Narcyssa i Wanda - Narcyza Żmichowska (czytaj online książki txt) 📖
Narcyza Żmichowska właściwie należy do grona romantyków – była o siedem lat młodsza od Krasińskiego, dziesięć od Słowackiego, a od Norwida młodsza o trzy. W dodatku paliła cygara jak George Sand.
Jednak w prywatnej korespondencji ukazuje się jako osoba niekonwencjonalna i niezwykle nowoczesna (czyta i komentuje Renana, Darwina, Buckle’a), światopoglądowo skłaniająca się ku nurtom pozytywistycznym, ale przede wszystkim umysłowo niezależna. Jej stanowisko ideowe i życiowe było heroiczne – bo wypracowane osobiście, przemyślane na własną rękę, niepodległe.
- Autor: Narcyza Żmichowska
- Epoka: Pozytywizm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Narcyssa i Wanda - Narcyza Żmichowska (czytaj online książki txt) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Narcyza Żmichowska
Julia w tych dniach przysłała mi list Szujskiego, wzywający do powieści... Skąd on mógł wiedzieć, że jeszcze nie umarłam — trafić drogą do mnie? — Czy zgadujesz, co z tej osobliwości zrobiło się?
Więc tedy do Wierzbna jedziecie, do Wierzbna!...
[1866]
Rocznica powrotu Seweryna — Powiedz pani Markiewicz, że jej radość wspominam, a nie mów nic o smutku i niespokojności, która ciągle mnie trapi, donieś tylko, czy zdrowie powróconego wzmacnia się trochę wraz z piękną pogodą, czy mu na wieś wyjechać każą? czy pozwoliliby? —
A do Tomaszowa kiedy się te panie wybierają? Co stamtąd za wieści?
16 maja 1866, Pszczonów
Masz klapsa, dziewczyno! „Kiedy się pani nie podobam w gazeciarskiej roli”?... Co to za czczy frazes? Ty mi się we wszystkich rolach podobasz, nawet w takich, których nie lubię — np. w roli kaszlącej — zgorączkowanej — przemilczającej itp., a w innych, które lubię, to bym cię chciała widzieć we wszystkich od razu, i w gazeciarskiej, i w lirycznej, i w słuchającej, i w powiadającej — i tak we wszystkich, że kiedy mi jednej brakuje, to się o nią dopominam. Lecz jeśli cię moja wymagalność obraża... Niech obraza będzie za „nie podobam” — piękne za nadobne.
Jakkolwiek błąd twój, panno Wando, karygodnym mi się wydaje, przez wzgląd wszelako, że go odpokutujesz zapewne — że w gruncie duszy jesteś poczciwa i nieobłudna kobieta — że to miesiąc maj teraz — że bzy kwitną i że w moim okienku aż ciemno prawie od zielonych wielkiej a kwitnącej jeszcze gruszy gałęzi — przebaczam ci wspaniałomyślnie! Co więcej, Wando, podziwiaj moją szlachetność; tobie daję do rozdania solenizantkom majowym powinszowań moich. Prawda, że dla Zosi przyjdzie zbyt późno — a dla Julii trochę za wcześnie — lecz niedokładność ową zrównoważymy w ten sposób: Zosia da w siebie wmówić, że mój list jest siurpryzą, bo już go się przestała spodziewać — a Julia o swoim nic się nie dowie. W sam dzień jej święta dopiero postarasz się i umówisz, jeśli trzeba, z panem Ignacym, jako też z dziewczątkami, żebyś mogła słowa moje przynajmniej pod drugim numerem jej podać. Chciałam się pierwszego domagać tytułem oddalonej i smutniejszej, ale po sprawiedliwości, czuję, że muszę panu Ignacemu ustąpić. Niechże przynajmniej dziewczęta cię nie uprzedzą — dlatego już ja uprzedzam — i przez pocztę nie piszę — bo poczta przyszłaby, nie wybierając godziny. Może wtedy, kiedy by wszyscy się zgromadzili — lub przeszli koleją — a Julia tak była zmęczona, że już by jej na wyróżnienie mego wspomnienia siły nie starczyło. Bien merci143.
Nie dość na tym: dasz przeczytać Kazi ten list i załączysz prośbę moją, aby ode mnie, wyraźnym na moją intencję pocałunkiem, Julię pocałowała. Posłałabym cię jeszcze z tym samym zleceniem do Andzi Sk[imborowiczowej], lecz wiem, że nie pójdziesz, dlatego sama napiszę. Chcę, żeby każda z moich bliskich w tym dniu wspomniała sobie i coś powiedziała o mnie. Chcę, żebyście mnie miały ze sobą. Gdybym lepszą była, to bym się tak nie naprzykrzała. Dość by mi było was wszystkie wziąć ze sobą i powędrować za dziewięć światów do dziesiątego nieba — ale niechże by mi, jako w tej chwili, pani Kicińska pod bokiem zaczęła rozmawiać! Co za faetońskie rozbicie! Czy przypominasz sobie w Olszowej panią Kicińską? Czy znasz jej życia historię, jej osobistości psychologię? No, może nie znasz. Niech ci pamięć lekką bez niej będzie, niech ucho na wieki spokojne!
Bardzo mię cieszy, że się dopytujecie o okazje do Pszczonowa. Dziś jedna odchodziła, ale tak prędko i tak się do powrotu spiesząca, że jej na Miodogórze drogi nie wykreśliłam. Za dni kilka będzie inna, wygodniejsza, bo Paulinka ma zamiar z dziećmi Warszawę nawiedzić. Odda ci książki i co zechcesz przysłać w zamianę, weźmie.
Spodziewam się, że mi przyślesz najwierniejszy opis swoich Zielonych świątek i św. Julii — najwierniejszy! Hiperboliczne wyrażenie, raczej „jedyny”, bo nikt inny ani wiernego, ani niewiernego mi nie przyśle. Starsze chronologiczną datą stosunki zupełnie pióra opuściły, Julia pisać nie może, zostałaś mi sama tylko, Wando moja, sama odgadująca prawie... prawie wszystko, co chcę wiedzieć i co mi wiedzieć najwięcej potrzeba.
Ale czy zgadniesz, dlaczego też ja się dopytuję o przyjeździe pani Mark[iewiczowej] do Tomaszowa??? Pocałujże Marynię.
Staraj się, Wandeczko, tą samą okazją, która ci książki przyniesie, przysłać mi nowy zapas. Oncle Ralph z wdzięcznością będzie przyjęty. Bodajby ciebie, dziewczyno! — czemu ty powieści nie pisujesz? Namówiłabym cię na tyle przedmiotów! Że teraz rano się budzę, to mam obfitość pomysłów, ale pamiętam tylko do obiadu. Gdybyś była przy mnie, opisałabym ci, ty byś swoje dodała i utrwaliła na papierze. Dla mnie jest to rzecz niepodobna; chciałam notować, lecz nim zdążę treść tytułową zebrać, już mi wszystko mgłą się rozwiewa. Pytałam Stasia, czy nie ma lekarstwa jakiego na zapominanie; powiedział mi, że żelazo jest bardzo skuteczne. Gdybym była pierwej wiedziała.
Żelazo — już to my obie niewiele mamy we krwi żelaza, a tym samym i stalowego hartu.
1 czerwca 1866, Pszczonów, piątek
Chcesz, żebym pisała? Co? Ma się rozumieć, rzeczy dobre, piękne, użyteczne — tego programu łatwo mi się domyślić. Czy prozą, czy wierszem, czy w fantazyjnej, czy w dydaktycznej formie — wszystko ci jedno. Zarówno przyjmiesz ode mnie powiastkę i rozprawę filozoficzną, kilka strofek lirycznych i wstępne wiadomości z nauk przyrodzonych — opracowany jaki mój własny projekt i skrytykowaną cudzą próbę. Wszystko przyjmiesz z dobrą wiarą, bo w moją dobrą wiarę wierzyć nie przestałaś. Masz słuszność — dobra wiara została mi jeszcze, po stracie wielu innych kosztownych własności; dlatego nie pytam, co pisać, o czym i jak pisać? — tylko wprost ci wypowiadam smutną bardzo, ale niezaprzeczoną prawdę; nie mam z czego pisać.
Mnóstwo jest dzisiaj osób, które piszą wprost z dykcjonarza. Mają taką łatwość i wprawę, że choćby na los szczęścia wyciągnęły jakie bądź wyrazy, wnet z nich układają wcale gładkie okresy, tak podobne czasem do zdań pomyślanych, że rozpoznać trudno. Może ci się zdaje, że gardzę taką zdatnością? Większą słuszność miałby ten, który by mię podejrzewał, że jej zazdroszczę jedynie. Tak, moja droga, zazdroszczę jej, nie bardzo, ale troszeczkę. Dawniej nie byłabym nigdy nawet zgodziła się na użycie podobnych sposobików pisania; teraz sama wyznaję, że przydałyby mi się w wielu okolicznościach, a nie zaszkodziłyby nikomu. Ani mnie, ani ciebie przecież nie skrzywdziła bynajmniej najniedorzeczniejsza powiastka panny Szmigielskiej, nie obraziły najdłuższe wiersze Pruszakowej — co więcej, przypominam sobie, że jej Dwa Dwory onego czasu dość mi się podobały, a sprawozdania Zosi Węgierskiej144 dotychczas jeszcze z przyjemnością czytuję. Nie wzdragałabym się pisać tak jak te panie i tak jak ci wszyscy w różnych „Kłosach” i „Bluszczach” Faleńscy, zwłaszcza za te same pieniądze. Ale cóż począć? Nie umiem, — próbowałam! Wmówiłam w siebie możność doskonałego anonimu, potrafiłam przekonać się, że najemniczy wyrób da się odciąć od przeszłości mojej i w niczym zarozumiałej Gabrielli nie skompromituje. Wszystkie wybiegi moje psychologiczne rozbiły się o jedno i toż samo: — nie umiem. Jeśli papież tak ma w sobie non possumus, jak ja szkaradne nie umiem, to go na pontyfikalnym fotelu w Watykanie zamordują lub głodem umorzą. Nie umiem pisać, o niczym nie umiem pisać — koniecznie muszę mieć z czegoś pisać. Z wrażenia — z ukochania — z potrzeby. Na wrażenia składają się, jako wiesz, różne zachwyty nad dziełami człowieka i natury, ptaszęce wesołości i młodzieńcze smutki. Ukochanie musi być prawdą kategoryczną, dobrze określoną, wyraźnie nazwaną — bez wykrzyknika i znaku zapytania, z poczciwą kropką, czyli punktem na końcu. Ukochanie, żeby nie zblakowało jak romans, musi być miłością ojca, matki, brata, siostry, kochanka, męża, syna, córki — przyjaciela, przyjaciółki. Przestrzegam cię, że nie stopniuję tytułów według zacności, ale według porządku chronologicznego, jak się pierwej czy później w ciągu życia objawiają. Przyjacielstwo na końcu położyłam — gdyż prawdziwym jest wtenczas dopiero, kiedy obok wszystkich innych uczuć rodzinnych istnieje. Często bardzo, gdzie brak jakiego stosunku, tam go przyjaźnią zastępujemy — lecz taka przyjaźń zwykle zawodna, a w najlepszym razie nietrwała. Oprócz wewnętrznych usposobień na rozerwanie jej mogą wpłynąć tysiączne zewnętrzne wypadki: oddalenie, interesa, obowiązki postronne itp., itp.
Przed kilkoma laty byłabym też, jako zbiornik wszelkich ukochań i miłości, — miłość ojczyzny wymieniła; teraz nie pozwolę sobie tej nieostrożności. Największym niebezpieczeństwem dla kraju są wszyscy kochankowie ojczyzny.
Ojczyzna jest potrzebą człowieka — zdaje mi się, że stokroć lepiej wyjdziemy na tym, gdy ojczyznę pod tym skromniejszym względem uważać zaczniemy, tylko chlebem, powietrzem, napojem — domem, bezpieczeństwem, oświatą, miejscem pracy, możliwością nagrody, prawem, sprawiedliwością — Siłą — Dobrobytem — Godnością naszą wśród obcych — tylko tym niech będzie Ojczyzna. Kłaniam uniżenie wszelkim Beatryczom i pięknym paniom, które wśród mgły przedświtu lub po rosie wieczornej snują się nad przepaściami, a ciągle w studenckie uszy poszeptują, wołając: Cezara! — Cezara! Strułam się ich romansami — trzy razy mogłabym się odrodzić, a jeszcze nie przyszłabym do zdrowia!
Dawniej pisałam z potrzeby — dawniej pisałam najpierwej z owej potrzeby, co się zwała miłością ojczyzny; potem z potrzeby wypowiedzenia głębokiego przekonania, potem z potrzeb okolicznościowych — żeby dać znać o sobie dalekim ludziom, z którymi nigdy spotkać się nie mogłam, choć wierzyłam, że istnieją. „Hej! jest tam kto, co myśli o Polsce? Pragnie wolności, równości, braterstwa? Chce na Królestwo Boże w tym świecie pracować, aby przyszło? Jest tam kto? — i ja tu jestem”. A później, gdy się zdawało, że towarzysze znalezieni — trzeba było jawnie stanąć po ich stronie — jednym bez ogródki powiedzieć: „ja nie z wami” — drugim: „czy wy ze mną?”... A jeszcze później zapragnęło się gorąco dowieść jakiegoś spornego punktu — zwrócić czyjąś uwagę na godne wszechstronniejszego rozpatrzenia wątpliwości — wyciągnąć kogoś na słówko sądu — rzucić czasem w powieściowej paraboli przestrogę. Pełno takich potrzeb się znajdywało; nawet nie wszystkim mogłam zadość uczynić, bo mię wiecznie krępował zbieg fatalnych okoliczności — miejsca
Uwagi (0)