Darmowe ebooki » List » Listy wybrane - Zygmunt Krasiński (czytaj online za darmo .TXT) 📖

Czytasz książkę online - «Listy wybrane - Zygmunt Krasiński (czytaj online za darmo .TXT) 📖».   Wszystkie książki tego autora 👉 Zygmunt Krasiński



1 ... 52 53 54 55 56 57 58 59 60 ... 144
Idź do strony:
ja dobry byłem dla Ciebie a Ty nie dla mnie. Porzuć te dowodzenia, nie możesz w nich tylko sofizmami postępować. Powtarzam Ci, żeś Ty był dla mnie nie po ludzku dobrym, ale po anielsku, że żadnej równości w tem nie istnieje między nami, że ja czuję w tem całą niższość moją. Myślą, zapewnie, i sercem kochałem Cię mocno, wielce, tak, jak wypaść musi z mojej natury niezimnej, ale czynami nigdy! Czynem Ty mnie kochałeś, Ty mi tysiąc dowodów dałeś; co są w porównaniu Twojego położenia moje okoliczności?... Choć na brzegu przepaści choć na progu śmierci, ruszałem się wolno, niepodlegle: nie ciężyła przyszłość nade mną ponura. Żyłem cały namiętnością, ogniem, który mógł zgasnąć wprawdzie, ale z własnego popędu, w jednej chwili. Cóż dziwnego, że w takim stanie mogłem myśleć o Tobie, ale Ty żeś o mnie myślał — o, Boże, pobłogosław mu za to na wieki! Nie mógłbyś wynaleźć innego adresu, przez który mógłbym pisać do Ciebie? Mam w tem pewną przyczynę. Może oskarżysz mnie o podejrzliwość, ale to jest tylko chęć odsunięcia pokusy; na co kusić ludzi a potem na nich się skarżyć?

Dzień 16 nowembra był dniem śnieżnym, ponurym, z tych dni nieśmiertelnych, które nigdy w pamięci nie wymierają, z tych dni zabijających, stanowczych, które odmieniają postawę, twarz, ruchy człowieka, a w duszy jego coś niszczą, przetwarzają, z tych dni koniecznych, w których objawia się siła przeznaczenia, jakby siła jaka natury ślepa, ogromna, bez ale!... Ten dzień przeszedł mi nie w Wiedniu, ale w jego okolicach. Ten dzień przeszedł mi, jak sen, a został się we mnie, jak męka. Kiedy pomyślę o nim, zda mi się, jakobym widział rusztowanie i słyszał ostatnie namowy księdza. Po tym dniu życie moje stało się bryłą granitu: ni mchu, ni rosy! Po tym dniu spotkałem się z p. K...; był u mnie, mówiliśmy o Tobie, mówiliśmy o rozmaitych zresztą, a bardzo obojętnych rzeczach. Byłem spokojny; on nie wie, co we mnie się działo tego pewny jestem! Potem on pojechał, i jechał tak wściekle prędko, że dogonił to, za czem gonił nadaremno, i znów obserwował ten drugi przedmiot ciekawości we Lwowie. W tem podobny do podróżującego anatomisty, co w jednem mieście jednego, w drugiem drugiego trupa egzaminował, a o duszy, co z nich wyszła, nic się nie dowiedział. Ta dusza, Edwardzie, obleczona cieniami śmierci, gdziekolwiek ona jest w tej chwili, proś za nią Boga i umiłuj ją. Ta dusza z dwóch części się składa, z dwóch serc wyzionięta, i teraz już jednością w wieczności! Chwila, kiedy opuszczała ciało swoje, straszną była, — straszną, powiadam Ci!

Ach, gdzież to drugie ciało, opuszczone, martwe? Gdzie ono w tej chwili? Ty je ujrzysz, Ty odmówisz modlitwę wspomnień nad niem, Ty je pobłogosławisz, nieprawdaż?... Ale dość o sobie! To nawet za wiele, w tem egoizm mój!

Bądź łaskaw, pisz teraz mi zawsze pod adresem: Simmy banquier à Vienne. On mi odeszle tam, gdzie będę. Wybieram się ostatnich dni decembra do Florencji; miałem jechać natychmiast po tym dniu, o którym ci wspomniałem, ale wstrzymało mnie przeczucie śmierci o Konstantym z cholery, i dlatego przeczekałem jej kryzys w Lombardii.

Co się tyczy listu z Gratz, to ja się pomyliłem, bo pisałem Ci go między Gratzem a Wiedniem, a oddałem na pocztę w Wiedniu, ale że mi się to wszystko bardzo mieszało w głowie, tom ci napisał à Gratz. Był to ten list w którym Ci wspominałem o pokusach, które czułem w Wenecji, i które doprowadziły mnie do czynu złego — opłakanego!

Ach, miałem chwile nieskończonej goryczy! Wszystko, co piękne i kochane łamało się przede mną, jak lód, co w kry się rozsypuje. Widziałem spokojne czoła, co tak pękały z rozpaczy; miałem dni, w których samo szczęście, samo uniesienie stawało się ironią, w których pomyśleć o uśmiechu, choćby smętnym, tkliwym, było nie sposób, w których łzy nawet byłyby szyderstwem, dzieciństwem, oznaką marną bólu, bo żeby go wydać, wyrazić — chyba trzeba było skonać!... Ale przeszło, przeszło. Ty wiesz, że w wspomnieniu trumny, oświeconej promieniami zachodniego słońca, trumna znika wreszcie, jedno światło się zostaje. W tem fatalizm — dusz naszych Rządca dobrodziejem jest! — Niech Cię Bóg wszechmocny strzeże i błogosławi ochroni od wszelkiego złego, wróci nam, wróci mnie Ciebie, Edwardzie drogi. Te same życzenia i uściski przesyła Ci Konstanty przeze mnie. Ciągle rozmyślamy o Tobie razem, wspominaliśmy ubiegłe chwile, frazesa twoje ulubione zwyczajne; nieraz z westchnieniem pytaliśmy się jeden drugiego, co on robi, gdzie on jest teraz. Ach, Ty biedny, Ty, coś zawsze gadał o lokomocji! Ale da Bóg, że się skończy wszystko szczęśliwie, że prawda się okaże i że się obaczymy znowu. Pisz zaraz do mnie! Addio! A jeśli ujrzysz... wtedy bądź pociechą, powiedz, iż wiesz, iż ten człowiek kocha, kogo przyrzekł kochać. Jeśli się dowiesz o szczegółach różnych, to napisz.

Dzięki Ci dzięki, mój Edwardzie, że tak myślisz o mnie. Twój

Zygmunt.

„The Phashion” także Ci się przypomina; nieraz w łysinę się palnął, mówiąc o Tobie i żałując Ciebie.

115. Do Adama Sołtana

1835. 16 decembra, Wiedeń

Odebrałem dziś Twój list. Niezawodnie po Nowym Roku stąd wyjeżdżam do Florencji a stamtąd po odwiedzeniu księżnej do Rzymu, do Ciebie. Smutny jestem, jak tysiąc nietoperzy. Twój list rozdarł mi serce. Zaraz napisałem do ojca, by się dowiedział o nich i doniósł mi, sądząc, że to Ci będzie przyjemnem138.

Z Edwardem lepiej się dziać poczyna, miałem list od niego139. Zdaje się, że przy końcu sprawy rzecz inny obrót wzięła, że pokazało się, że to wszystko niczem było, że go skażą tylko na areszt przemijający. Dopiero zawczoraj tę tak dobrą wieść odebrałem; powiedz o tem szambelanowi, o którym wieść chodzi, że muchy latem zabija w przelocie. Jednak nic tak bardzo pewnego w tem jeszcze nie ma. List od księżnej odebrałem, odpisałem zaraz. W Florencji będę jej mówił o Twoich córkach. Sądzę, że dla niej samej najlepszą by było sposobnością wyrwania się z tego stanu nicości i mienia czegoś na tym świecie. Jak tylko stanę w Florencji, do Ciebie napiszę.

Jest tu pełno magnatów. Szczęśliwy, kogo zająć mogą komeraże, intryżki, klucze na połach fraka i gwiazdy na pętlicy. Szczęśliwy, kto nie doszedł prawdy, że wszystko jest nicością i marnem ubieganiem się, że każda chwila szczęścia zapisuje lata całe boleści, tonącemu wcześniej czy później w jedynej realności, w wszechpotędze Boga. Addio, drogi mój i szanowny przyjacielu. Konstanty, Sauvan Cię ściskają. A rivederla140.

116. Do Adama Sołtana

25 stycznia 1836, Florencja

Przyjechałem tu wczoraj o dwunastej w nocy, dziś Twój list odebrałem i te inne, któreś mi był łaskaw przysłać. Chciałbym jechać do Ciebie jak najprędzej, bo mi smutno, źle, gorzko, a jestem goły jak bizon, wszystkiego mam piętnaście napoleonów. Liczyłem na pewno, że będą pieniądze u Torloniego141, muszę więc tu brać stancję na miesiąc za kilka piastrów i dopiero potem do Rzymu jechać, bo tu nikt nie pożyczy złamanego szeląga. Wszystko coraz gorzej na tym świecie, przyszłości za bajona nigdzie, Polska wszędzie w łeb bierze. Jeszcze tego trzeba było, żeby Jelski kozła przewrócił; wszystko się starzeje, błaźni, psuje. Ja sam co do moich stosunków i położenia jestem dość źle, nie wiem, co się ze mną stanie; widzę ze wszystkich wiadomości z kraju, że mnie czekają niemiłe przeprawy, że niczego dobrego spodziewać się nie mogę, ni moralnie ni materialnie.

Teraz słuchaj jednej rzeczy. Mam tu przypadkiem i za bardzo tanie pieniądze mieszkanie nie na dwóch, ale na dziesięciu; przyjedź, zmiłuj się, przyjedź, będziem stali razem! Mam wyborne hawańskie cygara, pod spodem jest kawiarnia Donnego, z której kawa rano, taniej wszystko, niż w Rzymie. Przyjedź, Adamie, kto wie, co się z nami stanie, gdzie los nas rozrzuci; kto wie, czy już długo będziem obok siebie w możności widywania się, kto wie, czy który z nas nie wybierze się w drogę. Piesa142 skończona, „pójdziem k’ chowot” w tę drogę, na której jeśli są oberże, to planety, słońca lub komety. Zmiłuj się, przebądźmy razem jeszcze chwil kilka! Rzadko się kochają ludzie na ziemi, a kiedy się kochają, niechże będą razem, niechże pomówią jeszcze z sobą, niech się uścisną jeszcze, bo każde jutro może ich rozdzielić na wieki! Księżna rada niezmiernie będzie Twojemu przyjazdowi; mówiła mi wczoraj, że chciałaby Cię widzieć. Przyjedź w interesie już samych dzieci, drogi mój Adamie! Co do Pacównej, to jużci możem tak samo z Florencji jak z Rzymu z Kniaziewiczem korespondować143, a potem byśmy razem przed wielkim tygodniem wrócili do Rzymu.

Przywiozłem Ci z wód niemieckich szklanicę i pierścień z Twoim herbem, bo chciałem, byś miał pamiąteczkę z tych miejsc, w których ja byłem. Jeśli nie przyjedziesz, prześlę Ci je przez Fenzego do Torloniego; ale usłuchaj nas, przyjedź, przeżyjem jeszcze dni kilka razem. Jeszcze raz: przyjedź — przyjedź, i kochaj mnie ciągle!

Twój.

W tych dniach spodziewam się pewnych wiadomości o Twoich synach. Salvanus144 się przypomina Tobie.

117. Do ojca

Florencja, 26 stycznia 1836 r.

Wszystko, co było nami, rozprzęga się i wraca do nicości. Zginiem, jak Żydy zginęli, ale nie utrzymamy się jak oni, choć winniśmy sobie sami. Byliśmy najniepewniejszym, najbłędniejszym, najbledszym, że tak powiem, narodem w historii ludzkości. Nic nigdy organicznego, zupełnego, całego u nas nie było: ni arystokracji, ni mieszczaństwa, ni ludu. Byliśmy politycznemi infusoriami, ale nie indywiduami. Dlatego tak łatwo koniec przyszedł na nas. Żeby nasza arystokracja miała była z kim walczyć, jak francuska, jak angielska, byłaby była dzielną i żywotną. Życie jest to tarcie się, jest to podwójność, nie zaś jedność spokojna. A szlachta polska była jednością — sobiepańską, niedbałą o nic, bo nic się jej nie sprzeciwiało, nie nauczyła się życia, w letargu leżała; obudzenie jej było śmiercią.

Ślamazarny był los nasz. Zabierało się na coś w początkach. Zdawało się, że my Słowiańszczyznę spoim i urządzim. Garnęły się do nas narody i korony, ale z niczego korzystać nie umieliśmy, nic w czas zrobić. Gdzie kiedy jaki Polak był genialnym politykiem? Gdzie kiedy Polska wpływ na Europę, reakcję choćby, wywarła? Dobrze gadać obcym o Turkach, ale w rzeczy samej wojny tureckie nie były u nas owocem rozmysłu i przewidywania, tylko dziełem chwilowem nieodbitej konieczności.

Wielki rozum, wielka zasługa, że, kiedy przyszli Tatarzy lub Turcy, to my się bronili wtedy. Ale czyśmy przejrzeli, jakoby obalić potęgę turecką? Ale czyśmy założyli sobie ją obalić, lub przynajmniej określić? Ale czyż wyprawa pod Wiedeń nie była jeszcze prostym przypadkiem — szczęśliwym!

A w naukach, w kunsztach, w sztukach cóżeśmy stworzyli? Jestże poezja, architektura, lub malarstwo, lub muzyka polska? Czyśmy mieli kiedy co polskiego na świecie, prócz rubaszności? — Ubiór od zachodniej Europy, potem od Wschodu pożyczony. Język narodowy porzucony dla umarłego, łacińskiego, potem porzucony dla żyjącego, francuskiego. Literaturka nasza z konceptów włoskich, z maksym Cycerona, z wierszyków francuskich, z ballad niemieckich wyarlekiniona.

W niczem geniuszu, ni zewnątrz, ni wewnątrz; w niczem życia, ni w polityce, ni w duchu krajowym. Po śmierci dopiero żyć się nam zachciało: kiedy nie ma, dawaj! Upiory z nas, nie ludzie. Wszystko po niewczasie. Upiory męczą się srodze: to sekret mąk naszych. Ale to przodkom naszym winniśmy.

Że wojen u nas religijnych nie było, to tylko dowód, że nikt w nic nie wierzył mocno. O to, w co ludzie wierzą, biją się. Wojna jest znakiem życia. Naród polski bywał zawsze leniwy do wojny, do pospolitego ruszenia, lubił wygódki. Ale za to fanfaron wielki; bo ten tylko się chełpi, który czuje niedostatek rzeczy, z której chełpi się — ale za to małpa, bo ten tylko naśladuje, co nie ma nic własnego.

Te dwie przywary, razem połączone, tworzą afektację, brak naturalności. Dlatego też my najmniej naturalni z ludzi.

Dlategośmy często wystawni dla widzów, skąpi w domu. Dlategośmy często namiętni dla widzów, zimni w sercu. Dlatego krzyczym, nie myślimy, dowodzim bez przekonania. Jedyną tradycją stanu u nas była: swawola. Jedynym celem powszechnym towarzystwa: używanie. Jedynem pojęciem wolności: lenistwo.

Lekkomyślność nasza pochodziła zawsze z braku głębi w czuciu, z braku prawdziwych celów, słowem z braku wiar jakichkolwiek. Trza było okropnie słabych i ślamazarnych ludzi, by po oczytaniu się w starożytnych, po obznajomieniu się z całą cywilizacją europejską, dać się opanować przez jezuitów, by dać sobie wydrzeć z rąk wszystko przez ludzi, którym nie wierzyli, bo któż z panów polskich wierzył katolicyzmowi? Cała Polska, to raz protestancką, to znów socyniańską, to znów rzymską apostolską bywała.

Nigdy w Polsce ni silnego despotyzmu, ni silnej opozycji nie było. Król żaden nie był wielkim. Stefan Batory zapił sprawę swoją wielką. Ileż to prac podejmować trza było, by tym ludziom wytłumaczyć coś korzystnego dla nich, a rząd, który zawsze wnosił i tłumaczył, sam nie umiał dobrze tłumaczyć. I tak: unia z Litwą z jakiemiż trudnościami się spotkała! A unia z Rusią, z kozactwem nigdy do skutku przyjść nie mogła.

Często się przydarza, że bezinteresowność raczej jest lenistwem, tak samo jak, że pozory szlachetności pochodzą z głupstwa, tj., że są pewne bezinteresowności, że są pewne fakta, wynikające z głupstwa, którym ludzie podchlebiają, przezywając je szlachetnemi. U nas takich bardzo wielka siła. Z lenistwa naszego, z chęci używania a nie działania, srodze potępiające nas wyniknęły skutki: na drodze realnej, że nie mamy bytu — na drodze idealnej, że nie mamy wspomnień naszego bytu, życia naszego życia, tj. historii polskiej. W tym względzie żaden naród niżej od

1 ... 52 53 54 55 56 57 58 59 60 ... 144
Idź do strony:

Darmowe książki «Listy wybrane - Zygmunt Krasiński (czytaj online za darmo .TXT) 📖» - biblioteka internetowa online dla Ciebie

Uwagi (0)

Nie ma jeszcze komentarzy. Możesz być pierwszy!
Dodaj komentarz