Listy wybrane - Zygmunt Krasiński (czytaj online za darmo .TXT) 📖
O obfitej korespondencji Zygmunta Krasińskiego przyjęło się pisać jak o brulionach nienapisanej nigdy powieści. Prowadząc przez wiele lat wymianę myśli z różnymi adresatami swoich listów, Krasiński kształcił styl, wypracowywał swoje poglądy, urabiał swoich słuchaczy politycznie i estetycznie, ale też próbował wykreować siebie – dla każdego z odbiorców nieco inaczej. Można te odrębne kreacje traktować jak różne maski lub — jak odmiennych nieco narratorów.
Zbiór kilkuset listów Krasińskiego w opracowaniu profesora Tadeusza Piniego ułożony został według klucza chronologicznego, przez co mieszają się różne narracje i style, a całość tworzy opowieść o życiu człowieka epoki romantyzmu. Znajdziemy tu opinie, relacje z pierwszej ręki i plotki o Mickiewiczu, Słowackim, Norwidzie czy Towiańskim i jego wyznawcach, a także bezpośrednie, subiektywne (i ciekawsze przez to) wzmianki o wydarzeniach, którymi żyła wówczas Europa, takich jak powstanie listopadowe, rzeź galicyjska, Wiosna Ludów i wojna krymska.
- Autor: Zygmunt Krasiński
- Epoka: Romantyzm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Listy wybrane - Zygmunt Krasiński (czytaj online za darmo .TXT) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Zygmunt Krasiński
Otrzyma Pani ten list w 1835 r. Piszę go jeszcze w 1834 do jednej z najpiękniejszych moich przyjaciółek. Miałem 22 lat. Boże miłosierny, stawiam cyfry, jak ta Reichberg!
Raz jeszcze niech Pani przyjmie moje życzenia — raz jeszcze powtarzam je Pani z głębi mej duszy: Be happy and calm and bright124. Dla Lolly tysiąc słów miłych i ten mały bukiecik na gwiazdkę.
Zyg. Kras.
Mężowi Pani przesyłam kartę wizytową do Kijowa.
(bez daty)
Odebrałem Twój list w Ems, tysiąc razy Ci za niego dziękuję, tysiąc razy. Nie uwierzysz, ile Twój szacunek i przyjaźń Twoja ima się serca mego, ile Twój głos, przychodzący z oddali, wywarł wrażenia na mnie. Wkrótce, jeśli Bóg da, zobaczymy się. Około 10 oktobra zapewne, wsiądę w Genui na statek parowy z Danielewiczem i Sauvanem125. Płynę do Neapolu, ale zatrzymam się w Civita-Vechia, puszczę towarzyszy naprzód, sam zboczę do Rzymu, by księżnie126 moje uszanowanie złożyć i Ciebie powitać, uściskać. Może się namówisz jechać ze mną do Neapolu i tam zimę bawić, co by nie przeszkadzało czasem księżnę odwiedzić w starym Rzymie. Moje losy, od kiedyśmy się widzieli, były przeplatane chwilowemi uniesieniami i długą goryczą; moje oczy mają się lepiej. Przed tygodniem miałem bardzo przykre zdarzenie. Odprowadziłem księżnę Adamową127 do Koblentz. Jej doktór ubrdawszy sobie coś do mnie, wyzwał mnie na śmiertelny pojedynek wobec dam dziesięciu; odpowiedziałem mu, że jest un assasin128. bo najgrzeczniejszy byłem zawsze dla niego. Przyjąłem wyzwanie, nastąpiły sceny najdolegliwsze dla mnie, dla księżnej. Opowiem Ci to wszystko, kiedy się zobaczymy; wreszcie on zemknął. Górowski129 stara się o amnestię. Rana Mikulskiego130 musiała Cię niespokojności nabawić, ale wyratowany i przychodzi do zdrowia. Księżnie złóż moje najserdeczniejsze uszanowanie. Danielewicz i Sauvan przypominają się Twojej pamięci i z serca kłaniają. Addio. Bądź zawsze pewny, że wdzięcznego masz we mnie i przywiązanego do Ciebie dozgonnie.
Rzym, 10 stycznia 1835
Bywają chwile, zniewalające pisać do tych, którzy są od nas daleko; to prawie instynkt, prawie natchnienie, którym musimy być posłuszni. Chciałoby się wtedy odsłonić swą duszę przed nimi, dać im ją, że tak powiem, do trzymania w ręku, do kołysania na kolanach, tak bardzo się czuje, że jest ona przenikniona ich wspomnieniem, że zlała się z nimi i z przeszłością. A te stany duszy smutne, marzące, nadaremnie pożądające, doznające jednak przyjemności w pożądaniu, najczęściej wywoływane są przez drobne zdarzenia, które przypadkowo dotknęły pamięci. Dźwięk jakiś, promień światła, cień padający tak, jak padały cienie minionych dni, wystarczają, aby od razu pogrążyć w niepokój i niepewność, aby roztoczyć przed nami całe miejscowości, aby wywołać w uszach drgnienia głosu, które brzmieć już przestały.
Jest to prawda, znana tym wszystkim, którzy kiedykolwiek mieli sposobność żałować przeszłości. I ja tego wczoraj doświadczyłem. Wczoraj wieczorem byłem w teatrze Apollo. Unger grała Parisinę. Gdzież ja to widziałem Unger, gdzie słyszałem Parisinę?
Zdaje mi się, że wtedy była wokoło mnie wiosna rozkoszna, że nad mą głową rozciągały się czyste, lśniące niebiosa. Gdy więc ona ukazała się na scenie, w drugim akcie, spoczywająca na łożu, w bieli ubrana, drzemiąc i marząc o Hugonie — kiedy wszedł książę Azo i drżąc z zazdrości, zbliżył się aż do spadającej około niej draperii, kiedy ona podniosła drżący głos i w marzeniu miłosnem wymówiła imię tego, którego ubóstwiała, gdy rozbudzona litośną ręką, przerażona, zdziwiona zsunęła się ze swego posłania na ziemię i z włosami w nieładzie, z błędnemi oczyma rozpoczęła swego walca rozpaczy — czy Pani go pamięta? Taki szybki, tak dobrze na tę chwilę pomyślany, tchnący namiętnością, szaleństwem prawie — och, wtedy, wierzaj mi Pani, byłem przeniesiony daleko od Rzymu, daleko od tłumu, który mię otaczał i miałem jakby widzenie gorączkowe, jakby wszechpotężne objawienie przeszłości. Im dłużej trwała ta muzyka, jaśniejszym i dokładniejszym stawał się mój wzrok, tem wyraźniej oko w oko wpatrywałem się w twarze i miejscowości, które widziałem był razem. Niech będzie błogosławioną moja wyobraźnia; jeśli mi sprawiała męki, obdarzała mnie też i rozkoszą. Ma ona w sobie moc, która drwi z czasu i wydziera mu jego ofiary. Szczęśliwy byłem wczoraj wieczorem i dziś jeszcze wspomnienie cieni, które przesunęły się przed mojemi oczami, wywołane muzyką florencką, jest tak silne jak rzeczywistość była zupełną; trzeba ją było opisać, przesłać poza Alpy, trzeba było nadać jej kształt cielesny, wyraz, cel — Panią. I dlatego też ośmieliłem się pomyśleć o nudzeniu Pani listem, chociaż przed kilku zaledwie dniami napisałem był już inny.
Gdzie Pani przebywa? Co porabia? Jak zachodzi dzień w Pani salonie? Jak zarysowują się tam wieczorem cienie? Kto Panią odwiedza, komu Pani odpowiada? Kto Panią nudzi? Jakiego koloru suknię nosi Pani najczęściej? Jakie są ten most, te ulice, te aleje, przez które Pani przechodzi? Z jaką myślą budzi się Pani, a jaka jest ta, która sen Twój poprzedza?
Muszę to wszystko odgadywać. Jest pewna gorycz w odgadywaniu, a wątpliwość — to sam szatan!
Cierpię temi dniami dość silnie na piersi. Sauvan mówi mi, abym pozostał przez całe lato i jeszcze jedną zimę w Neapolu, i brał morskie kąpiele. Utrzymuje, że przepiszą je i Pani z pewnością. Och, przybądź Pani do Neapolu, do Livorno, bo mówią, że w Genui kąpiele są najmniej dobre. Zresztą mało się troszczę o moje oczy i piersi; nie umiałaby Pani wyobrazić sobie, czem noce stały się dla mnie. Nigdy snu, nigdy spoczynku, wieczna gorączka, pożerająca ciało i ducha. Ciągłe rozpaczliwe wysiłki, aby zapełnić przepaść, która dzieli osobę od jej widma, aby zatrzymać to widmo, by z niego stworzyć człowieka. Pigmalion niegdyś tak się męczył u stóp swego posągu. Podczas tych godzin, których jednakże nie chciałbym za nic na świecie zamienić, rozdziera mnie niepokój, niepewność, żale, nadzieje. Tam jedno słowo, tam spojrzenie, tam jedno dotknięcie fortepianu, tam wyraz twarzy — wszystko to odosobnione, następujące z kolei, porozdzielane, falujące w ciemności. A ja staram się połączyć to razem, uczynić z tego całość harmonijną, lecz na to potrzeba by być Bogiem. Czy pojmuje Pani to udręczenie, tę mękę Tantala, to dzieło, ciągle rozpoczynane, zawsze niedokończone? Powiedz mi Pani, czy to pojmujesz, czy doznałaś kiedy czegoś podobnego? Oh, niech aniołowie spokoju błogosławią Twój sen — niech wspomnienie będzie dla Pani kwiatem bez kolców!... Zostaw Pani cierpienie i tortury daremnych pragnień, dalekich nadziei, życzeń niespełnionych tym, którzy zostali stworzeni na to, by się sami pożerali, by żyli ogniem i ginęli w płomieniach. Farewell — i przez miłosierdzie odpowiedz mi Pani!
Z. Kras.
Rzym, 21 stycznia 1835 r.
Jakże Pani się bawi w Dreznie? Słyszałem, że tam jest p. Karol Chodkiewicz, pan Karol Drzewiecki, pan Karol Krasiński, mój dawny towarzysz podróży z Wenecji do Rzymu przeszłego roku; z dam podobno pani Drzewiecka i nasze dawne, miłe znajome, i pani Sobańska, której nie znam. Jej siostra wciąż we Florencji przyjaciółkuje królowym i królewnom i książętom rozmaitego gatunku.
W Rzymie towarzystwo zawsze jednakowe i nudne jednakowo, nieopisanie, nieskończenie. Panna Czacka jedna, z którą parę słów pomówić można, reszta dzikiego obyczaju. Jest tu jakaś księżna autorką romansu, który, jeśli Pani zapamiętała, pokazywałem Pani u Jugla w Frankfurcie — Vanda ou la superstition. Więcej głupstw, zawartych w dwóch tomach, nigdy nie czytałem. Z początku śmiech bierze, potem sen napada. Syn jej kupił sobie w tych dniach za 500 szkudów komanderię maltańską i krzyż, co dowodem wielkim rozsądku matki i rozumu jego samego. Dwa czy trzy razy byłem u tych państwa, od kiedym przybył do Rzymu — wywierają na mnie wrażenie zupełnie magnetyczne — zasypiam. Księżna Lubomirska coraz głębiej zapada — coraz mniej jej jest na ziemi. Zdaje się, jakoby już niedługo zagasnąć miała. Kiedy ją żegnam co wieczór, mówi mi zawsze: „Życzę ci, byś był szczęśliwszym ode mnie”. Wychudła, zbladła, rękoma ledwo że chustkę utrzyma, oczy jej zabite w głąb, a jednak ich spojrzenia dotąd coś anielsko-słodkiego zachowały i w jej mowie odbija się słodycz serca. Tak święte musiały niegdyś cierpieć i umierać.
W tym steku nud i odrętwiałości napadło mnie wielkie obrzydzenie do wszystkich figur, kołujących naokoło mnie. Często na zapytania tych dam odpowiadać nie mogę — głos mi staje w gardle, jak ość ryby i przedłużonem ziewnięciem zwykle wywikłuję się z tego położenia.
Stary Aigner grzeczniejszy ode mnie — i wszystkich sukcesów mu z serca życzę. Świat zresztą rzymski huczny bardzo i ciągle po balach szaleje. Bolesław Potocki pierwszym fashionablem131.
Nieraz sobie myślę: gdyby Pani tu była we Włoszech! Nigdy nie mogłem wyrozumieć, dlaczego Pani tak sobie umiłowała w tem Dreznie? Śniegi, błoto, jak u nas, a ludzie jak wszędzie — nudni; przynajmniej tu, wyszedłszy z ich grona, można powitać coś lepszego, spojrzeć na niebo i podziękować Panu Bogu za kompensację — ale tam, gdzie Pani jesteś, cóż ujrzysz? Na dole twarze, napiętnowane komerażu miernością — w górze szare chmury. Mój Boże! Nic nie znam podlejszego nad komeraże, nad kobiety, które, niedorozumiewając się nawet pięknego przeznaczenia swego, trawią życie na plotkach i maleńkich nienawiściach, i drobnych zemstach, i najdrobniejszych utarczkach. U Pani tego nigdy nie widziałem — chęci tej do podsłuchiwania jednych, do szarpania drugich nigdy nie widziałem — i dlatego, ile razy sobie Panią wystawiam wśród otaczających ją teraz osób, tyle razy zda mi się, że widzę anioła wśród ludzi lub człowieka wśród małp. Rozumiem, że Pani chroni się pod ołtarze Boga, w milczenie kościołów; lepsze milczenie grobów, niż gwar istot, co chwila widokiem swoim przypominających, do jakiego stopnia poniżenia i mierności człowiek dojść może.
Serca tych istot kąsane bywają mrówkami; widzę ich uczucia, gniewy, żądze, ruszające się żywo, biegnące, upadające, jak mrówki. I wartoż było się urodzić, by nosić w piersiach mrowisko!
Gdzież Pani myśli pojechać, wyruszywszy z Drezna, bo nie myślę, by tam już Pani osiadła na zawsze. Czy Alpy, czy Apeniny nie obaczą już Pani nigdy? Czy gondola wenecka, kołysząc się smętnie, nie doczeka się powrotu tej, którą unosiła po falach Adriatyku? Czy w grocie lazurowej, tym najpiękniejszym kościele Pana wszech piękności, nie pomodli się już nigdy Pani jego dziwom? Ja, co się stanie ze mną, nie wiem. — Ja żyję od dnia do dnia — przeszłość mam za sobą i często tulę się do pamięci, ale przyszłości nie mam; to jedno wiem, że nigdy nie przestanę być wdzięcznym tym, którzy łaskawymi mi byli, że nigdy nie przestanę czcić ich wspomnienia i żądać, by na powrót zjawiły się dnie, przepędzone przy ich boku. Niech Pani czasem myśli o tem, że Ją tyle razy znudziłem, a teraz Ją żegnam i powolne służby moje Jej zalecam.
Zyg. Kras.
Rzym, 8 marca 1835
Z najgłębszym smutkiem dowiedziałem się o pogorszonym stanie zdrowia Pani. Skąd ta słabość tak nagła przypadła właśnie wtedy, kiedy zdawało się, że Pani już zupełnie do sił wracasz? Skąd te tak ponure przeczucia, które niechaj Bóg odwróci? Rad bym szczegółowiej co wiedzieć, bym mógł o tem z Sauvanem pomówić, bym zarazem mógł walczyć choć z daleka, choć słowami z myślami posępnemi, które Panią trapią, które srożej niż ból fizyczny prowadzą do zniszczenia ciała, do przetrawienia duszy. Srogie bywają złudzenia na tej ziemi! Często wydarza się, że najwyższa, że najpiękniejsza prawda, dostawszy się w ręce ludzi takie przybiera pozory, tak okropnemi obleka się kształty, że miasto słodyczy i pociechy jad i fałsz tylko z siebie sączy. Widziałem już kilka takich przykładów(!) — i dzisiaj mam jeden, okropny, ciągły przed oczyma — księżnę Lubomirską. To, co miało być rajem jej chwil ostatnich, nadzieją jej lat podeszłych, stało się zgubą, trucizną, przeszkodą do wszelkiego działania, spętaniem jej myśli wszystkich, więzami jej woli. Księża jezuici rzymscy zgubili tę anielską istotę. Umysł jej przyzwyczaił się pod ich wpływem do ciągłych powątpiewań o własnej sile i czystości, do walk bez zwycięstwa, do smętności bez światła, do wahań się nad każdą rzeczą, zwanych skrupułami, do rozbierania najdrobniejszych postępków, życzeń, myśli własnych, do wyszukiwania grzechów tam, gdzie ich nie było, do wyrzucania sobie każdego słowa powiedzianego, każdego czynu popełnionego i w tej analizie bez końca, w tej mozolnej pracy ducha bez pożytku, w tem rozsypywaniu umysłu swego na garsteczki piasku, upadła siła przewodnicząca duszy, kiedy jest razem skupioną i jedną, zatracił się rozum, wola działać ustała, zostało się tylko serce anioła, szarpane zgryzotami urojonemi co do istoty swojej, ale prawdziwemi co do bólu, który sprawiają, podobnemi do tych, których chyba szatan w piekle doznaje. O takie życie, gorsze niż letarg ciągły, niż śmierć sama, przyprawili ją dozorcy jej sumienia, ludzie to ograniczeni w swoich pojęciach, to interesem wiedzeni, to rozkoszujący się w myśli podbicia jej duszy swojemu absolutyzmowi, bo ostatnią rozkoszą księdza, który nie jest świątobliwym mężem na tej ziemi — a takich bardzo mała liczba — jest, wszystkie napotkane dusze podciągać pod władzę swoją.
W każdym zawodzie człowiek, który nie odrzucił zupełnie świeckich namiętności
Uwagi (0)