Listy wybrane - Zygmunt Krasiński (czytaj online za darmo .TXT) 📖
O obfitej korespondencji Zygmunta Krasińskiego przyjęło się pisać jak o brulionach nienapisanej nigdy powieści. Prowadząc przez wiele lat wymianę myśli z różnymi adresatami swoich listów, Krasiński kształcił styl, wypracowywał swoje poglądy, urabiał swoich słuchaczy politycznie i estetycznie, ale też próbował wykreować siebie – dla każdego z odbiorców nieco inaczej. Można te odrębne kreacje traktować jak różne maski lub — jak odmiennych nieco narratorów.
Zbiór kilkuset listów Krasińskiego w opracowaniu profesora Tadeusza Piniego ułożony został według klucza chronologicznego, przez co mieszają się różne narracje i style, a całość tworzy opowieść o życiu człowieka epoki romantyzmu. Znajdziemy tu opinie, relacje z pierwszej ręki i plotki o Mickiewiczu, Słowackim, Norwidzie czy Towiańskim i jego wyznawcach, a także bezpośrednie, subiektywne (i ciekawsze przez to) wzmianki o wydarzeniach, którymi żyła wówczas Europa, takich jak powstanie listopadowe, rzeź galicyjska, Wiosna Ludów i wojna krymska.
- Autor: Zygmunt Krasiński
- Epoka: Romantyzm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Listy wybrane - Zygmunt Krasiński (czytaj online za darmo .TXT) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Zygmunt Krasiński
Twój Heidelberski
Gaszyński posłał Ci śliczny jeden krótko-wiersz o wygnańcu, co widzi na progu siostrę i żonę czyjąś. Wydrukujże go!
6 kwietnia, Heidelberg, 1851
Drogi mój! Nie odpisałem zaraz na Twój list długi z trzydziestego pierwszego, bom nie mógł; znów na oczy przez te dni byłem zapadł, a dyktować nie cierpię. Choroba mi folgi dać nie chce, i melancholia, i całe ciało w strzykaniach, a oczy ostro dokuczają i błędnie widzą.
Co, myślisz, nastąpi w maju, czy jaki czerwiec? Gazety na żałobny ton pieją, pociesza mnie tylko Dembińskiego przybyt, bo znana rzecz, że, ilekroć rewolucja w Paryżu, to jego nie ma. Tak się zawsze trafiało. Za parę tygodni przenoszę się do Badenu.
Smutek Czajki685 po niewczasie, trzeba było być smutnym wprzód; poginiem przez takie mądrości po szkodzie. Przykład, przezeń dany, jest jednym z najfatalniejszych dla pokoleń polskich, i tak coraz mniej zasad i wiar mających. Trapistostwo Norwida tyle warte, co islamizm Czajki: pozowanie, teatralność, pycha, próżność, a w końcu otchłań, zgotowana i aktorom sztuki, i teatrowi całemu, i patrzącej publiczności.
Nie mogę dalej dla iskier przed oczyma. Ściskam Cię serdecznie. Ojciec kazał Ci się kłaniać serdecznie.
Twój
1851. Heidelberg. 22-go kwietnia
Alleluja, Resurrexit — i mój biedny Adzio także, z łaski bożej, w tych dniach, z snu śmierci, w którym leżał przez pięć dni i nocy wciąż, zmartwychwstał i ocalony jest! Bóg a po Bogu Chelius go wzbudził, nie odstąpiwszy ni dniem, ni nocą przez godzin 96. Było to Schleim-Fieber686 to samo, na com był stracił już przed laty Danielewicza, co się rzuciła na mózg i zapalenie sprawiła. Nadziei już żadnej nie upatrywano. Mogłem już na oczy rozpoznawać i widzieć rękę śmierci, wyciągniętą, podsuwającą się coraz bliżej po dziecko moje. Wtem Cheliusowi przyszedł pomysł genialny. Ciągłą, bezprzerwną uwagą odkrył był, że ta gorączka anormalnie się objawia, co drugą noc napad silniejszy przypuszczając, a zatem przybierając na się niewłaściwe sobie piętno feber przestających. Dał mu chiny. Na zwykłe zapalenie mózgu byłby dobił takim lekiem, lecz tu przeciął zaród złego i zbawił. Przeszedłem przez otchłanie bolu nieopisanego, a wiesz, śród tego bólu bólów, gdziem szukał pociechy i kto mi jej dostarczył? Oto „Przegląd”. Zdziwisz się. Słuchaj!
Pamiętasz wyjątek z Rulina Piotrowskiego687, zgon okropny, włosom na każdej głowie ludzkiej nakazujący wstawać, przeora Sieroczyńskiego? Niedawno ja i Eliza byliśmy przeczytali, a struchleli, czytając. Otóż, kiedy te dni straszne przyszły na nas, kiedyśmy ujrzeli ową kochaną i przedziwnie śliczną główkę, tonącą w snu wiekuistego głębie, kiedy już sercom naszym zabrakło nadziei wszelkiej, spojrzeliśmy na się w milczeniu rozpaczy, a z jedną, tą samą myślą w sercu, i po długich milczeniach zobopólnych wreście ta myśl nam z ust buchnęła: „Jeśli taka wola boża, niechże wraca ptaszęciem bożem do nieba. Może, gdyby wyżył, przyszłoby na niego kiedyś gnić po więzieniach lub błąkać się po Sybirze, może by to ciałko nadobne i szlachetne knut rozdarł, a tak tylko się ziemia lekko go dotknie. Dziś ducha wyzionie — jutro ogląda niebiosa — a nigdy już, nigdy nie legnie, jak przor Sieroczyński pod 7000-ma kijów za to, że ukochał Boga, bliźnich i Polskę”. Taką ulgą, taką to, mości panie, w drugiej 19-go wieku połowie, ujmują sobie rozpaczy rodzice polscy, gdy im najśliczniejsze, najczystsze, najprzedziwniejsze dziecie umiera! Takiem to żelazem rozpalonem oszukują ranę bezdenną, która ich zabija, wypalając ją sobie na piersiach. O nieszczęśliwe plemie! A może nieszczęśliwsi ci, którzy ono plemie do takich pociech przywiedli niesłychanych, zbrodni wiekowym ciągiem.
Teraz przechodzę do Klaczki.
1° — 49 roku z Bernu pisałem do Norwida, który mi jakieś po 13 czerwca dziecinne deklamacje przeciwko Changarnierowi był przesłał za to, że śmiał rozpędzić czerwonych i zmusić Rollina do wyskoku przez okno — że powinien się uważać za szczęsnego, iż w mieście, gdzie go mogą co dzień obedrzeć i powiesić, dowodzi taki dzielny generał, jak Changarnier. 50 roku, na jesieni, ktoś mi pokazał list od Klaczki, w którym stało, że ja pisał do Norwida „o świętym i kochanym jenerale Changarnier” — i za to autor listu darzył mnie przezwiskiem renegata. Wzruszyłem ramionami, widząc, żem wpadł pomiędzy komeraże dwojga dzieci rozumnych, ale dzieci. — 2° — Gdym z Dieppe przybył na jesień do Paryża, znudzony wiecznemi skargami, rozsiewanemi na mnie przez Klaczkę, jakobym go był chciał obrazić w Heidelbergu listem, w którym stało wyrażenie, że naród hebrajski jest jednym z najarystokratyczniejszych w dziejach świata — (co tu dziwnego, co tu fałszywego? naród, co wydał Dawida, Proroków, Machabeuszów, a w końcu Jezusa Chrystusa) prosiłem Augusta, by go zaprosił na rozmowę ze mną, chciałem go albowiem szczerze z błędu wyprowadzić, a tem umniejszyć skwaśniałej duszy — kwasu. Wtedy Klaczko, znów jak dziecko znarowione, kazał mi odpowiedzieć, że się nie chce widzieć ze mną. Pomyślałem: dziecko — i o tem komuś wspomniałem. Ten ktoś, to słysząc, wyszedłszy ode mnie, spotkał owego Jabłonowskiego, z którym żył ściśle, i, obrażony na Klaczkę, zaczął Jabłonowskiemu mówić: „Strzeż się Klaczki, bo to intrygant”. Wróciwszy zaś nazajutrz do mnie, chwalił mi się z tego — a ja wtedy owszem zacząłem mu przedstawiać, że nigdy niczem Klaczko na imie intryganta nie zasłużył i że to, co uczynił w stosunku do mnie, raczej burdą, niż intrygą. Jabłonowskiego zaś nigdy w życiu na oczym nie oglądał. — 3° — Przyjętym ani nieprzyjętym nie mógł być od Augusta, bo, co dzień do niego o tej samej godzinie z rana przychodząc, prosto z korytarza w jego drzwi wchodził — i tak raz, wszedłszy, mnie zastał. August rzekł tylko: Pan Klaczko. Ja natychmiast się zerwałem i, przystąpiwszy doń, rzekłem: „Kiedy pan do mnie w Heidelbergu 1847 r. pisałeś jak do proroka, pojmiesz pan, że, nie poczuwając się do żadnych proroctw, nie mogłem się z panem widzieć. Ja nie mogłem, a pan zaś tu w Paryżu, gdym ja znów pragnął, nie chciałeś. Zatem kwita między nami. A teraz szczerej prawdy słuchaj! Panu się zdaje, że pan masz do mnie pretensję i urazę — wręcz przeciwnie jest, bo ja ją raczej do pana powinien bym mieć, wszędzie albowiem pan rozgłasza, żem panu kamieniem odrzucił za chleb, odpowiedział ironią za tkliwe uczucie. Gdybym tak był postąpił, byłbym podłym. Zatem pan mnie wszędzie oskarżasz o podłość. To niedobrze i niesłusznie. Pisząc do pana pochlebnie o pańskim narodzie, sądziłem, że najwyższą panu pociechę przyniosę, i nie mogłem się spodziewać, że pan to za ironią poczytasz. Gdyby na przykład p. Thiers, dziś niecierpiący Polaków, napisał do mnie coś pochlebnego o Polszcze, czy pan myślisz, że ja bym to za obelgę i szyderstwo uważał? Wcale nie. Owszem, miałbym to w dumie mej narodowej za chwilę sprawiedliwości w panu Thiersie, a skądinąd za grzeczność dla siebie osobistą od niego. Jeśli pan w moim liście tego nie uczuł zaraz, i na opak sens zamierzony przejąłeś, to chyba z winy mego stylu pochodzi — możem ciemno się wyraził. Zatem miałbyś tylko prawo chodzić po świecie i mówić: Jaki głupi pan Z. K. — ale nigdy nic innego — rozumiesz pan? Nic innego. Do niczego innego prawa nie masz. Zatem ufam, że po takiem szczerem i otwartem wytłomaczeniu pan już nadal skarg swych na mnie rozwodzić nie będziesz. Obowiązuję nawet pana do tego. Pan sam czuć musisz, że już nie masz prawa żadnego mię w tym względzie ścigać”. —
Tu ścisnąłem mu rękę. Przez cały czas pomieszany milczał, potem coś przebąknął, obietnicę, że już nigdy nie będzie wspominał gorzko o liście moim, i oświadczenie, że mi wierzy — ukłonił się najuprzejmiej, najpoddanniej — i wyszedł. Co zaś prawdą, to to, żem prawie w ataku nerwowym był, gdym doń przemawiał, bo trza wiedzieć, że w one czasy pokąpielowe rozstrojenie nerwów moich było doszło do stopnia niesłychanego. Słów zaś: „Pan mię w Heidelbergu nie przyjąłeś, ja mam teraz prawo nie żądać pańskiej znajomości!” — słowo honoru Ci daję, że nigdy ich do mnie ni na początku, ni w środku, ni w końcu nie wyrzekł. Fałsz najabsolutniejszy! Teraz masz prawdę najzupełniejszą, a po jej wypisaniu, z głębi serca mu przebaczam, i raczej żal mi jego, niż gniew mi nań. Sam siebie rozdziera — nie chce wierzyć w serce drugich. Gdyby był uwierzył mojemu, może bym był mu przyniósł cokolwiek ulgi. Mam go za charakter daleko wyższy od Norwidowego i inteligencją daleko potężniejszą — ale żre go robak zawiści i ten drugi, który w naszym wieku wmawia we wszystkich, którzy nie od razu urodzili się potentatami lub Rotszyldami, że nimi gardzą i że im drudzy co chwila pragną ubliżyć. Brak w tem godności, a właśnie tem, zda im się, że jej dostępują. Biedni i bardzo biedni!
Już nie mogę dalej. Ściskam Cię z głębi serca i wiem, że się uradujesz wieścią, iż wyszedłem za Boga opieką z toni nieszczęścia. Raz Ci jeszcze dziękuję za pociechę, wyssaną z „Przeglądu”. Odpisz mi jeszcze tu, bo, nim do sił wróci Adzio, nie zdołam się przenieść do Badenu. Jak wyjdą rozszerzone Dwa ideały, przyszlesz mi je, a Erof, skoro dokona, prześle Ci do „Przeglądu”. Powiedz mi nawet, czy można by czem pomóc Klaczce? Na Twoje ręce bym przesłał.
25 kwietnia, Heidelberg, 1851
Mój drogi! Taka gospoda nas pełna, że się lękam, by nie wylała nami przez okna na ulicę. Cierpię wciąż tak, że sobie rady nie mogę dać i wszystko mi niemiłem, i melancholia, zwykle, gdy czaszka, oczy i zęby rwą, ustępująca, tą razą nie chce ustąpić. W dwóchem więc piekłach, jednem wewnętrznem, drugiem zewnętrznem. Powiadam Ci, drogi Wojewodo, źle ze mną, nic mnie wyrwać nie może z ciągłej, bezprzerwnej, bez odetchnień boleści czy ciała, czy ducha, a każde nowe wstrząśnienie, spadające na taki stan, zaraz go pogarsza, to samo sprawuje, co piorun, na nowo uderzeniem rozpalający przepalone już zgliszcza. Wszelka dyskusja, wszelka rozmowa mię zabijają, widok wielu ludzi, nagromadzonych razem, wprawuje mię w rozdraźń szaloną; chciałbym jamy, nory, jaskini wiecznie ciemnej, i tam przy lampie jednej marzeń jakich, lepszych, niż to, co dać może rzeczywistość obrzydliwa świata, pozostawać! Przy tem każda, by ga zaraz na łożu Prokrusta i tortury nienajlepsza zmiana pogody już mnie rozciąsłychane zadaje. Cierpliwości mi już nie stawa. Od dwóch lat przemarniałem się wszystek od stóp do głów, od serca do rozumu, cierpieniem.
Od Wielkiej Księżnej688 dziś jeszcze list miałem z Manheimu, ale ani słówka o mojej prośbie, Twojej wizie. Co tu począć? Jeszcze poczekam nieco, a później rozpocznę z Cheliusem targ o wpuszczenie Cię bez wizy ze Strasburga. Widzisz, wściekłość mię porywa, kiedy od dni trzech pod oknami widzę przechadzającego się trzydzieści razy na dzień Prawdzica Hr. Bialskiego, któregom ani odwiedzin, ani odezw, ani listów nie chciał przyjąć i który, jak na zwierzynę, dybie na mnie, a pomyślę, że Tobie wizy nie dają.
Tak to na świecie; ma Bialski, dostanie i Darasz, a Małachowskiemu odmówią. I ci ludzie chcą stać i trwać przy tak bezdennem głupstwie.
Ściskam Cię z głębi duszy.
Scapa
Na gwałt kufry mi szlij. Sołtana uściskaj.
1851, 7 maja, Heidelberg
Drogi mój Auguście!
Wiesz, czybym pragnął Cię uściskać i nagadać się z Tobą, ale w istocie chwili czasu byśmy nie mieli. Mój ojciec cały mi czas zabiera. Przyjechał zawczoraj. Jest zaś tu pani Branicka, Arturowa, Kasia, Aleksander Potocki. Pani Załuska pojutrze przybywa.
To wszystko nic, bo wszystkie te osoby nie wkładają na mnie obowiązku. Mogę ich nie widywać lub tylko 10 minut na dzień widzieć, a resztę czasu Ci oddać. Lecz ojciec — ojciec, to co innego. Tum już na służbie i od niej nie dozwala mi sumienie odwiąży żadnej. Przyleciał do mnie aż z Petersburga w dni 10, a odjeżdża koło 1-go czerwca. Zatem by mi tylko pozostały godziny ranne od 8-mej po 10-tą i wieczorne od 9-tej po 12-tą. Jeśli masz natchnienie, to przyjeżdżaj! Częściej będziesz z temi damy, niż ze mną. Ja wszystek czas, co mi zbędzie, Tobie oddam. Lecz przy tem znajdziesz mnie znękanym, chorym, jęczącym, bo, jak wracam od ojca, z którym muszę ciągle rozmawiać (a z newralgią ruch ust jest potrojeniem bolu), tak się czuję zawsze rozchorowanym, że rzucam się na łóżko lub kanapę i tylko jęczę w nieopisanym osłabieniu i bezwładzie. Masz rzeczywistość położenia, a teraz natchnienia posłuchaj i czyń, jak duch wionie!
Od kiedym jeździł naprzeciwko ojca i z nim tu wrócił pozawczoraj, znów zapadłem ciężko na zdrowiu. Newralgia, a takie wycieńczenie sił, jak nigdy. Łazarz istny ze mnie, a melancholia do tego niepowszednia.
Dzięki Ci, dzięki, drogi mój, za pamięć o ś[wię]tym Zygmuncie. Dawniej urodziny i imieniny były godami. Dziś wszystko to smętnością niewypowiedzianą. Ah, prawda, chciałbym, chciałbym z Tobą się narozmówić o tylu rzeczach, o tej otchłani
Uwagi (0)