Darmowe ebooki » List » Listy wybrane - Zygmunt Krasiński (czytaj online za darmo .TXT) 📖

Czytasz książkę online - «Listy wybrane - Zygmunt Krasiński (czytaj online za darmo .TXT) 📖».   Wszystkie książki tego autora 👉 Zygmunt Krasiński



1 ... 38 39 40 41 42 43 44 45 46 ... 144
Idź do strony:
który ukazał się nam o zachodzie słońca jak widzenie niebiańskie? Przypominasz sobie naszą przechadzkę po ogrodzie? Czy przypominasz sobie przejażdżkę konną do Gex i tę noc ciemną, podczas której powiedziałeś, mijając mię cwałem, że kochasz Konstancję? Wydaje mi się, jakby to wszystko zdarzyło się na innej planecie przed mojem urodzeniem i, gdy słyszę głos Twój, to jest on jakby głosem ducha z innego świata. Żegnaj. Nie zrozumiesz nigdy, jak Cię kocham.

Zyg. Krasiński.

Twoje wiersze do K. są smutne i spokojne, poważne i proste; są dobre.

70. Do Henryka Reeve’a

12 grudnia lub 22 grudnia 1832 r., Petersburg

Drogi Henryku!

Z oczyma mojemi tak źle, że zaledwie mogę Ci kilka słów napisać.

Lud nie jest ojcobójcą, gdyż rzuca się na coś, co mu obce. Czy lud ma przeszłość, czy ma przodków? O nie, a więc nie jest ojcobójcą. My byśmy byli ojcobójcami, gdybyśmy podali rękę ludowi.

Przeczucie, że oślepnę, wzrasta we mnie. Ale powiedz mi, czy z moim charakterem mogę być niewidomym? Czy dusza moja może się zadawalać mrokiem? Zresztą, niech losy się spełnią. Żegnaj, drogi Henryku! Najserdeczniejsze ukłony Paulinie.

Zyg. Kras.

71. Do Henryka Reeve’a

6 stycznia 1833 r., Petersburg

Drogi Henryku!

Jestem ciekaw odpowiedzi tego osobnika. Jakim głosem przemówi przyszłość do przeszłości, która zwraca się do niej z zapytaniem i chce wiedzieć, czem ona jest? Otóż ja, lepiej niż ktokolwiek, wiem, że przyszłość być musi. Rozumiem pochód tryumfalny tej przyszłości: widziałem go nieraz w moich rozmyślaniach i powtarzam jak Hugo, mówiąc o Antychryście: „Przyjdzie”. Wiem, że miniemy wszyscy jak garść prochu, nigdy nic rzeczywistego nie podziwiając, ani kochając, a wiele nienawidząc. A jeśli coś kochamy, to wyłącznie przyszłość, ten świat marzeń i nicości. Jeśli rozpatruję rzeczy, jako filozof, widzę w nich jedynie wieczny porządek, godny podziwu; lecz jeśli rozpatruję je, jako człowiek o sercu i uczuciach ludzkich, związany z tą ziemią, mający długi rząd przodków, w hełmach i pancerzach śpiących w trumnach swoich, i przeszłość wielką, pełną czynów i imion braci swoich, widzę w tem tylko brak ładu. A wtedy mówię sobie: „W imię Jezusa będziemy cierpieli, walczyli nawet, jeśli nas zmuszą do tego, a w chwili walki przyjdzie nam na pomoc siła barbarzyńcy lub rycerza, który był naszym praojcem”. A gdy zginiemy, niech porządkują ziemię na swój sposób — nikt im przeszkadzać nie będzie. Ale sądzę, że nadejdzie dzień, w którym miłość znów weźmie górę. Gdyż Bóg jest sprawiedliwością i pięknością, wszechświat jest harmonijny, a ja nieśmiertelny. Gdy mówisz o wiekach wieków, padam na kolana i ubóstwiam, podziwiam, kocham. Jeśli mówisz o teraźniejszości, podnoszę się z klęczek i zobaczysz, że na ustach moich pojawi się uśmiech sceptycyzmu. Błogosławmy Bogu za to, że nas pobłogosławił błogością przyjaźni! A teraz zaklinam Cię, przerwij wszelkie stosunki z P.! Spotykamy niekiedy istoty, które działają na wyobraźnię, a nie przemawiają do serca: unikaj ich od pierwszej chwili, lub gorzko tego później żałować będziesz, gdyż, mojem zdaniem, wyobraźnia bez serca równa się szatanowi samemu. Wierz człowiekowi, który kilkakrotnie nabył w tej mierze smutnego doświadczenia!

Zobaczymy się na wiosnę. Znowu będziemy mieli sobie do powiedzenia tysiące słów, wszystkie zawarte w jednem, które nazywa się „przyjaźnią”. Żegnaj, mój drogi Henryku! Jestem ciągle chory; stan moich oczu się pogarsza. Pokłoń się ode mnie moim przyjaciołom genewskim!

Zyg. Kras.

72. Do Henryka Reeve’a

20 stycznia 1833 r., Petersburg

Kochany Henryku!

W tym samym czasie doszliśmy do tych samych wniosków. Początek roku 1833 zastał nas obydwóch dość znudzonych marzeniami i miłością, a może złudzenie to jest jeszcze marzeniem. Spędziłem wieczór sylwestrowy w towarzystwie dwu dzieciaków: Stachelberga i Drwala, którzy miauczeli jak koty i wyśpiewywali głupstwa. Możesz sobie wyobrazić, jakie to na mnie zrobiło wrażenie. Ale w tej samej chwili, w której mówiłeś z Marią Eichberger, ojciec mój wszedł do pokoju i przycisnął mię do łona; była to dla minie chwila uroczysta, występująca wyraźnie na płaskiem tle całego tego wieczoru. Zresztą ogarnęła mię również głęboka gorycz. Nie są to już młodzieńcze napady melancholii, które zawsze mają w sobie coś orzeźwiającego, nie są to też owe przekleństwa i porywy wściekłości, które podkopywały moje zdrowie i stworzyły w zakresie szaleńczej poezji Adama. Jest to raczej smutek męski, bez uroku, bez szału, dość spokojny, a silniejszy i bardziej stały, niż jakakolwiek radość, którą sobie przypomnieć mogę. Czytałem tej zimy Ballanche’a, Damirona, Quineta. Później czytałem Biblię i pomyślałem, że filozofia warta jest tyle, co miłość: można być Werterem w obu kierunkach. Następnie napisałem rzecz, która podobna jest do czegoś, co było we mnie, to znaczy do zamętu i do kilku myśli, dość głębokich. Nazwa dość dziwaczna: Irydion Amfilochides. Jest to Grek w Rzymie. I, umierając, wspomina słodkie Argos.

(Ręką Z. Krasińskiego): Pierwsza to moja próba dramatyczna. Całość jest na wpół dramatem, na wpół opisem i opowiadaniem.

(Dyktowane)

Powiesz mi, że zamierzasz wrócić do Anglii. Sądzę, że źle czynisz. Powinieneś jeszcze trochę rozmyślać, uczyć się i widzieć. Zanim rzucisz się w przepaść, Kurcjuszu, wyszukaj sobie najpiękniejszego rumaka, przywdziej najpiękniejszą zbroję, żeby przynajmniej lud podziwiał Cię, gdy przejeżdżać będziesz; później znikniesz.

Biedna Anglio, którą kocham przez miłość dla dwojga istot, z których jedna jest rzeczywistością, a druga widmem! Jeszcze tylko lat kilka, a wszystko się spełni.

(Ręką Z. Krasińskiego). „I anioł olbrzymi wziął kamień, jak wielkie koło młyńskie, i cisnął go w morze, mówiąc: — Tak obalony będzie siłą wielki gród Babilon i nigdy więcej znaleziony nie będzie”.

(Dyktowane)

Zostań przynajmniej do maja w Niemczech i przyjedź do Wiednia, by spędzić ze mną dni kilka! Pójdziemy razem do katedry św. Szczepana. Jakże piękna i jedyna była myśl chrześcijańska, która wzniosła katedry średniowieczne! Któż ją dziś rozumie?

Nie pisuj już do mnie do Petersburga, lecz do Warszawy, gdzie spędzę dwa tygodnie, zanim pojadę do Wiednia. Zabieram ze sobą człowieka, o którym Ci często mówiłem i z którym zapoznać Cię pragnę. Miał niegdyś wielką przyszłość przed sobą. Dziś nieszczęścia, od niego niezależne i marzenia, od niego zależne, razem złączone, przyszłość tę złamały. Dużo ma do mnie podobieństwa, żadnego prawie do Ciebie. Żegnaj, mój drogi, niech Bóg Ci błogosławi! Często myślę o Tobie.

Zyg. Krasiński

73. Do Henryka Reeve’a

25 stycznia 1833 r., Petersburg

Drogi Henryku!

Znowu niesmak, apatia i niepewność przechodzą przez Twoją duszę. Chciałbyś być małem dziecięciem, żeby skryć się na łonie matki. Żałujesz, że nie możesz kochać. Z tem wszystkiem trzeba skończyć, mój przyjacielu; należy znosić z poddaniem życie i cierpienia, nawet gdy nie możemy przykładać balsamu złudzeń na nasze rany. Niegdyś pragnęliśmy zostać istotami poetycznemi, dziś stać się musimy istotami moralnemi i żyć w rzeczywistości, to znaczy toczyć ciągłą walkę, która z wolna nas spala, walkę, wywiązującą się między pojęciami naszemi a faktami i powodującą zmianę naszych pojęć i ustępstwa, czynione z musu przez naszą duszę, tak bezwzględną i wspaniałą przed laty, na rzecz świata materii, czynu i korzyści itd. Jednak i w tem jeszcze tkwi ogrom poezji. To już nie miłość, sława, potrzeba pieśni i opowiadań, lecz przeciwnie, uczucie, że wypełniamy nasze obowiązki w cieniu, nieznani, zapomniani, niedocenieni, że pracujemy w pocie czoła, nie myśląc o żadnej nagrodzie ludzkiej, ani o spojrzeniu piękności, ani o wieńcu laurowym i zadawalniając się własnem przeświadczeniem, tem poczuciem wewnętrznem a głębokiem własnej godności, bez starania się o okazanie tego innym, gdyż to byłoby próżnością, podłością i stratą czasu: ludzie nigdy nie rozumieją człowieka. W tem wyrzeczeniu się, w tej pełnej miłości dumie, w której nie ma nic z gorzkiej pogardy, okazywanej ludzkości przez niektórych geniuszów, spostrzegam ogrom poezji i ku niej wyciągnę ramiona. Gdyż ja całe życie zostanę poetą: rolnikiem, mnichem, żołnierzem, bogaczem, nędzarzem, rzemieślnikiem będąc, zawsze zostanę poetą. Urodziłem się poetą i nie dbam, czy mię kto podziwia lub rozumie, prócz Ciebie. W tych kilku słowach wypowiedziałem obszerną teorię; zastanów się nad nią przez chwil kilka, Henryku!

Dlaczego uciekasz przede mną, przyjacielu, gdy ja kieruję się ku Tobie? Nie jedź tak prędko do Paryża, udaj się do Wiednia! Być może, że zetknięcie się naszych dwu dusz więcej da nam obydwom korzyści, niż wiele innych widowisk lub książek. Skończyłem właśnie i uzupełniłem poemat, z którego Ci czytałem ułamki w Wenecji, i z którego Ci przetłumaczyłem jedną scenę w którymś z mych listów — scenę wywoływania duchów. Nazwa jego: Widzenie. Usiany jest wspomnieniami H., a na pierwszej stronicy widnieją słowa:

Ukochanej powiedziane i teraz i na zawsze.

Nigdy już kochać nie będę, jak kochałem. Mój przyjacielu, proś Boga, by Ci dał silną duszę; nie tak silną, by nie odczuwać namiętności, lecz dość silną, by je przezwyciężać. Żegnaj, przyjedź do Wiednia! Żegnaj, mój Henryku!

Zyg. Kras.

74. Do Jen. Franciszka Morawskiego

St. Petersburg, 30 stycznia 1833 r.

Po tysiąc razy dziękuję Panu Jenerałowi za Jego łaskawą pamięć o mnie. Nie mogąc sam pisać z przyczyny bólu oczów, muszę cudzego pióra używać, by Mu oświadczyć wdzięczność moją i chwil kilka, jeśli pozwoli, z Nim pomówić. Myślę, że może będzie przyjemnie Panu Jenerałowi w dalekich stronach usłyszeć rozmaite wieści literackie, chociaż literatura teraźniejsza mało ma w sobie powagi i wielkości; przypatrzyłem się jej z bliska siedząc przez dwa lata w Genewie, która jest stekiem wszystkich wiadomości naukowych Europy.

Widziałem tam kilku znakomitych ludzi, przejeżdżających różnemi czasami, naprzód Chateaubrianda, który, przypiąwszy różę białą do czarnego fraka i w oną różę wlepiając oczy, przechadzał się dosyć smutny; pono wspominał sobie męczenników swoich. Czasem mówił starodawne komplementa kobietom i potrząsał głową, bo nie miał pieniędzy. Kto by dobrze zważał, poznałby w jego żywych oczach próżność bez miary. Na jego czole nie mogłem wyczytać nic chrześcijańskiego. Potem poznałem się z Wiktorem Hugo; natura wydoskonaliła w nim wszystkie zmysły tak, że wzrokiem sięga ogromnych odległości, słuchem wyrównywa dzikim Ameryki, a Marcinkowskiego (Jaxę) przechodzi o wiele w żarłoctwie, w dumie zaś szatana. Powtarza zawsze: „Po Karolu W. Szekspir — po Napoleonie ja”, twierdzi, że doskonale pojął swój cel od dziesięciu lat przeszło i że ku niemu dąży matematycznie: gwiazdą wschodzącą jego nieśmiertelności ma być epopeja napoleońska, nad którą pracuje. O ile sądzić mogę, zda mi się, że chęć zysku jest najdzielniejszą jego pobudką, poezja ta cała jest poezją bankierów, pozbawiona czucia i harmonii, ni jedna jak u starożytnych, ni rozmaita w swojej prawdzie jak u Szekspira, ale potworna, osypana marzeniami gdyby pieprzem, utwór dnia jednego handlowego, cień nędzny i znikomy w dziejach sztuki, żadnej prawdy nie mający za podporę, jedno tę, że przynosi pieniądze. Nie mówię ja tu o samej fantastyczności, której barwa cechuje wszystkie te płody, bo zda mi się, że fantastyczność jest prawdą, jak np. u Hoffmanna — i w rzeczy samej, są fantastyczne zdarzenia w życiu, kształty w naturze, uczucia w duszy, tony w muzyce. Wydać je doskonale, przeniknąć się całą ich prawdą, jest tak trudnem w poezji, jak w fizyce spostrzeżenia nad magnetyzmem i elektrycznością, ale zda mi się niezmiernie łatwą rzeczą napisać jakiekolwiek bałamuctwo, ułożyć niejaką, że tak powiem, arytmetyczną kombinację z kilku zbrodni i przezwać cudzołóstwo, morderstwa, oszukaństwa, pijaństwa, karty etc. etc. imieniem „fantastique”, bo któż, proszę, sprzeczać się z nim będzie, że to tak nie jest, kiedy fenomena fantastyczne niezmiernie są ulotne i niepojęte dla wielu. Tam, gdzie Byron, ostrzeżony szeptami geniuszu, swojego jedynego anioła stróża, stanął, zatrzymał się i już nie szedł dalej, tam właśnie początek ich drogi, a droga ta wiedzie w przepaść nie ich samych, bo oni wiedzą, że kłamią, że nie mają żadnego natchnienia, ale tych, którzy ich czytają i wierzą im — servile imitatorum pecus97.

Pierwsze miejsce piastuje między nimi Balzac, niby to filozof, niby poeta. U niego prawie wszystkiem jest mechanizm stylu, zależący na obwijaniu jednej myśli tysiącem wyrazów, na przeciąganiu scen, na sztucznem odwlekaniu, na wmawianiu w czytelnika, że coś niezmiernie ciekawego się zbliża. W tem zachodzi wielkie podobieństwo między nim a każdym grzechem, który łudzi, ciągnie do siebie obietnicami, a nigdy ich nie dotrzyma. Zresztą dążeniem Balzaca jest materializm; i tak np. w jednej z ostatnich powieści swoich pod tytułem Louis Lambert opisuje człowieka o mdłem ciele, o cudnem licu, o potężnej duszy, rozwijającej się wewnątrz siebie bez żadnego zewnętrznego wpływu, kształcącej coraz bardziej wszystkie swoje władze, spostrzegającej najdrobniejsze szczegóły analityczne, a zarazem umiejącej się podnieść do najwyższej syntezy, przenikającej tajemnice, dochodzącej do samych niebios. Przez cały czas sam autor się rozpływa nad tym cudem stworzenia, z czułością, z zachwyceniem ściga za postępami tego umysłu i najpiękniejszemi, najczystszemi przymiotnikami go otacza (cette brillante intelligence, exquise, céleste, délicieuse98), a kiedy omamił czytelnika, zda się, oderwał go od ziemi, przeniósł go do kraju ducha, jednym wyrazem obala tę całą budowę duchową, wykrywając, że wszystkie objawienia tej duszy, głębokie jej myśli i przeczucia, są jedynie skutkiem szkaradnego nałogu, cała zaś powieść poświęcona kochance. Jest w tem coś ohydnego, nie myślę zaś by było coś fantastycznego.

Pan Jules Janin na pierwsze wejrzenie ma więcej ognia i popędu; jego Barnave jest niepospolitem dziełem. Jako się Byron przejął charakterem szatana i postawił go na nogi, tak Janin przejął się hrabią Mirabeau i utworzył z niego kolosalną postać, wokoło której jednak dużo jest grochu z kapustą. Styl jego z początku czaruje, zda się, tęczą połysków, ale to trwa krótko, gdyż ten sam zupełnie układ wyrazów wraca wciąż, gdyby zwrotka w balladzie. Wynalazku jeszcze mniej jak u Balzaca, ale za

1 ... 38 39 40 41 42 43 44 45 46 ... 144
Idź do strony:

Darmowe książki «Listy wybrane - Zygmunt Krasiński (czytaj online za darmo .TXT) 📖» - biblioteka internetowa online dla Ciebie

Uwagi (0)

Nie ma jeszcze komentarzy. Możesz być pierwszy!
Dodaj komentarz