Listy wybrane - Zygmunt Krasiński (czytaj online za darmo .TXT) 📖
O obfitej korespondencji Zygmunta Krasińskiego przyjęło się pisać jak o brulionach nienapisanej nigdy powieści. Prowadząc przez wiele lat wymianę myśli z różnymi adresatami swoich listów, Krasiński kształcił styl, wypracowywał swoje poglądy, urabiał swoich słuchaczy politycznie i estetycznie, ale też próbował wykreować siebie – dla każdego z odbiorców nieco inaczej. Można te odrębne kreacje traktować jak różne maski lub — jak odmiennych nieco narratorów.
Zbiór kilkuset listów Krasińskiego w opracowaniu profesora Tadeusza Piniego ułożony został według klucza chronologicznego, przez co mieszają się różne narracje i style, a całość tworzy opowieść o życiu człowieka epoki romantyzmu. Znajdziemy tu opinie, relacje z pierwszej ręki i plotki o Mickiewiczu, Słowackim, Norwidzie czy Towiańskim i jego wyznawcach, a także bezpośrednie, subiektywne (i ciekawsze przez to) wzmianki o wydarzeniach, którymi żyła wówczas Europa, takich jak powstanie listopadowe, rzeź galicyjska, Wiosna Ludów i wojna krymska.
- Autor: Zygmunt Krasiński
- Epoka: Romantyzm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Listy wybrane - Zygmunt Krasiński (czytaj online za darmo .TXT) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Zygmunt Krasiński
1834 r. Rzym, 12 listopada
Masz najzupełniejszą słuszność, gdy zarzucasz mi jednostajność: zawsze to samo, wielka fala, która wznosi się i opada. Toteż wedle praw mojej jaźni jestem teraz pogrążony w najgłębszej apatii. Wszystko mi obrzydło, nienawidzę nawet obłoków, które przechodzą nad mą głową, i żądam od Boga, od przyrody, od społeczeństwa ludzkiego, od wszechświata czegoś, co mogłoby wypełnić moje serce i pustkę mojej duszy. Próżna i pusta jest dusza moja. Jestem tylko grobem pobielanym. Myśli moje nie warte są zgnilizny kości umarłych. Z dniem każdym staję się bardziej samotnym, bardziej odosobnionym na świecie. Z każdą chwilą mniej mam wspólnego z ludźmi. Wszystko, co ich w całości spotyka, mnie częściowo się tylko zdarza. Ich najprostsze przyjemności zawierają dla mnie olbrzymie przeszkody, a z drugiej strony moje pożądania i namiętności są dla nich niezrozumiałe. Nie wiedzą, jak mię nazwać. Jednego dnia mówią: „To szaleniec”, a potem: „To dziecko”, wreszcie: „To demon”. A cóż oni o tem wiedzą i cóż ja sam wiem o tem? Wiem tylko, że ciężar mię przygniata, nuda pożera, a żądze nieokiełzane mną miotają. Chciałbym rozpłynąć się w czemś, co bym kochał, jak święta kocha Jezusa Chrystusa. Chciałbym, żeby mnie spotkało to, co Semelę, gdy Jowisz w swojej chwale zeszedł do wezgłowia jej łoża. Stała się popiołem mocą płomienia, którym była. Siłą uczucia stała się nicością. A ja czasem jestem tak bliski nicości, że pożądam gorąco wrażeń półboga, by się podnieść i uzdrowić.
Ach, nieraz, gdy jestem sam w pokoju, w dzień duszny i mroczny, gdy po wchłonięciu tego, co mi pozostało jeszcze z myśli i wspomnień, wstaję ze swojej sofy bez wiary, bez miłości, bez nadziei, zdaje mi się, że z rozkoszą zwróciłbym się przeciwko wszystkiemu, co żyje i co istnieje, przeciwko sobie samemu, przeciwko latom, które przeszły, i tym, które mi do życia pozostały. Bywają uczucia piekielne, które wślizgują się niekiedy do serca ludzkiego. Cierpienie fizyczne sprawia, że wracamy do Boga, że podnosimy oczy ku niemu, by zlitował się nad nami. Ale cierpienie moralne odpycha, oddala nas od nieba. W duszy, która się pożera, która zwraca się ku sobie i naprzód nie postępuje, rodzą się zachcianki szatańskie, pożądania pychy bezgranicznej, halucynacje zemsty przeciwko najwyższej potędze wszechświata. Zdziwisz się, Henryku, słysząc, że tak przemawia człowiek, który niegdyś tak silnie wierzył w Boga i tyle pokładał w nim nadziei. Ale szedłem szybko po drodze wiodącej do zguby. Stałem się łupem moich żądz i moich namiętności; nic mię zadowolić nie mogło.
W znoju upłynęło życie moje zarówno na drodze zła, jak na drodze dobra. Skutki występku i cnoty były dla mnie prawie jednakie, to znaczy: żadnej pociechy, żadnego spokoju serca. Często, źle czyniąc, czułem w sobie pełnię sił i rodzaj fanatycznej świętości. Często, postępując dobrze, czułem w duszy gorycz i słabość. Wyprowadziło to z równowagi moją religię, moją filozofię, jednem słowem wszystkie moje wierzenia; wreszcie nicość mego życia napełniła po brzegi czarę obrzydzenia. Nudziłem tych, których najbardziej kochałem. Kto mnie zna powierzchownie, utrzymuje, że jestem wesoły, że mam serce i umysł, że wdzięk i pomoc we mnie znaleźć można. Kto mnie zna dokładnie, ucieka przede mną, pyta mię, kim jestem, skąd przychodzę. Kobieta, którą najdłużej kochałem i która mnie najsilniej kochała, wyobraziła sobie w końcu, że jestem diabłem. Jednem słowem, jestem w wojnie z ludźmi, mymi braćmi. Wszyscy mię nudzą i zanudzają. Świat od gwiazd do kwiatów, od pojęcia anioła do pojęcia dziecka stał się dla mnie nudnym, powtarzającym się dowcipem. Jestem za młody, by w łeb sobie palnąć, za stary, by szkołę na nowo rozpoczynać. Jestem jedynie zdatny do odgrywania roli skorpiona przez lat dziesięć, a następnie do wydania swego ostatniego tchnienia w przekleństwie lub w długiem ziewnięciu. Ach, jeśli wiesz, gdzie znajduje się promień nadziei, nowa zorza, wiara młoda, zdolna mi serce wypełnić, powiedz mi o tem, Henryku! Daj mi ideę lub rzecz, którą bym mógł ubóstwić, z której bym mógł sobie ołtarz uczynić, a ległbym przy niej i żyłbym miłością, uwieńczony kwiatami, osnuty kadzidłami, otoczony muzyką. Widziałem dzisiaj chłopa polskiego, brudnego i zgrzybiałego, który z kosturem w ręku i z dwiema muszlami pielgrzymimi na plecach przyszedł pieszo z Warszawy do Rzymu, by klęknąć u grobu św. Piotra. Gdy go zobaczyłem, pozazdrościłem mu jego podróży, jego idei, która tak silnie go pchnęła naprzód. Daj mi ideę podobną, a jeszcze jeden świat stworzę!
Jadę do Neapolu dopiero za dwa i pół miesiąca. Nie mam najmniejszego pojęcia, co dalej zrobię. Ale przyjedź w lutym do Neapolu, a zobaczysz coś w rodzaju trupa, toczonego przez robaki. Handley jest tem, za co go uważasz. To człowiek, który ma całe moje poważanie. Żegnaj! Uszanowania dla matki Twojej, ukłony dla Waleriana.
Zyg. Kras.
Pisuj do mnie, jak możesz, najczęściej.
Rzym, 29 novembra121 1834
Przybywszy do Rzymu, ugrzązłem i siedzę tu do czwartego marca, potem do Neapolu jadę. Pisz więc tutaj: Hôtel Spillman, via della Croce. Wciąż słaby jestem na duchu, roją mi się fantasmata w sercu i mózgu, nieskończone żądze, niewymowne upragnienia, którym nigdy nie stanie się zadość, jako się nigdy nie stało. Są chwile, w których upadam na łóżko i leżę jak martwy, ale są i takie, z których myśli duszy mojej wytężam, gdyby ramion tysiąc, w które objąć chcę świat cały, wszystkie piękności ziemi i nieba. Tak Briareus, olbrzym, stąpał ku mieszkaniu bogów i, dostawszy piorunem w łeb, zwalił się pod gruzami gór, które dźwigał. O, gdybym choć raz mógł na jawie obaczyć wszystkie moje ukryte żądze, sklejone w ciało, ubrane w formę! Ponieważ jestem mężczyzna, ta forma musiałaby być kobietą. Nie byłby to posąg Pigmaliona, ale ona, utworzona z żebra duszy mojej; poznałaby mnie, byłaby mną i sobą zarazem. O, wtedy, sam na sam ukląkłbym przed jej śnieżnem ciałem! Nie byłaby to Wenus grecka, owszem, w jej urodzie przebijałaby powaga Apollina belwederskiego, ale ta uroda wzniosła, ta duma wzroku, to panowanie nad wszystkimi w łzy by się rozpłynęło przede mną. Dla mnie ona by śpiewała piosenkę dziecinną, dla innych straszną pieśń natchnienia.
Dzisiaj, nie wiem skąd, poezja mnie odwiedziła. Ale nie ma, nie ma jej! Pięść gryzę, jak niedźwiedź litewski łapę swoją w zimie.
Przesyłam Ci z tym listem sto piastrów rzymskich, co podobno czyni pięćset trzydzieści franków; przyjm je ode mnie, a jeśli Ci się na co zdadzą, to wdzięczność z mojej strony pozostanie, żem mógł sobie, mój drogi, ulżyć chwil kilka tego przeklętego życia.
Z.
Napisz co w rodzaju Pana Tadeusza, np. Uniwersytet Warszawski z wszystkiemi śmiesznościami swemi; bohaterem takiego poematu mógłby zostać Lach Szyrma.
Rzym, 4 grudnia 1834
Pani!
Milczenie Pani sprawia mi niepokój okrutny. Zdaje mi się zawsze, że widzę Panią cierpiącą i omdlewającą na łóżku lub na kanapie. Potem nieraz myślę o antypatii, jaką wiem, że Pani ma do pisania listów, i to mię wówczas pociesza, gdyż, wiedząc o tem, wolę przypisać milczenie Pani temu, co nazwałbym niedbałością, zniechęceniem, wahaniem się, lub wreszcie wolą nawet, aniżeli niezdrowiem. Jednakże, bądź co bądź chciałbym mieć przynajmniej od Pani te słowa: „Lepiej mi”. Potem przychodzi mi jeszcze na myśl, że moje lub Pani listy giną, a dostateczna jest przestrzeń między nami, aby niezręczność pocztyliona mogła mi złe sny sprowadzać. Jednem słowem, chciałbym bardzo wiedzieć, co się z Panią dzieje. To może śmieszność z mojej strony lub dzieciństwo, nie móc zapomnieć łatwo o osobach z któremi żyłem, mówiłem wiele, u których stołu siadałem, których szczęściem zainteresowałem się, których dobroci zawdzięczałem dni nie tak ponure i milczące jak te, które zwykle spędzam z sobą samym.
Świat w ogóle inaczej w takich razach postępuje; tak nawykł zmieniać znajomości, przystosowywać się do wszystkiego i żyć powierzchownie, że pożąda jedynie nowości i nigdy nie żałuje przeszłości, dość podobny w tem właśnie do dzieci, które bawią się dobrze tylko nowemi zabawkami. Lecz ludzie mówią, że tego właśnie potrzeba, a życie większości z pośród nich upływa na przedstawianiu się i żegnaniu, co jest najwyższym konwenansem, przyjętym w towarzystwie. Tam, gdy się powie: „żegnam pana” lub „żegnam panią” — wszystko skończone ku wielkiemu zadowoleniu stron obu. Ja jestem inny i, gdy znałem kogoś długo, gdy raz poświęciłem mu coś głębszego, niż słowa i bilety wizytowe, wtedy wyraz „żegnam” zawiera dla mnie nadzieję zobaczenia go znowu i obietnicę myślenia o nim, żądania ciągle o nim wiadomości, życzenia mu ciągle dobrze, świadczenia mu przysług za każdym razem, gdy Bóg sposobność nadarzy — oraz prośbę, aby ten ktoś zechciał czasami przypomnieć mnie sobie. — Oto widocznie nowe źródło nudnego dziwactwa, które Pani odkrywa we mnie. Lecz, Pani, czyż mogę się zmienić? Czy człowiek może sprzeciwić się Stwórcy swemu i być innym, niż go stworzono? Do dzisiejszego dnia przynajmniej to było niemożliwem; być może przyjdzie i to z postępem oświaty. Opierając więc na tych zasadniczych podstawach moją korną prośbę, pytam się, czyby Pani któregokolwiek dnia lub wieczora, znalazłszy przypadkiem na stole kawałek zmiętego papieru, urywek papilota lub szczątek tektury, nie mogła ołówkiem, piórem lub szpilką skreślić kilku wierszy, które by mi powiedziały, jak się Pani miewa i co dokazuje moja młoda narzeczona, Lolly, a potem przesłać mi je przez smutne śniegi, które dzielą Panią od Włoch, równie smutnych dla mnie, jak śniegi. Bo i ja także zapadłem na chorobę piersiową i cierpię dość silnie, by mniemano, że mi zagrażają suchoty — ponure dziedzictwo, jakie mi przekazała matka moja wraz z wyobraźnią, jeszcze bardziej ponurą. A Pani powie, przeczytawszy te wyrazy: „Ach, ach! Oto znów choroba z przywidzenia. Należałoby wyryć na jego grobie:
Nieprawdaż?
Ale chcę Panią pobudzić do śmiechu. Dajmy pokój smutkom! Bawi tu pani Bobonigo, która według mego zdania jest kobietą najśmieszniejszą, lecz zarazem ma najwięcej przebiegłości i taktu ze wszystkich kobiet, jakie tylko znałem. Ona też zwiedzie wielu — a biada temu, kto wpadnie w jej sieci, zawsze zastawione, zawsze przygotowane, zawsze drżące pożądaniem schwytania ofiary; bo już nadaremnie błagać będzie o czułość lub litość. Znajdzie tylko ironię i sarkazm, próżność i miernotę tryumfującą. Czasami bywam u niej. Zastaję ją zawsze leżącą, utrzymującą, że jest słaba, schylającą głowę na ramię, układającą się na kanapie, dopóki nie znajdzie najpowabniejszej pozy i wtedy mówiącą nieokreślenie, cichym głosem, jak osoba zatopiona w potężnych marzeniach. Otóż jedynem jej marzeniem jest uważać, czy sprawia efekt. Przy tem na stoliku z boku znajduje się alabastrowe popiersie Chrystusa Buonarottiego i tuż zaraz alkoran u stóp wspaniałego krzyża z drogich kamieni i złota. Olbrzymi stos romansów tworzy jakby poręcz nad brzegiem stołu — bliżej niej leżą plany architektoniczne, projekty pałaców i kościołów na Ukrainie, aby nie powiedzieć w Hiszpanii. Dalej drzwi uchylone do buduaru markiza Bobonigiego. Tam ośm błyszczących lasek leży rzędem na stole, zarzuconym cackami — i wznosi się srebrna toaleta na śnieżno białym obrusie.
W rzeczywistości margrabina jest dość niewykształcona. Myli się w historii, w literaturze i poezji dość często, aby książęta rzymscy, jej wielbiciele, uważali ją i rozgłaszali jako studnię uczoności. Na fortepianie gra nie tak biegle, jak pani Groch. Dość dobrze brzdąka na gitarze. Słowem, utrzymuję, że to zupełnie pani Otylda, tylko mająca trzy lub cztery razy więcej pieniędzy na wydatki i fałszu do ukrywania się, ale w gruncie rzeczy jest ten sam brak naturalności, to samo szalone pragnienie zawracania głowy wszystkim i każdemu, te same środki, wymyślone, aby zainteresować sobą i rzucić melancholijną zasłonę na swe rysy, które więdną same z siebie, ta sama sztuka i zabiegliwość i wyrachowanie w dramatyzowaniu każdego ruchu, każdego kroku, każdego wyrazu. Wyższość margrabiny polega na tem, że jest obdarzona większą inteligencją i większą znajomością zwyczajów wielkiego świata. Wyższość pani Otyldy jest w tem, że nigdy nie przywdziewa sukien wygorsowanych.
Po porównaniu tych dwóch znakomitych dam widzę, że papier już się kończy. Żegnam Panią i niech Bóg zsyła na Panią wszystkie swe błogosławieństwa. Kazałem odprawić msze w kościele Il Jesù e Maria al Corso. Czy mogę, Pani, pochlebiać sobie nadzieją, że otrzymam wkrótce wiadomości o zdrowiu Pani i jej dzieci?
Zygm. Kras.
Konstanty poleca mi złożyć Pani swoje najgłębsze uszanowanie.
Przed dwoma dniami widziałem rękę Pani u jednego rzeźbiarza na Corso.
Rzym, 1834. 9 grudnia
Pani!
Jestem bardzo wdzięczny za to, że Pani była tak dobrą i napisała do mnie. Zarzuca mi Pani, że źle zrozumiałem Jej pierwszy list — przepraszam, stokrotnie przepraszam — lecz nie może mi Pani wyrzucać tego, że ze wszystkich sił pragnąłem się uniewinnić. Chciałem, aby Pani wiedziała, aby Pani wierzyła, że są istotne nieszczęścia, związane z moją istotą, z moim losem — nie dlatego, aby Panią zainteresować tą istotą lub tym losem, lecz aby Panią przekonać, że ta istota nie kłamała, nie udawała wobec Pani, a jeśli miała nieszczęście znudzić lub nie podobać się Pani, mniej w tem było jej własnej winy, niż winy przeklętego przeznaczenia — bo ono, Pani, jest przeklętem.
Tak, Rzym ma dla mnie jeden potężny powab, ten właśnie, że tu wiele cierpiałem i wiele uwielbiałem — ale też ten jedyny, bo widuję księżnę Lubomirską, którą cienie śmierci
Uwagi (0)