Ciężkie czasy - Michał Bałucki (ogólnopolska biblioteka cyfrowa .TXT) 📖
W dworze pana Lechickiego spotykają się różni przedstawiciele i przedstawicielki szlachty. Odbywa się wiele rozmów, podczas których obnażane są w satyryczny sposób liczne szlacheckie wady, szczególnie związane z próżnością, chciwością, uleganiem zachciankom.
Bałucki wyśmiewa także ślepe zapatrzenie w postęp, matczyną nadopiekuńczość, młodzieńczą lekkomyślność i skąpstwo, a jego bohaterowie to nie tylko ucieleśnienia tych przywar, lecz także postaci komiczne.
Ciężkie czasy to komedia autorstwa Michała Bałuckiego, jednego z najsłynniejszych polskich autorów pozytywizmu polskiego. Bałucki znany jest przede wszystkim jako powieściopisarz i komediopisarz, był również publicystą. W twórczości prozatorskiej odwoływał się do tradycji powstańczych, a także propagował idee pozytywizmu, jako autor dramatów nawiązywał do Aleksandra Fredry. Do jego najsłynniejszych utworów należą Dom otwarty i Grube ryby.
- Autor: Michał Bałucki
- Epoka: Pozytywizm
- Rodzaj: Dramat
Czytasz książkę online - «Ciężkie czasy - Michał Bałucki (ogólnopolska biblioteka cyfrowa .TXT) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Michał Bałucki
I cóż z tego? Chłopczysko wyrosło jak szparag, a pożytku z niego żadnego. Niczem nie jest, nic nie robi.
PETRONELALeonidas nic nie robi! — Jasiu! Jak możesz tak mówić...
LEONIDASJestem cynnym cłonkiem towarzystwa oświaty ludu.
PETRONELAUczy chłopstwo, jak pana szanuję.
KWASKIEWICZA sam nic nie umie.
LEONIDASJa pokazę światu, co mozna zrobić z nasego ludu.
KWASKIEWICZZrób ty pierwej co z siebie trutniu jakiś — to będzie lepiej.
LEONIDASBrawo! brawo!
LEONIDASOświata ludu, to dziś najwazniejse zadanie społecne.
PETRONELABo trzeba panu wiedzieć, że to teraz bardzo w modzie zajmować się chłopstwem.
LEONIDASLudem, ludem, mamecko.
PETRONELAHrabianka Irena, sama własnoręcznie haftuje szkaplerze dla wiejskich dzieci i uczy je wierszy, a jej brat fotografował się w towarzystwie swoich parobków, jak pana szanuję, na własne oczy widziałam.
LEONIDAS„Z polską ślachtą — polski lud”, jak powiada nas wiesc nieśmiertelny.
PETRONELASłyszysz? Jak ty powinieneś być dumnym z takiego syna.
KWASKIEWICZŻe osioł szkół nie skończył, mam być z czego!
PETRONELAJasiu!
LEONIDASDaj mamecko pokój. Tatko notorycnie znany pessymista, nigdy z nicego nie zadowolony, to wiadoma zec!
PETRONELAMasz słuszność. Szkoda słów. Chodźmy lepiej do babci przywitać się.
LEONIDASSanowanie.
Ot — masz babskie wychowanie. Przewróciła chłopakowi w głowie i zrobiła z niego dziwoląga — zero kompletne. Mój Boże, jaka to różnica z twoim.
LECHICKINo, Julek znacznie starszy.
Co to znaczy? Czego się Jaś nie nauczył, tego się Jan nie nauczy. Już ja z niego pociechy się nie doczekam. Myślałem, że we Lwowie uda mi się wpakować go do jakiego banku. Ale gdzie tam. Tam takich osłów jak on, co szkół nie pokończyli, setki szlifuje bruki i czeka na posady. Dlatego przyjechałem do ciebie mój Olesiu przysiada się do niego. Możeby się dało umieścić go przy tym banku ratunkowym, co twój Julek ma nam założyć. Za bądź co, byleby się zaczepił.
LECHICKIAleż bank, mój kochany nie jest towarzystwem dobroczynności, jeno instytucyą finansową do ratowania szlachty.
KWASKIEWICZTa to on przecież także szlachcic, a jakże, szlachcic z dziada, pradziada. Więc ratujcież mi chłopca, żeby nie zmarniał, bo ja dalibóg rady sobie już dać nie mogę. Wioszczyna panie obdłużona, dochody lichwa zjada. Służący wnosi na tacy wino, ciasta i przekąski. Lechicki napełnia kieliszki — Kwaskiewicz mówi dalej. Kto nie chce, to udrze teraz tego biednego szlachcica. Grady go młócą, powodzie zalewają, podatki męczą, dzienniki besztają, wszystkie plagi egipskie na tę nieszczęśliwą szlachtę. Jeżeli Pan Bóg się nie zlituje i nie zrobi z nami jakiego cudu, to dalibóg skapiemy marnie.
Niech Bóg broni, okropnych doczekaliśmy się czasów.
Serwus oberwus. „Coment vous portez, vous”. Jak się masz stary, daj pyska!
LECHICKIBajkowski!
BAJKOWSKIJak się masz? Ha! ha! i Kwaskiewicz tutaj! Podaje mu rękę. Serwus oberwus. „Coment vous portez, vous”. Jak się masz stary. Daj pyska!
LECHICKIMoże kieliszeczek?
BAJKOWSKIBon.
No, jakże tam jarmark?
BAJKOWSKIA niech go tam siarczyste pioruny!
LECHICKICóż, nie udał się?
BAJKOWSKIJakże się miał udać, kiedy żydowskie święta, a myśmy o tem na śmierć zapomnieli.
LECHICKINo, to właśnie dobrze.
BAJKOWSKIDyabła starego tam dobrze. Szlachcic bez żyda, to jak bez prawej ręki. Żydów nie było, więc i kupców nie było. Koni multum, szlachty jakby nasiał, a kupować nie miał kto, ani faktorować, bo żydy świętowały.
KWASKIEWICZOj, te żydy, ja powiadam...
BAJKOWSKIDo tego jeszcze deszcz lał jak z cebra, że psa ciężko było wygnać. Na rynku pustki powiadam wam, jak wymiótł, na mieście żywego ducha, za to po handelkach, restauracyach, jak w ulu. Bo cóż było robić? Szlachta z desperacyi zapijała się węgrzynem, szampanem, czem mogła — i rżnęła w karcięta na potęgę.
KWASKIEWICZOkropne czasy! Trąca o kieliszek Bajkowskiego. Twoje zdrowie!
BAJKOWSKIBon. Potrzebuję się zakropić, bom zły jak sto tysięcy dyabłów! Koni nie sprzedałem, opuściłem sobie odpust w Jadolinach przez ten głupi jarmark i do tego zgrałem się jak stare skrzypce.
LECHICKII ty także?...
BAJKOWSKIHa, no — cóż miałem robić? Dla kompanii dał się cygan powiesić. Ale ja to jeszcze nic, spłukałem się na jakie 300 blatów i koniec. Ale Rewelkowski, żebyście wiedzieli jak się panie zapalił przy labecie, tak i gotówkę przerżnął, jaką miał przy sobie i powóz i konie i wszystko dyabli wzięli.
LECHICKIBędzie on się miał z pyszna od swej magnifiki.
BAJKOWSKIBa, nie prędko on jej się teraz pokaże na oczy. Prosto z jarmarku pojechał z nami na pocieszenie na fetkę do Winogóry.
LECHICKIA cóż tam było w Winogórze?
BAJKOWSKIO! wielka uroczystość. Łapserdacki zakładał u siebie bractwo wstrzemięźliwości. Zaprosił panie, księży multum, obywateli z okolicy, urzędników z powiatu, słowem urządził uroczystość co się zowie. Przyjęcie było, powiadam wam królewskie, wina w bród i to takiego, że warto mu dać buzi, to też piliśmy nie przymierzając jak szewcy.
LECHICKIA to ładne bractwo wstrzemięźliwości.
BAJKOWSKIJakto, albośmy to dla szlachty zakładali to bractwo, to dobre dla chłopów, ale nie dla nas.
KWASKIEWICZI to wszystko przez tych gałganów żydów. Okropność, ja powiadam.
LECHICKIOby nam się dobrze działo.
Cóż to dla mnie.
LECHICKITo tak dla zaostrzenia apetytu przed kolacyą.
BAJKOWSKIAleż duszko kochana, toż ja u Łapserdackiego tak sobie żołądek wypakowałem, że jeszcze nic a nic apetytu nie czuję, bo czego to tam nie było... Lokaj odnosi. A gdzie ty z tem idziesz?
LOKAJBo pan powiedział, że nie ma apetytu.
BAJKOWSKITo co z tego durniu jakiś. To będę jadł bez apetytu, a jeść trzeba, rozumiesz, postaw tu.
SCENA SZÓSTASługa, służka kochanych panów.
LECHICKIWitam pana.
Sługa.
BAJKOWSKIA! Pan Żuryło dobrodziej — servus — kopę lat niewidziałem... Ale bo też jegomość siedzisz jak borsuk w jamie, ani na jarmarku, ani na odpuście, nigdzie się nie pokażesz.
ŻURYŁONie ma czasu, dobrodzieju, gospodarstwo!
BAJKOWSKINo i ja mam także gospodarstwo, dzięki Bogu, ale od czegoż ekonom.
ŻURYŁOJa nie trzymam ekonoma, dobrodzieju.
BAJKOWSKIE! bo z jegomości sknera, dusigrosz. Trzeba przecież i drugim dać żyć. Dawniej panie, szlacheckie dwory żywiły całe stada rezydentów.
ŻURYŁOTo też dziś siedzą w długach po uszy.
No, to trudno. Nie żyjemy przecież tylko dla siebie, ale dla drugich, dla kraju, „pro bono publico”. — Żebyśmy się znowu tak z każdym groszem rachować mieli.
ŻURYŁOTo byśmy go więcej mieli w kieszeni dobrodzieju i nie narzekali na ciężkie czasy. Oszczędność, to także bogactwo.
BAJKOWSKIDobrze to mówić, jak się ma z czego oszczędzać.
KWASKIEWICZMnie na utrzymanie domu nie wystarcza, nie dopiero, żebym jeszcze oszczędności robił. Na czem tu oszczędzać?.
ŻURYŁONa wszystkiem, dobrodzieju. Podrożała kawa, piję sobie polewkę, albo żurek na śniadanie, nie stać mnie na pieczeń, jem kaszę i ziemniaki, nie mam na wino, pijęwodę, a od święta miodek, co go mam od własnych pszczółek, za drogie mi kabanosy, palę sobie cygarka po dwa krajcary — ot, aby tam coś pod nosem się kurzyło — powiększono mi podatki, sprzedałem powóz, konie cugowe, odprawiłem stangreta, lokaja i pokryłem tę nadwyżkę; nie zrodziła się jednego roku pszenica, drugiego spadły ceny zboża, więc oddaliłem ekonoma i sam pilnuję teraz gospodarstwa — syna zrobiłem leśniczym i młynarzem, córce oddałem kuchnię, oborę i spiżarnię, żebym nie potrzebował płacić szafarki i gospodyni — i tak ciągle — w miarę ubytku dochodów, zmniejszam wydatki.
BAJKOWSKIA, kłaniam uniżenie za takie życie. Żebym ja sobie miał odmawiać wszelkich wygód i przyjemności.
KWASKIEWICZI pić wodę, jak kaczka, zamiast wina.
BAJKOWSKIA tożby mnie za miesiąc dyabli wzięli na takim wikcie.
ŻURYŁOTaż to teraz chlebek razowy, mleko kwaśne, kapustę i inne chłopskie potrawy, doktorzy jako najskuteczniejsze medykamenta zalecają.
BAJKOWSKITo znaczy, że pan chciałbyś nas po prostu na chłopów wykierować, żeby szlachcic żył jak chłop, jadł jak chłop, pracował jak chłop.
ŻURYŁOAlboż nie lepiej dobrodzieju żyć jak chłop i wyjść potem na pana, niż żyć szumnie po pańsku, a w końcu zejść na dziada?
BAJKOWSKINo, tak źle dzięki Bogu nie jest jeszcze z nami, żebyśmy się mieli uciekać aż do takich ostateczności. — Mamy my inne sposoby ratowania się, posłyszysz pan nie zadługo, jak Julek rozwinie nam tu cały swój program ekonomiczny. Dopiero pan dowiesz się, co to z tej naszej Galicyi można będzie zrobić. Druga Belgia, panie — i jeżeli choć połowa tych świetnych pomysłów się urzeczywistni, jakie on ma w głowie, to dla nas, szlachty — nowa era, prawdziwe Eldorado. Tak panie.
To się nie uda.
LECHICKICo się nie uda?
KWASKIEWICZNo — to, co Julek chce robić.
LECHICKIA czy wiesz już, co chce robić? Mówił ci już o tem?
KWASKIEWICZNie wiem, nie mówił; ale to wiem z góry, że się nie uda, bo my już mamy takie psie szczęście, że do czego się weźmiemy, to się nie uda. Ja jestem przekonany, że gdybyśmy, szlachta, wzięła się w ostateczności do robienia butów, to albo by się ludzie bez nóg rodzili, albo by nastała moda chodzenia boso.
BAJKOWSKIJasiu! Fe! wstydź się mówić takie rzeczy. A od czegoż panie religia, wiara w opatrzność Boską, że jego święta opieka nas nie opuści? „Sursum corda” — panie dobrodzieju. Od czegóż szlachecki animusz, fantazya? Szlachcic powinien być, jak koń rasowy, głowa zawsze do góry. Patrz na mnie. Kłopotów po uszy, gospodarstwo pod psem, żydzi na karku siedzą i chcą wieś zlicytować, a przecież nie tracę fantazyi. — Jem dobrze, piję jeszcze lepiej i dzierżę panie wysoko w dłoni sztandar szlacheckiej godności i tradycyjnej wiary ojców. Klepie Kwaskiewicza po ramieniu. Ma Pan Bóg, mój Jasiu, więcej niż rozdał, a kogo stworzy, tego nie
Uwagi (0)