strasznie się boi, zajechałyśmy do Kruszewa. Prócz państwa Ludwikostwa, była jeszcze pani Gloger z całą gromadką dzieci, kowalewszczyzna ma się rozumieć bez Jadwini, bo tej jeszcze z Poznania nie sprowadzono, i państwo Leonowie z Kaziem i Marychną. Domek choć drewniany, ale tak obszerny, że dla każdej z poważniejszych figur na osobny pokój wystarczyło; ja tylko miałam w drugim dworze o kilkanaście kroków pomieszczenie. Wszystko i wszędzie ładnie, świeżo urządzone, ogród wprawdzie bez owoców i kwiatów na to pierwsze lato, bogaty jednak w drzewa, cienisty, od wzgórza na pochyłości ku łąkom spadający, zieloności i chłodu pod dostatkiem. W ogóle cała tutejsza okolica ma wdzięki na miarę mego gustu. Juścić wiem i czułam to, że Kościeliska dolina bez porównania piękniejsza, ale w Kościeliskiej dolinie czułam i wiedziałam, że mi połowa jej skarbów przepada dlatego jedynie, bo ich dojrzeć nie umiem. Tutejsze krajobrazy odpowiedniejsze moim zdolnościom, każdy jest mi przystępny, zrozumiały, potrafiłabym ci go wytłumaczyć — może dlatego, że się od dawna zaznajomiłam z tym rodzajem. Pierwsze lata po wyjściu z pensji i znów pierwsze po powrocie z Francji tutaj mi upłynęły. Wrażenie padło na dwa początki epok biograficznych, a zresztą, jak powiadam, nie stać mię na Karpaty. Są ludzie, którzy na wskroś się przejmą piosneczką ludową, a nie użyją Mendelsona; którzy ocenią każdy wiersz Brodzińskiego, a nie zachwycą się Kordianem. Do takiej klasy ludzi pod względem pejzażów należę. Byle drzew dużo i trochę wody, to już mogę z niewysłowioną błogością zagapiać się po godzinach całych. Zagapienie się jest trochę pono nieparlamentarnym wyrazem, ale najdobitniej malującym skutki wywieranego na mnie przez naturę wpływu. Nie uwierzysz, moja Wando, jak się tego dawniej wstydziłam. Moi najlepsi onego czasu koniecznie mię zapędzali, żebym się starała na chwałę bożą a pożytek ludzki przyjęte wrażenia obrócić. Raz, pamiętam, w liście do Zopot pisanym, Jurgens mi mówił, jak to on sobie wyobraża, co ja tam nad brzegiem morskim zbieram sobie do duszy; ach! i Seweryn jeszcze miał nadzieję, że mi Tatry za objawienie staną: tymczasem dla mnie punktem kulminacyjnym rozlubowania się — jest, dajmy na to, hypnotyzm — patrzę, czuję jakąś przyjemność, ale nic nie myślę. Dopiero od lat kilku, jeśli myślę, to zawsze o umarłych wspominam: czy im by się to podobało? co oni by powiedzieli? jak by im było tutaj? Z nimi stałam nad łąką w Kruszewie, z nimi się kilka już razy po kowaleszczyńskim ogrodzie przeszłam. Ale, wracając do sprawozdania... Przez trzy dni gwarno było w Kruszewie; chłopcy na koniach dokazywały, a było ich pięciu w szrankach. Biedny Tadzio przez szyby tylko zazdrośnie wyglądał, bo go znowu ból reumatyczny w karku na jedną stronę przekrzywił; jest to najsłabowitszy, a najzdolniejszy i pod względem charakteru najwięcej obiecujący z dziecinnej generacji. Kiedy zdrów, to umie dokazywać i na koniu wcale nie gorzej od starszych braciszków się trzyma, ale gdy mu siedzieć w domu wypadnie, lepiej i pożyteczniej, a nade wszystko wytrwalej od nich książką zająć się potrafi. Inni wszyscy, jak się od lekcji wyrwą na swobodę, tak już nie spojrzą nawet w tę stronę, gdzie co drukowanego leży, i rozmowy starszych słuchać nie lubią, jeśli (co niezbyt też często się zdarza) ma trochę poważniejszy nastrój. On jeden wyjątkiem — Michaś, którego pewnie przypominasz sobie, zbrzydł bardzo; to jest zmienił się raczej, bo nie brzydki wcale, widać nawet, że będzie bardzo przystojnym, ale taki inny od tego, cośmy w Warszawie widziały, że mógłby mi się za jakieś obce dziecko uchodzić. Czyta gładziej od niektórych dwunastoletnich studentów, pisze w dwóch wąskich liniach, pojętny bardzo, niekoniecznie bystry, ale wszystko, czego się nauczy, poza nauką pamięta. Jeśli go dobrze poprowadzą i nie zniechęcą, to może być kiedyś do lepszych głów zaliczony; tylko martwi mię trochę, że mu z oczu coś niedobrego patrzy. Miał dawniej takie dowcipne oczki, teraz są zanadto przebiegłe i podobno też kłamie czasem, wykręca się, jeśli co zbroi. Dla mnie taki symptomat bardzo jest groźnym, bo widziałam go na wielu egzemplarzach w pełnym rozwinięciu. Najmłodsza córka Maryni, trzechletnia Zosia, zupełnie nowa znajomość moja, nadzwyczajnie mi do serca przypadła; nie piękna, ale taka śliczna, że każdy może się na jej powierzchowności oszukać i za ładniejszą, niźli jest, uważać. Szczebiotka, żadnym pytaniem nie zakłopotana, swoim pięcioletnim rozumkiem imponuje doprawdy. Chciałabym ci ją pokazać, bo to trochę w gatunku waszego Kazia, takie zdrowe, czerstwe, rumiane, tylko jaśniejszej barwy i niebieskich oczu. Państwo Leonowie z dziećmi najpierwej wyjechali, potem pani Gloger zabrała małych Rostworowskich i pojechała do Kowaleszczyzny na spotkanie wracającej z Jadwisią matki; potem my wszyscy z Kruszewa, ja na zostanie już, a reszta w odwiedziny. Przy powitaniu gospodyni domu i młodej pensjonareczki, schowała się pani Lilia na surpryzę. Wiedzieliśmy, że ma przyjechać, ale nie wiedzieli, że już przyjechała. Stefcia ma być przez ten miesiąc w Dębowej, matka zaś w Kruszewie. Dla mnie Kornelia z Marynią przygotowały śliczny, cichutki, a znowu w drugim, starym dworze pokoik. Właściwie mówiąc, dwa pokoiki, tylko że pierwszy jest pusty i na rzeczy przeznaczony, a drugi obfituje w stoliki, półeczki, kanapkę itp. Okno na ogród, przed oknem wielka topola i masy trzech rozchodzących się szpalerów — a w szpalerach jakie lipy! jakie świerki! a na przecięciu jakie stawy — a od stawów jaka perspektywa daleka. Przez ogromną sień, bo to archeologiczny budynek ten dwór stary — w sieni byś mogła czterokonną karetą zawrócić — więc na przestrzał z jednej i drugiej strony widzisz przepyszne aleje — jak oko zasięgnie. W głębi, za stawami, tak zwana „dziczyzna”, gęste zagajenie, które już raz zwiedziłam, ale do którego jeszcze co wieczór po kolacji wybrać się zamierzam na sowy — nie z fuzją, broń Boże, tylko co najwięcej z jakim światełkiem, bo to je płoszy i z miejsca porusza tłumnie, a jest ich moc niezliczona, mniejsze, większe i bardzo duże. Nie wiem, czy ci wspominałam kiedy, że mam wielką do tych ptaków sympatię. Szczęściem jednak zwykłe ich sąsiadki, nietoperze, wcale tutaj nieobfite, jeszcze żaden do mnie nie wleciał, choć po całych nocach okna miewam otwarte. Jaskółek za to pod dostatkiem, w sieni u belek gniazdka sobie ścielą. Gołębi trochę do zbytku, bo i w tej chwili gruchają mi nad uchem wcale nie harmonijnie. Godzi się jeszcze wspomnieć o wysepce, którą by można bardzo ładnie urządzić, i o wysokim sitowiu, głębiznę jakąś tajemniczą zarastającym. Od inspektów nieznaczna furtka się otwiera i po kilku stopniach schodzi się do wody ukrytej wśród tego lasu trzciny o szerokich liściach. Na pierwszy rzut oka tak to się dramatycznie przedstawia, że mimowolnie do myśli ci przychodzi, jakie ramy wygodne do popełnienia zbrodni widzisz przed sobą. Marynia aż nie lubi o tym mówić, żeby przypadkiem złemu człowiekowi złej myśli nie nasunąć; ale bo tam jeno trupa rzucić, a po dzień sądny śladu nikt nie znajdzie. Kto wie, miejscowość, z drzew miarkując dokoła, bardzo starożytna, a ludzie przecież rozmaici tu żyli; mogło być wielu między nimi okrutnych, namiętnych, nikczemnych, kto wie, czy już tam na dnie ofiar jakich kości nie kamienieją? N.B. w okolicy są torfiarnie, do p. Romana właśnie należące; byliśmy tam, bo jeszcze żadnej eksploatowanej torfiarni nie zwiedzałam. Ciekawe i zajmujące rzeczy; kiedy się jedzie, to grunt pod kopytami końskimi dudni jak na moście, a kiedy się idzie, to tak miękko jak po materacach stąpasz. Ciągle się zdaje, że powinnaś zagrzęznąć, i ciągle suchą nogą dalej postępujesz. Przy kopaniu znajdują czasem kły dzików i pewnie inne szczątki zwierząt paleontologicznych, ale nie cenią sobie tych zabytków; już to wielka łaska, że nie zmarnowano kamiennego toporka, który się w jednej z głębszych warstw nawinął. Prawda, że pod względem człowieczych pamiątek, całą okolicę tykocińską bardzo ucywilizował młody synowiec mego szwagra, Zygmunt Gl[oger]325, o którym to mi Szujski z takimi pochwałami wspominał, bo się z sobą zaznajomili. Ugrzązł, jak się zdaje, w koterii pana Wincentego; ale prócz starożytności, niewiele go wszelkie sprawy ich obchodzą. W domu rodziców ma swój skład od dzieciństwa, tj. przynajmniej od ósmego roku życia zbieranych osobliwości. Zrazu były to rupiecie, drobiazgi, potem coraz ważniejsze i ciekawsze przedmioty, na koniec teraz utworzyło się muzeum maleńkie, w którym znawca miałby na kilka dni do oglądania i badania przedmiotów, a nieznawca może raz po raz kilka godzin z przyjemnością spędzić. Wszyscy chłopi już wiedzą o tym, że jeśli orząc lub chodząc po polach, znajdą jakiś ułamek niezwyczajny garnka lub żelastwa starego, jaką monetę lub paciorkę, to wszystko trzeba do Jeżewa odnieść. Z obywateli także, kiedy któremu czy pergamin, czy szpargał jaki, czy druk stary pod rękę wpadnie, to już nie ma sumienia na pastwę myszy i szczurów go zostawiać, kiedy mu tak łatwo tanim kosztem ogromną przyjemność sąsiadowi zrobić; więc przywozi i darowywa, czasem wymienia za coś pożyteczniejszego dla siebie, a zbiorek ciągle narasta. Dodaj do tego prawo chemicznego powinowactwa, na mocy którego zawsze silne upodobania przyciągają do siebie odpowiednie i zadość im czyniące przedmioty, a łatwo wytłumaczysz sobie, jakim sposobem z małymi środkami do wielkich rezultatów pod względem kolekcji przyjść można. Wando! co to za szczęśliwi ludzie są na świecie, ci wszyscy, którzy się z organem kolekcyjności urodzili! La bosse de la collectivité — Gall i Spursheim wyróżniali go zupełnie osobno na czaszce człowieka i musi być wrodzoną, nie nabytą, a jaką kosztowną! jaką kosztowną władzą! Pomyśl tylko, nosić w duszy ciągle niezmieniające się, nietępiejące, owszem, z czasem i wiekiem do namiętności potęgujące się zamiłowania, cele, pragnienia, i ciągle możność lub materiał przynajmniej zdolny owe pragnienia nasycić. Zazdrościłam niegdyś księdzu Wyszyńskiemu dni jego życia nad mikroskopem spędzonych, lecz to jeszcze w porównanie nie idzie, jak Zygmusiowi lat jego przeszłych i przyszłych zazdroszczę. Ile to uciech, a ile spokoju! W siódmym niebie pobożnym duszom nic przecież lepszego na przynętę nie obiecują, tylko radość niezmienną, wśród niezmiennej spokojności — o tyle wyższą od radości kolekcjonistów, że dłużej trwającą!... No, moja droga! co myślisz, gdybyśmy się obiedwie do zbierania jakiej kolekcji wzięły?... Próbowałam już kilka razy na własną rękę, ale mi się nie udawało. Tymczasem zaczęłam próbować różnych wypracowań i czytań i naukowych gimnastyk z Jadwinią. Prawdę mówiąc, po to głównie tu przyjechałam, ale nie wiem, czy mi się uda, lub raczej wiem już z pewnością, że mi się nie uda. Trochę za późno pod jednym względem, trochę za wcześnie pod drugim. Nie mogę ją zająć „nowością nauki”, bo już się z nią oswoiła aż do znudzenia, prawdziwie po pensjonarsku; a nie mogę też dalszym kierunkiem, wspanialszą panoramą ogólnych widoków zachęcić, bo jeszcze sama w sobie tęschnoty ku nim nie uczuła. Chce jej się tylko biegać, dokazywać i pewnie, gdyby matka na wodzy nie trzymała, to by o lepsze z chłopcami ścigać się mogła. Lubi „pasjami” konie, a po koniach wszystkie inne domowe stworzenia; ma swoje kurki, cielątka, jagniątka, zupełnie by ze dworu folwark zrobić chciała, gdyby jej tylko pozwolono. Do wszystkich łysych wypraw koleżka jedyny! Bardzo się kochają z Anielcią, stryjeczną siostrą, która po śmierci ojca wraz z bratem tutaj na stałe już ma mieszkać. Są to dzieci pierwszej żony nieboszczyka pana Adama. Chłopiec nie zdaje mi się arcy-bystry, lecz dziewczynka starsza, czternastoletnia, nadzwyczaj interesująca brunetka. Choć nie powiem, żeby korzystne było jej towarzystwo dla Jadwisi — pedagogicznie rzecz tę uważając — ale powieściowo — jest materiał na studium. Obiedwie zawsze przed obiadem pracują niby trochę ze mną; otóż, co mi się rzadko zdarza, nic a nic nie mam pretensji do Anielki, żeby ona stąd jakąś korzyść odniosła. Będzie z niej coś, lecz to jedynie, co sama z siebie zrobi, a zrobi pod względem charakteru więcej daleko niż pod względem umysłowego wykształcenia.
Miałam zamiar chronologiczniej ci ułożyć historię spędzonego tutaj miesiąca, lecz wciągnęłam się w epizody rozmaite, a co więcej ci powiem, wcale pewna nie jestem, czy bym ci wiernie daty i porządek przedstawiła. Tak prędko teraz dni ubiegłych zapominam, że przy końcu tygodnia już nie pamiętam, co w poniedziałek robiłam. Zdarzeń wybitnych tak mało na życie przypada, a do powszednich tak coraz mniej niteczek mię wiąże! Kiedy ci powiem, że się z Kruszewem niezbyt częste wymieniają wizyty, a do Jeżewa raz się tylko stąd wybrano; że kłopoty majątkowe bardzo ciężkie, pomimo skarbów w ziemi takich, że tylko do Belgii je przenieść, a na zbogacenie milionowe czterdziestu kapitalistów wystarczą; kiedy ci powiem, że Marynia moja, dawniej jasna, swobodna, wesoła, dziś bardzo smutna i zgnębiona, do czego też niemało stan zdrowia jej się przyczynia, bo za parę miesięcy spodziewa się przybycia siódmego gościa w swojej gromadce — a pan Roman326 interesami zajęty mało w domu siedzi, nawet, że z sąsiedztwa nikogo nie poznałam — że proboszcza nie mam ochoty nawet poznać, bo zagorzały ultramontanin i klątwami grozi wszystkim, którzy o nieomylności powątpiewać
Uwagi (0)