Ściana śmiechu - Światopełk Karpiński (gdzie można czytać książki online .txt) 📖
Wydany w roku 1938 zbiór kilkudziesięciu humoresek i satyr, w dużej części mających swój finał przed stołecznym sądem grodzkim, przedstawiających codzienne i niecodzienne zatargi i wybryki mieszkańców przedwojennej Warszawy. Tomik zamykają zabawne opowiadania fantastyczne oraz barwny, nasycony metaforami obraz niespokojnego życia miasta nocą.
- Autor: Światopełk Karpiński
- Epoka: Dwudziestolecie międzywojenne
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Ściana śmiechu - Światopełk Karpiński (gdzie można czytać książki online .txt) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Światopełk Karpiński
Opracowanie tej książki zostało sfinansowane na pamiątkę Wandy Romualdy Malinowskiej z domu Skłodowskiej, 16/04/1940–23/03/2019.
Nie wolno zwalczać alkoholizmu, bo kartofle mogą zrobić karierę jedynie pod postacią alkoholu. Szary kartofel musi wiedzieć, że ma pewne szanse, aby po najdłuższym, pełnym niewygód życiu dostać się do rafinerii. Jeśli szary kartofel nie będzie miał tej świadomości, znudzi mu się rosnąć na polu i pójdzie się utopić w najbliższej rzece. I to niejeden. Całe pola tak będą robić.
W rezultacie ludzie z głodu poumierają.
Należy zważyć, że ogromny procent kartofli ginie jako zwykły, nieprzetworzony pokarm, jako ordynarne pożywienie, z perspektywą mało pociągającej przyszłości i tylko szczupła garstka kartofli, tylko szczęśliwa cząstka kartoflanego społeczeństwa, elita wybrańców losu może zrzucić z siebie swą kartoflaną, ziemską powłokę i przejść do innego wyższego bytu, odsłonić swego ducha, który jest alkoholem, i trwać w kontemplacji, w rozbutelkowanym niebie.
Naturalnie, przeciwnicy alkoholu powiedzą, że nie chodzi im o kartofle, lecz o ludzi. Być może, że postawią to lekkomyślne twierdzenie.
Wtedy będę zmuszony nazwać ich egoistami.
Bo niby jak?
Kiedy ma się do wyboru kartofel albo człowieka, oni stają po stronie człowieka. Człowieka, który jest przecież silniejszy od kartofla. Przeciw słabszemu!!! I w tym celu zakłada się ligę! I to ma być ładnie! I człowiek z poczuciem etyki może to pochwalić!
Nie, panowie.
Jeszcze są ludzie, którzy nawet w dzisiejszych czasach pięści potrafią ująć się za sprawiedliwością. Pomóc słabszemu. Pocieszyć.
Biedne, małe, bezdomne kartofle!
Wódkę chcą zniszczyć, tę jedyną rzecz, która jest ich dumą.
O! Nie! Ja nie płaczę! To tylko głos mi drży tak jakoś dziwnie. Nie wstydzę się tego wzruszenia. Jest ono męskie. Każdy mężczyzna musi się wzruszyć na widok znęcania się nad czymś tak słabym, tak bardzo wymagającym opieki, jak kartofel.
To jest wzruszenie zdrowe i wara tym, co powiedzą, że ja tylko tak mówię, żeby zdobyć sobie popularność wśród kartofli. Nieprawda. Muszę. I to jest właśnie moja nieskazitelna postawa.
Możliwe, że odtąd ludzie zaczną mną gardzić, a kartofle nigdy nie dowiedzą się o tym, że stanąłem w ich obronie, ale ja nie szukałem osobistych korzyści. Zresztą, być może niedaleka przyszłość okaże jeszcze, do czego są zdolne kartofle.
Muszą się tylko wzajemnie uświadomić.
Muszą zrobić po raz pierwszy takie ludzkie prawdziwe wybory i same się rządzić, a nie żeby jakiś pierwszy lepszy człowiek zasadzał je na jak długo chce, a po tym jeszcze je kopał.
Tak. Walka z alkoholizmem godzi w zdrowy interes kartofli. Dlatego w imię ideału należy wypowiedzieć jej wojnę z otwartą przyłbicą!
W kraju kartofli zwalcza się alkoholizm! A gdzie prawa gościnności? Gdzie poczucie sąsiedztwa?
One rosną obok nas!
Gdzie serce?
Czy panowie z kongresu przeciwalkoholowego wzięli pod uwagę zagadnienie, które tu poruszam?
Czy panowie — na przykład — wiedzą ile my, ludzie, władcy świata, zawdzięczamy kartoflom?
Dla czyjego dobra chcecie tak krzywdzić kartofle?
Dla dobra ludzi?
Ależ porównajcie przeciętny kartofel z przeciętnym człowiekiem.
Czy kartofel pcha się na kartofla i nawet nie powie przepraszam?
Czy kartofel mówi „taka twoja nać”? Nie! One żyją w ciszy. Pęczkami.
Czy kartofel ubiera się jak koczkodan i pyta później: „Powiedz, że dzisiaj jestem dobrze ubrana”?
Nie! Kartofel zdobi się tylko we własną urodę.
Czasem wepnie sobie motylka w swoje zielone włosy.
I to jest wszystko.
O! Gdyby choć jeden członek Ligi Antyalkoholowej zadumał się na chwilę nad kartofliskiem, zrozumiałby całe dostojeństwo kartofli, a nazajutrz zrobiłby wszystko, aby rozwiązać swą szkodliwą instytucję.
Dlatego proponuję założenie ligi, która z całą stanowczością, ofiarnością i samozaparciem, w myśl przytoczonych przeze mnie haseł nazwie się Ligą Zwalczania Ligi Antyalkoholowej. A nazwa ta nie będzie frazesem.
Ja pierwszy zgłaszam do niej swój akces i jako człowiek, i jako kartofel.
Trzeba raz wreszcie oświetlić kwestię pijaństwa od wewnątrz. Trudne to zadanie biorę na swoje barki. Może je udźwignę.
Królikiem doświadczalnym będzie w tym wypadku pan Teofil Brzyd, który zalał się w pestkę w restauracji „Ararat”. Sam pan Teofil Brzyd nic nas nie obchodzi. Oświetlamy bowiem od wewnątrz. Zbrojni we wszystkie narzędzia konieczne do wnikliwej obserwacji podchodzimy do zagadnienia od strony żołądka.
A było to tak. Smutna sardynka — ta spod pierwszego kieliszka wódki, posprzeczała się z piklingiem1, który pływał w jednym piwie. Była to zażarta kłótnia na temat wyższości Morza Śródziemnego nad Północnym.
Obie osobistości sprzeczały się zajadle, zakłócając zacisze żołądka. Pan Teofil poprawiał się tylko na krześle i pośpiesznie zażądał rachunku. Czuł się widocznie nieswojo.
Tymczasem na pomoc sardynce nadpłynęły koleżanki z tej samej puszki, osaczyły piklinga i zaczęły obrzucać go sałatką z mięsa. Samotny i zbity pikling musiał uciekać. Zdecydował się. Dał nura w piwo i pomknął. Sardynki nie dały za wygraną. Ścigają.
Biedny pan Teofil wstał, wyszedł na próg restauracji. Był nieszczęśliwy, bezradny. Maleństwo.
Zapłakał.
Tymczasem dziwna gonitwa rozpętała się na dobre. Zwinny pikling wyprzedzał sardynki o dwie długości. Sardynki szły w cuglach. Lekko im było. Bez głów tak goniły, jak to zawsze bywa z sardynkami z puszki.
Pikling uciekł.
Szczęśliwy odpoczywał sobie na trotuarze2. Sardynki niebawem go dogoniły. Policjant natomiast nie potrzebował gonić pana Teofila. Podszedł. Wziął go za ręce jak niemowlę, ułożył Brzyda w dorożce i zawiózł do komisariatu.
Sąd grodzki skazał pana Teofila Brzyda za opilstwo.
— Precz z pośrednikami!
— Precz z pośrednikami!
— Droga od źródła do konsumenta powinna być skrócona. Jeszcze raz powtarzam, panowie: Precz z pośrednictwem!
Gruby pan, który aż spurpurowiał od tych okrzyków, powiódł szklanym wzrokiem po obecnych, podniósł do góry pusty kieliszek i trzasnął nim o posadzkę, że aż szkło bryznęło jak woda.
Po czym krzyknął raz jeszcze:
— Precz z pośrednikami!
— Należy skracać tę drogę. — Tu porwał trzy kieliszki ze stołu i znowu trzasnął nimi w posadzkę.
— Kieliszki nie są nam potrzebne — zawołał raz jeszcze, tłukąc kilka kieliszków. — Bo co to jest kieliszek? Pośrednik pomiędzy człowiekiem a butelką!
— Ależ niech pan się tak nie denerwuje! — próbowali uspokoić go towarzysze.
— Ja się denerwuję? Ja się wściekam po prostu! Szału dostaję, jak zobaczę kieliszek. O! O! O! Na każdym stole! Wszędzie! Co krok! Kieliszki! Niepotrzebne naczynia!
Tu porwał pięć dalszych i roztrzaskał je niemiłosiernie.
— Nie potrzeba pośredników. Mogę pić prosto z butelki.
I rzeczywiście:
Mógł z jednej, mógł z drugiej, mógł z trzeciej.
Kelner, zaniepokojony tymi możliwościami, zbliżył się z rachunkiem.
Gruby pan zaczął przyglądać się pozycjom.
— A to za co?
— Za potłuczone szkło.
— Nie płacę.
— Pan szanowny potłukł.
— I owszem.
— Więc kto zapłaci?
— Nie ja, bo to były moje kieliszki. Pan nie wie, co pan na stole stawia, drogi panie.
Kelner był zakłopotany.
— Ależ szanowny pan potłukł.
— Tak, ale zawsze noszę z sobą w palcie dużo kieliszków, bo lubię tłuc szkło po pijanemu, a zasadniczo jestem oszczędny. Tak taniej mi wypada. Rozumie pan? Kalkulacja!
Kelner nie dowierzał.
Gruby pan się obraził. Wezwał policję. Spisano protokół. Okazało się, że kieliszki rzeczywiście należały do oszczędnego hulaki.
Nie będę upierał się przy autentyczności mojej opowieści, jednak inteligentny czytelnik zgodzi się, że przedmioty martwe nabierają cech swoich właścicieli. Co ja zrobię, kiedy rzeczywiście nabierają. Inaczej na przykład wygląda krawat pedanta, a zupełnie inaczej krawat pijaka. Ubranie człowieka roztargnionego — przyznacie — jest zupełnie inne jak ubranie faceta, który lubi rozwiązywać krzyżówki, choćby były wykonane (ubrania) z tego samego materiału i u tego samego krawca.
Ale żeby samochody dziedziczyły skłonność swych właścicieli, to już jest przesada.
Niestety. Z obowiązku po prostu muszę przytoczyć fakt może banalny, ale groźny.
Pod wpływem ogólnego zapału do motoryzacji pewna mieszczańska rodzina (sześć osób w formacie gabinetowym) postanowiła nabyć sobie auto.
Była to solidna, trawożerna rodzina i ponieważ jej głowa — pan domu — chciał uniknąć wydatków na szofera, a sam nie był jeszcze dostatecznie wyrobionym kierowcą, kupili na początek używane auto. Biedacy nic nie wiedzieli, że przedmioty martwe zarażają się skłonnościami swych właścicieli, a jeszcze mniej orientowali się w tym, że poprzedni właściciel samochodu był zdeklarowanym, dobrze znanym w naszym mieście pijakiem.
Kiedy mieli już auto, cała famuła3 uplasowała się w jego wnętrzu. Pan domu zasiadł przy kierownicy.
Pojechano do Braci Jabłkowskich4 po jakieś zakupy.
Wszyscy wysiedli z auta. Udano się po zakupy. Jakież było zdziwienie, kiedy wychodząc ze sklepu, skonstatowano5, że auta nie ma.
Zniknęło.
Rozpoczęto poszukiwania.
Okazało się, że stoi przed najbliższą knajpą. Przed Nową Gospodą6.
Ten niewytłumaczalny fakt bardzo wszystkich zdenerwował. Mieli jednak zakupy. Musieli jechać na ulicę Moniuszki. Wsiedli. Pojechali.
Zostawili auto przed sklepem i znowu, kiedy wyszli po załatwieniu sprawunku, przekonali się, że auta nie ma.
Niepomiernie rozgoryczeni rozpoczęli znów poszukiwania.
Auto stało przed Adrią7.
Więc co właściwie?
Ustawia się z przyzwyczajenia? Okropne!!!
Przekonano się wreszcie, że auto zostawiane gdziekolwiek, zawsze stawało przed najbliższą knajpą. Postanowiono jechać do Colombiny8. Żeby nie uciekło.
Ustawiono je przed owym dancingiem i wszyscy weszli do środka, ufni, że tym razem kiedy wyjdą, zastaną je na tym samym miejscu.
Jakież było zdziwienie, gdy opuszczając lokal, nie zastano samochodu tam, gdzie go pozostawiono.
Niestety. Auto stało, owszem, ale przed najbliższym komisariatem.
Zaprawdę, zaprawdę powiadam wam, że nie wolno kupować maszyn u pijaków.
Wszystko, proszę wysokiego sądu, było tak: ja jestem fachowiec od noszenia transparentów z napisami, z afiszami. Plakat na deseczkę się przybija, deseczkę na kiju się umieści i ja to wszystko noszę po ulicy, ale chlebodawca nie ma nijakiej pewności, czy gdzie po bramie nie odpoczywam. Znakiem tego w kilku barach kredyt mi otwiera czasowy i ponktualny.
— Jak to „ponktualny”?
— Ano, kredyt ponktualny, to jest taki, że jak ponkt o jakiejś godzinie przyjdę do baru Pod Setkę9, to mi jedną większą na szczot10 chlebodawcy wolno wypić. Jedne takie knajpę mi wyznaczyli na Placu Teatralnym, drugom naprzeciwko dworca, a trzecią na Nowem Świecie. Co godzina z wybiciem zegara mam prawo wypić jedne czystą, na Teatralnym. Trzydzieści minut potem, czyli jak pół godziny bije, mam prawo wypić naprzeciwko dworca, a w tej trzeciej knajpie to wolno pić dopiero, jak do następnej godziny brakuje kwandransa.
— No, dobrze, ale może pan przy tym systemie pić tylko w jedinej knajpie co godzinę i wcale nie chodzić z transparentem.
— E... nie. Pracowity jestem człowiek. Nie ma obawy, żebym opuścił którą kolejkę. Dziesięć lat pracuję w tym fachu. Nawet tak się do tego przyzwyczaiłem, że jak czasem bez pracy jestem, to przez cały dzień od baru do baru chodzę i piję po jednym kieliszku w każdej knajpie. Muszę także dodać, że nie umiem pić w knajpie, która nie znajduje się na rogu ruchliwej ulicy. Bo ja piję pod dzwonki. Czyli jak jest dzwonek, żeby jedna strona jezdni jechała11, to ja piję i już żadnej innej zakąski nie potrzebuję.
— Niech oskarżony się streszcza.
— Wychodzę ja z tego baru i patrzę, a tu przede mną inny z afiszem dyguje12. „Odsuń się, konkurencjo — powiadam — bo nie możemy tak jeden za drugim iść, a ja pod Setkę muszę zdążyć”. A on na to powiada, że także samo pod
Uwagi (0)