Listy wybrane - Zygmunt Krasiński (czytaj online za darmo .TXT) 📖
O obfitej korespondencji Zygmunta Krasińskiego przyjęło się pisać jak o brulionach nienapisanej nigdy powieści. Prowadząc przez wiele lat wymianę myśli z różnymi adresatami swoich listów, Krasiński kształcił styl, wypracowywał swoje poglądy, urabiał swoich słuchaczy politycznie i estetycznie, ale też próbował wykreować siebie – dla każdego z odbiorców nieco inaczej. Można te odrębne kreacje traktować jak różne maski lub — jak odmiennych nieco narratorów.
Zbiór kilkuset listów Krasińskiego w opracowaniu profesora Tadeusza Piniego ułożony został według klucza chronologicznego, przez co mieszają się różne narracje i style, a całość tworzy opowieść o życiu człowieka epoki romantyzmu. Znajdziemy tu opinie, relacje z pierwszej ręki i plotki o Mickiewiczu, Słowackim, Norwidzie czy Towiańskim i jego wyznawcach, a także bezpośrednie, subiektywne (i ciekawsze przez to) wzmianki o wydarzeniach, którymi żyła wówczas Europa, takich jak powstanie listopadowe, rzeź galicyjska, Wiosna Ludów i wojna krymska.
- Autor: Zygmunt Krasiński
- Epoka: Romantyzm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Listy wybrane - Zygmunt Krasiński (czytaj online za darmo .TXT) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Zygmunt Krasiński
Jest samolubny jako poeta, mężny jako szlachcic, a nadto jako poeta ma poczucie uczucia. Czuje co to znaczy być dobrym mężem, a powoduje śmierć żony z szaleństwa i boleści; czuje, co to być dobrym ojcem, a syn jego odziedziczył obłąkany umysł swej matki. Oślepł i śpiewa przyszłą zagładę swego stanu. A przy tem hrabia Henryk ma ambicje: cieszy go, że jest wodzem tylu baronów i książąt, którzy zebrali się by zginąć. Słyszy w lochach podziemnych groźne głosy. Dawne ofiary feudalizmu grożą mu: „Nic nie kochałeś, nic nie czciłeś prócz siebie, prócz siebie tylko. W tobie zebrał ród twój całą duszę swoją i za to po kilku dniach chwały zginiesz na tej samej skale boleści, gdzie zginęliśmy z ręki ojców twoich. Nie masz dla ciebie nadziei ni na ziemi, ni w niebie!”. On jednak walczy wściekle, nie chce się poddać, szydzi z braci swoich, hrabiów i baronów, którzy chcą układów, wzywa jeszcze Chrystusa i Marię, chociaż czuje piętno wiecznego potępienia na czole; ale, widzisz, jest poetą chrześcijańskim. Wreszcie zbliża się szturm ostatni; każe przyprowadzić syna na wały; mówi mu: „Czoło matki twojej było niegdyś takiej samej bieli i miękkości”, a później dodaje: „Rozstajemy się, mój synu, czy wiesz na jak długo? Wkrótce wśród chórów anielskich ty nie raczysz rzucić kropli rosy swemu ojcu, pożeranemu przez płomienie. Żegnaj, Jerzy mój, żegnaj!”.
Kula trafia Orcia, pada. Hrabia rzuca się naprzód i woła: „Nazad, w przepaść, syny wolności!”. Walczy po raz ostatni, a gdy tłumy hrabiów i baronów zapytują go z dziedzińców zamkowych, dokąd ich prowadzić każe, odpowiada im: „Na śmierć”; i nakazuje pędzić ich przeciwko wdzierającemu się ludowi. Wreszcie, gdy zamek wzięto, rzuca się z murów, a jego ostatnie słowa są te: „Wdarli się na wieże i patrzą, czy nie odkryją gdzie hrabiego Henryka. Jestem tu, ale wy mię sądzić nie będziecie. Ja się już wybrałem w drogę, ja stąpam ku sądowi Boga (posuwa się dalej ku brzegowi przepaści). Widzę ją, całą czarną, obszarami ciemności płynącą do mnie, wiecznie jaśnieje, a nic nie oświeca (krokiem dalej się posuwa). Biegną, zobaczyli mię! Jezus Maria! Poezjo, bądź mi przeklęta, jako ja sam będę na wieki! Ramiona, idźcie i przerzynajcie te wały!”. Potem skacze w przepaść.
Zwycięstwo należy do ludu. Tych, którzy wierzyli w jego miłosierdzie, posłano na śmierć. A wtedy naczelnik w towarzystwie proroka, miotanego konwulsjami, wstępuje sam na mury i przybywa przypadkiem na miejsce, gdzie leżą szabla i strzępy odzieży hrabiego, które rzucił, skacząc.
Leonard (prorok, entuzjasta, młodzieniec)Bledniesz, mistrzu.
Pankracy (naczelnik)Czy widzisz tam wysoko, wysoko?
LeonardNad ostrym szczytem widzę chmurę, czerwoną od ostatnich promieni słońca.
PankracyZnak straszny na niej.
LeonardOprzyj się na mnie: coraz to bardziej bledniesz.
PankracyLud cały słuchał mnie przed chwilą — gdzie jest lud mój?
LeonardSłyszysz ich okrzyki? Wołają ciebie, czekają na ciebie. Odwróć wzrok od tej skały! Oczy twoje zdają się umierać, przykute do jej szczytu.
Pankracy
Jest tu, nieruchomy. Trzy gwoździe, trzy gwiazdy błyszczą u jego boku, ramiona jego dwie błyskawice.
LeonardKto? Gdzie? Zbierz siły.
PankracyGalilaee vicisti! (kona)
Ujrzał krzyż i dzieło jego okazało się kłamstwem. Zwyciężony został w chwili swego zwycięstwa; gmach jego jest zburzony, a on umiera, powtarzając słowa Juliana Apostaty.
Żegnaj, Henryku! Napisz mi natychmiast!
Zyg. Kras.
Biedna H. W. To mi serce łamie.
(Bez daty)
Drogi Henryku!
Amen! Gdy dowiedziałem się o małżeństwie H., poczułem dreszcze w piersiach, a potem zapadłem w sen gorączkowy, który trwał pół godziny, a gdym się zeń obudził, byłem bardzo rozstrojony i myśl moja błądziła. Stan ten trwa aż do dzisiaj i nie mogę zrozumieć, że H. jest zamężna, chociaż z drugiej strony dziękuję za to Bogu i proszę Go, by jej błogosławił na nowem stanowisku. Dziwne są te dawne uczucia, które drzemią w naszem łonie, i nagle budzą się bez siły i bez szału, lecz pełne goryczy i tęsknoty. Oto przynajmniej dramat rozwiązany, skończony i spełniony.
Jeszcze raz: amen!
Szliśmy tą samą drogą i w jednaki sposób dokonaliśmy naszego biegu. Te same uniesienia do tych samych doprowadziły nas wyników. Mnie do nudy i bezczynności, Ciebie do erudycji i krytyki. Wszystko to, choć różne formą, jest apatią i wskazuje na wielki brak w nas obydwóch rzeczywistego życia i dających się stwierdzić czynów. Lecz Ty jesteś w o wiele lepszem, niż ja, położeniu. Dziś, jak i w dniu, gdy marzyć i podniecać się rozpocząłeś, stoisz mocno na nogach i posiadasz wielkie zdolności, które Twoje badania naukowe coraz bardziej rozwijają. Ja jestem zdyszany i zniszczony fizycznie, moja siła wewnętrzna nie ma organów rozwoju, toteż zwraca się zawsze ku sobie i sama siebie pożera.
Walerian także mi napisał list pełen stoicyzmu i animuszu. Sądzę, jak Ty, że mu się trochę w głowie przewraca. Ktoś powiedział, a ja to powtórzę teraz, że mierność, która się upiera, więcej dokona, niż geniusz, który się zniechęca. Ale zresztą jest to naprawdę człowiek honoru i serca.
Powiedz mi, proszę Cię, Henryku, co się z nami stało? Czem są nasze dawne myśli, czem nasze życie minione? Czy jest jeszcze w nas cośkolwiek z tego, co było w 1830 i 31 r.? A wiesz, jaką wielką różnicę zaznaczyć należy? Oto, że niegdyś robiliśmy wiele, źle, ale mieliśmy wiarę, dziś mało i dobrze robimy, ale bez wiary, bez celu, bez nadziei, z przyzwyczajenia raczej, niż z natchnienia; tylko, ponieważ przyzwyczajenie jest wielkie, nabyte i zręczne, dzieło ma formę artystyczną. Coraz bardziej mię zadziwia wiek nasz, zadziwiają młodzieńcy i młode kobiety, które mię otaczają. Nikt nie chce być sobą, każdy marzy o tem, by zostać Napoleonem. Kobiety drwią, gdy im się mówi, że powinny być małżonkami, matkami itd. Chcą być wielkimi politykami, wodzami. Cała ta szczytność jest po prostu śmieszna; rozpasana wyobraźnia unosi się nad wszystkimi głowami, a mało jest piersi, które zamykają serca. Stąd ta cała góra głupstw, długa nić nudy, starająca się znaleźć zajęcie, a odmawiająca przyjęcia każdego i rzucająca się wówczas w nadzwyczajność, w fantastyczność, w której tarza się bez celu, choć z odrobiną talentu, nie stwarzając nic, nic nowego; przeciwnie, żyje w okropnej jednostajności, gdyż brak jej pierwiastka twórczego — serca. I zobaczysz, jak całe to nędzne pokolenie dzięki napadom nerwowym minie przed czasem, niby liść zeschły. Wszystko gotowe, by sierp Niszczyciela znalazł na drodze swojej tylko słabe kłosy. Wielkie lenistwo panuje między ludźmi naszego czasu. W tem tkwi tajemnica ich słabości i ich marzeń awanturniczych, braku sztuki w ich poezji, energii w polityce, wiary w religii. Gdyż aby stać się wielkim człowiekiem, trzeba być niestrudzonym. Duch, rozmiłowany w spoczynku, oddany gnuśności, oddala się jedynie od potęgi ruchu myśli boskiej: to potępieńcy, to męczarnie jednostajności. Poznałem teraz wiek ten, a wszystkie jego płonne podniecenia przypominają mi fanfaronady pijackie bezsilnego Falstaffa. Gdzieżeśmy zaszli, Henryku?
Niech Ci Bóg błogosławi! Niech Bóg chroni H. W. Kochaj zawsze człowieka, który przynajmniej (śmiało to twierdzić może) ma serce. Pisz do Rzymu!
Zyg. Kras.
Czy odebrałeś mój przydługi list ze streszczeniem Hrabiego Henryka? Jeśli spotkasz H., nie mów jej nigdy więcej o przeszłości! Powiedziane jest, że kobieta opuści ojca swego i matkę (ja dodaję: i kochanka), by pójść za mężem swoim.
20 lutego 1834 r., Rzym
Drogi Henryku!
Odebrałem wczoraj list Twój z 4 lutego. Byłeś bezustannie zajęty i widzę w Tobie żywą wiarę w pracę Twoją. To dobrze. Ale powtarzam, nie stawaj się zanadto Niemcem! Co do mnie, zmuszony byłem od dawna porzucić wszelką erudycję. Prawie od dwóch i pół roku nie przeczytałem ani jednej książki. Miałem co prawda lektorów, ale częściej spałem podczas ich jednostajnego czytania, niż słuchałem. Stąd pochodzi, że zapomniałem wszystkiego, co umiałem (a nie było to zbyt trudne), i niczego nowego się nie nauczyłem. Toteż stałem się zapewne wielkim nieukiem. Tak się losom spodobało. Spostrzegam nawet, że zmniejszyły się zdolności przyrodzone, które posiadałem kiedyś. Często urywam w połowie zdania; nie wiem, co powiedzieć kobietom, a rozmawianie z mężczyznami mię nudzi. Leżę samotny na sofie, żadnej z sobą nie wiodąc rozmowy, i żyję przykrem uczuciem wyczerpania duchowego, a moja miłość własna silnie podupadła. Człowiek, który do takiego stanu doszedł, powinien przynajmniej starać się o materialne rozkosze życia. A ja i tego nie czynię, gdyż tutaj również odznaczam się głęboką nieznajomością rzeczy i brak mi nici przewodniej. Wobec tego zaniepokojony zwracam się ku sobie, jak wąż, i pożeram ostatek swej duszy. Przy sposobności: wczoraj skończyłem rok dwudziesty drugi. Zdawało mi się, że jestem bardzo stary wszystkiem, prócz doświadczenia, i zwróciłem się do siebie z długim powinszowaniem, którego zwrotką było: „Jesteś niczem”. Ale wieczorem spotkałem w jakimś salonie bardzo piękną pannę, która powiedziała mi, że ma lat dwadzieścia pięć. Ona również nic nie zrobiła, nawet dziecka, i pocieszyłem się, patrząc na dwie śliczne zmarszczki, zaczynające się rysować na tem czole dziewiczem.
Często przechadzam się w Kampanii rzymskiej, zyskując tem katar i odciski; ale jest to coś bardzo pięknego. To najrozleglejsza nuda, nuda najlepiej wyrażona, jaką znam. Jest tam i milczenie, i zgrzybiałość, i bezmiar zarazem. Ruiny rozpadają się w proch powoli. Ludzie, błądzący między nimi, podobni są owcom, które pasą; wszystko tam ponure, bez nadziei, bez postępu, wszystko stoi w miejscu, a raczej posuwa się z wolna ku nicości. Ja i Kampania rzymska to jedno, a krzyki puchaczy, radujących się na tych murach, odpowiadają w zupełności napadom wesołości, które budzą się niekiedy w sposób urywamy i błazeński w mojem sercu. Zresztą mało kogo widuję. Znam la Bidoyera, syna sławnego pułkownika. To chłopiec lat dziewiętnastu, rześki, krzepki, o dobrem sercu i nienasyconym apetycie. Jest to wielka przyjemność dla mnie, gdy widzę, jak je i śmieje się. To mi przypomina, że był czas, gdy i ja dużo jadałem i śmiałem się głośno. Widuję młodą, wysoką dziewczynę, zagrożoną suchotami, bardzo muzykalną, pełną nauki i talentów, pożeraną nudą i w najwyższym stopniu dziwaczną: hrabiankę Kalikstę Rzewuską, córkę sławnego Rzewuskiego, który był emirem w Arabii i zginął w ostatniej wojnie. Lubię dosyć drażnić się z nią i sprzeczać. Jest zupełnie naturalna i dobra. Przyglądając się jej, zbieram bardzo cenne obserwacje o tem, czem jest erudycja, poezja, muzyka, i przekonywam się, że wszystko to nie warte macierzyństwa. Widuję ciotkę swoją, księżnę Lubomirską, podległą ostrym bólom bez nadziei na wyzdrowienie, pełną rezygnacji, prostą i słodką, jak anioł, niegdyś jedną z pierwszych piękności w Polsce, dziś istotę świętą i zgnębioną cierpieniami. Czuję się bardzo mały, ile razy jestem z nią razem. Taka jest moja powieść.
Nie wiem, co zrobię. Oczekuję tu swego ojca na wiosnę, ale, jeśli pojedziesz do Genewy, Henryku, to się zobaczymy znowu i pić będziemy z pucharu dni minionych dość zwiędłemi wargami.
Żegnaj, mój drogi, najserdeczniejsze pozdrowienia dla matki Twojej.
Twój na wieki.
Zyg. Kras.
Prześlij mi streszczenie szczegółowe swojej pracy!
(Rzym, około 15 marca 1834)
Pani żądasz nowin ode mnie, bym nie gadał o Bertramie107 ale o sobie i o Rzymie. — Bertram a ja wszystko jedno. O Rzymie powiem, że mnóstwo narodu się nazjechało na Wielkanoc. Polaków dość, Aleksander108, Sołtan, Stanisław Sołtyk, Rajecki, Jastrzębski, Bobry109. Z nowin zaś włoskich dwie tylko wiem: pani Rzewuska wdowa idzie za Zdzisława Zamoyskiego, a panna Alopens za młodego La Ferronaye. Teraz, żeby Pani mnie zawiesiła miecz Damoklesa nad głową, to już nic więcej nie wiem. Oh, prawda: król i królowa neapolitańscy tu są: król chodzi po sklepach i targuje się o luidora, hurmem lud wali za nim.
Ja 11-go kwietnia Rzym opuszczam i jadę do Münich przez Florencję, Genuę, Genewę i Zurych, a to wszystko z Sauvanem110, który twierdzi, że moje zdrowie znacznie pochylone i spiesznie idące po drodze złego, a zatem że trza ostatnich i najmocniejszych użyć środków do poratowania jego. Te środki mają być: wody mineralne około Ems. Bóg da mi to, że będę miał szczęście może Panią tam obaczyć, a potem razem na zimę do Neapolu. Wierzaj mi Pani, bez Pani Rzym nic nie wart, bez Pani Polacy się nie znają, nie widzą, bez Pani nudno i długo, ponuro ciągną się wieczory. O Panią Rzym woła, o pannę Henrietę wołają z nim; obiecałem Rzymowi, że Panie tu wrócą, a więc jadę, pędzę ku brzegom Renu, stamtąd porywam Panią i Pana Hrabiego i pannę Henrietę, a dzień, w którym wjedziem do Rzymu, będzie podobnym do tych dni, w których tryumfatorowie szli na Kapitol. — Bądź Pani łaskawa w pierwszych dniach junji111 napisać mi parę słów do Münich, — gdzie przyjadę 2 lub 3 czerwca — i nadmienić o swoich zamiarach. — W Neapolu na ten czas nie będę. Danielewicz jedzie tam na 12 dni i list do panien Rosetter zawiezie, potem wraca do Rzymu i razem we trzech puszczamy się. Oczy moje wściekle mnie bolą, za tę bazgraninę niech one mi będą wymówką. Dziękuję bardzo za zdanie łaskawe o Agaju112. Ja zaczynałem już myśleć, że to wielkie głupstwo, a co do Gwiazdy proszę nie wydawać autora113. Dziwię się sądowi Montalemberta, bo ten kawałeczek jest tuzinkowym, a największa jego zasługa, że bez zmyłek gramatycznych jest napisany.
Tak mnie już moja kochana choroba przygnębiła, tak mi się wkradła do mózgu, że myśleć nie mogę, pisać tem bardziej. — Już nie wiem, co to jest poezja; przekonywam się, że poezja pisana
Uwagi (0)