Darmowe ebooki » Felieton » Ludzie żywi - Tadeusz Boy-Żeleński (biblioteki publiczne .TXT) 📖

Czytasz książkę online - «Ludzie żywi - Tadeusz Boy-Żeleński (biblioteki publiczne .TXT) 📖».   Wszystkie książki tego autora 👉 Tadeusz Boy-Żeleński



1 ... 4 5 6 7 8 9 10 11 12 ... 26
Idź do strony:
potem do Warszawy...

Dlatego, kiedy w jednym z artykułów pamiątkowego numeru Przybyszewskiego czytam te słowa: „Dla niego sztuka nie była pomostem do sławy, bo jej nie zaznał (?!), nie środkiem zdobycia pieniędzy, bo o to, aby ich nie miał, postarała się wdzięczna ojczyzna17”... mimo woli zadaję sobie pytanie, dlaczego my się musimy ciągle tak załgiwać? Czemu musi być to ciągłe biadkanie i jajczenie? Czemu musimy stosować szablony do rzeczy najmniej szablonowych w świecie?

Jakiż będzie najogólniejszy wniosek? Ten, że są natury, organizacje, przy których niezmiernie trudno jest zapobiec, aby artysta nie był w biedzie. O ile mogą być wielcy poeci skrupulatni i gospodarni, o tyle zdarzają się inni, dla których prawa budżetu nie istnieją, dziurawe worki, których nie ma sposobu napełnić. Takich by trzeba chyba brać pod kuratelę; a niech kto spróbuje: to są ludzie zazwyczaj najdrażliwsi, najbardziej arbitralni. Niegdyś poeta żył na dworze jakiegoś księcia, wolny od trosk materialnych. Dziś egzystencja artysty bywa problemem bez wyjścia. Verlaine wyciągał po kilka franków od księgarzy, a przygodne kochanki wyciągały z niego po parę tysięcy. Jak, skąd? Licho to wie. Żył w szpitalu, umarł w nędzy, w bogatym Paryżu, otoczony zgrają snobów i wielbicieli.

Jaka więc rada? Byłaby może jedna: stworzyć coś w rodzaju dawnego greckiego prytaneum, gdzie zasłużeni ludzie mogliby się żywić na koszt państwa za okazaniem legitymacji. Traktiernia w Hotelu Europejskim ze swymi wygodnymi fotelami dość by się na ten cel nadawała.

„Nonszalancki Paon”

Z okazji wspomnień o Przybyszewskim pisano teraz sporo o krakowskim Paonie. Historia ta pojawia się zresztą w prasie z racji różnych wspominków dość często; przy czym zwykle opowiadają o wielkim płótnie zdobiącym ściany kawiarni Turlińskiego, cytują napisy z tego płótna, czasem reprodukuje się je, wszystko pod firmą Paonu. Otóż, dość ciekawym jest, że płótno to nie tylko nigdy nie znajdowało się w Paonie, ale że, przeciwnie, Paon był poniekąd opozycją przeciw temu płótnu, ucieczką. Było tak. Kiedy w roku 1897 Turliński założył kawiarnię, była ona, już przez swoje położenie (naprzeciwko teatru), predestynowana na kawiarnię artystyczną. Może na wzór blejtramu, który Solski rozpiął w swojej garderobie i który pokryto malowidłami i podpisami, Turliński kazał sporządzić wielkie płótno na całą ścianę jednej z sal kawiarni. Pomysł — tak nowy w Krakowie — spodobał się, posypały się napisy; pierwszy zjawił się na płótnie Lucjan Rydel, co dało powód do równoczesnych docinków w znanych wierszykach Wyspiańskiego i Kazimierza Tetmajera, skreślonych tuż obok18. W tym samym niemal czasie zjechał do Krakowa Przybyszewski, życie artystyczne ożywiło się, kawiarnia Turlińskiego stała się obozem cyganerii.

Płótno to miało jedną ujemną stronę. Było publiczne: kto chciał, ten je „zdobił”, bez ograniczenia. Dosyć naturalnym obrotem rzeczy, im większy pacykarz, tym chętniej pchał się na nie, tym więcej zajmował miejsca. Niebawem, upstrzone malowidłami bez harmonii i smaku, napisami często głupawymi, wielkie płótnisko stało się czymś dość szpetnym. Wściekało to malarza Jana Stanisławskiego, który miał w wysokim stopniu poczucie hierarchii i ekskluzywizmu w sztuce; wymyślał na to płótno, i on to najbardziej propagował potrzebę odseparowania się, tak samo jak wprzód odseparował się towarzystwem Sztuka od powszechności krakowskiej „Zachęty”.

Były i inne przyczyny. Nieprzyjemnie było towarzyskie życie „cyganerii”, niewinne, ale często wymagające pewnej dyskrecji, wystawiać na widok gawiedzi. Przybyszewski nie mógł żyć bez fortepianu, bodaj bez pianina; Stanisławski bez stolika z ulubionym wintem... Wszystko to sprawiło, że dojrzewała myśl stworzenia schroniska niedostępnego dla obcych, gdzie by można malować, muzykować, pić, śpiewać i dysputować do woli.

Po naradach z „Turlem”, uzyskano na ten cel małą oddzielną salkę. Chodziło o nazwę, o godło. Przybyszewski zawsze miał jakieś słowa, które go na przeciąg kilku dni lub dłużej upajały swoim dźwiękiem komicznym lub mistycznym; w owym czasie lubił powtarzać z wiersza Maeterlincka słowa: „les paons blancs, les paons nonchalants”; on też nazwał ten pokoik „pod nonszalanckim paonem”, z czego w skróceniu zrobił się „Paon”.

Wprowadzono się z zapałem. Nie było tam żadnego płótna, tylko obfitość papieru rysunkowego i kredki. Ściany pokryły się rychło pastelami, akwarelami przyszpilanymi na ścianach. Świetny paw, nie pamiętam czyjej roboty, zabłysnął nad drzwiami. W jaki sposób w tej maleńkiej salce bez okna znalazło się miejsce i na pianino, i na stół jadalny, i na stolik do kart, i na przybory malarskie, tego nie podejmuję się wytłumaczyć, ale wszystko to było. Życie wrzało we wszystkich formach, zwłaszcza z początku; tamto wielkie płótno było zdane ludowi.

„Paon” był bardzo zamknięty. Nie jakimś regulaminem, ale faktem despotycznej władzy, jaką wykonywał Stanisławski. Ten olbrzym, ten brzuchacz pąsowiejący w momentach furii, budził taki postrach, że nikt, kto by nie miał jego milczącej aprobaty, nie byłby się tam pojawił. Ale nie były to zgoła hierarchie wyłącznie artystyczne; te nie byłyby do utrzymania przy usposobieniu Stacha Przybyszewskiego. Do gromady „Przybysza” nie należał prawie nikt z uznanych literatów; ci rychło odsunęli się od niego, odstraszeni jego ekskluzywizmem, jego napięciem desperacko-ekstatycznym, jego dotkliwą ironią. Łatwiej było wytrzymać tę atmosferę ludziom, niezaangażowanym swymi ambicjami literackimi i których po prostu łączył ze „Stachem” kult dla maga, sympatia do człowieka, pewne nieokreślone powinowactwo.

Aby kogoś dopuścić do siebie, Przybyszewski nie żądał żadnych legitymacji artystycznych. To go niewiele obchodziło. On potrzebował mieć swoją zgraję „dzieci szatana”, nad którymi panował jak ów Gordon z jego powieści, mniej groźnie zresztą dla społeczeństwa. W każdym widział tragedię; czasem ją w nim stwarzał, częściej wyczuwał, stylizował, wyolbrzymiał. „Drzazga w sercu”, to było jedno z jego ulubionych wówczas wyrażeń; kto miał tę „drzazgę” (a kto tam jakiejś nie ma, zwłaszcza po dziesiątym kieliszku?), ten zyskiwał prawo obywatelstwa w jego gminie. Było to coś jak ów bal des victimes za Terroru, gdzie na taneczną salę miał prawo wstępu tylko ten, kto się wylegitymował śmiercią na gilotynie co najmniej brata. Przybyszewski potrzebował atmosfery desperacji, owej desperacji, która wyła dla niego w mazurkach Szopena i bez której nie było dla niego sztuki. Stylizował też w tym duchu każdego ze swojej zgrai, aby mu nadać niejako patenty duchowego szlachectwa. Kiedy już nie mógł znaleźć w przygodnym kompanie czegoś bardziej interesującego, wówczas kiwał głową i mówił szeptem:. „Taka ci go żre przepotężna, prapolska kiła”... Nie zawsze zresztą chybiał.

Wszystko to sprawiało, że „Paon” był oryginalną mieszaniną ludzi bardzo wybitnych i zgrai „pętaków”, jak np. niżej podpisany, będący wówczas opieszałym studentem medycyny. Było w „Paonie” coś podobnego jak w klasztorze, gdzie istnieją ojcowie i bracia niżsi. Zarazem sprawiało to, że atmosfera była tam dość ciężka. Za dużo było autorytetu i za dużo komparsów. Zeszły się trzy tak despotyczne indywidualności jak Przybyszewski, Wyspiański i Stanisławski; dodajmy do tego czwartego tyranka, Tadeusza Pawlikowskiego. Było tam kilka odrębnych światów, niestopionych z sobą. Co do mnie, wolałem atmosferę domu Przybyszewskich przy ulicy Siemiradzkiego. W Paonie obierałem zwykle najlepszą cząstkę, szedłem do ogólnej sali na bilard z Dagny Przybyszewską, którą wyuczyłem tej gry19. Kobieta grająca w bilard to było dosyć, aby zgorszyć ówczesny Kraków, i niemało przyczyniło się do legend o „orgiach” Paonu.

Może będę miał sposobność powrócić do tych wspomnień; tutaj chciałem jeszcze przytoczyć pewne wydarzenie, niezmiernie charakterystyczne dla Wyspiańskiego. Bywał on często w Paonie, siadywał do późna, zwykle przysłuchiwał się w milczeniu rozmowom, czasem — choć nie pijał na ogół — wypijał duszkiem kilka kieliszków wódki. Było zwykle późno, kiedy brał papier i kredki i zaczynał rysować. Rysował przeważnie portrety obecnych, bez różnicy. Były one może troszeczkę odmienne od innych jego portretów, bardziej idące w kierunku „charakterystycznym”, bliskie karykatury. Portrety te po jakimś czasie zabrał do siebie do domu. W kilka lat potem — Paon był już dawno rozbity — Wyspiański wezwał do siebie Konrada Rakowskiego, dziennikarza, bywalca Paonu. Przyjął go bardzo urzędownie, niemal surowo i oświadczył co następuje: że mianowicie robił w Paonie portrety, w nadziei utrwalenia rysów ludzi wybitnych; widzi jednak po kilku latach (było to, o ile pamiętam, gdzieś w roku 1904), iż została mu w rękach jedynie galeria osób prywatnych, której nie widzi powodu przechowywać. Prosi zatem, aby Rakowski i sam odebrał swój portret, i zawiadomił interesowanych, że mogą się zgłosić po swoje podobizny. Jakoż wszyscy, wpół śmiejąc się, wpół zażenowani, poszli odebrać swoje portrety, i ja w ten sposób doszedłem do mojego, mniej może pohańbiony od innych, jako że w owym czasie byłem w istocie jednostką na wskroś prywatną. Ale trudno w bardziej pański sposób uczynić ludziom wymówkę, że okazali się niegodni jego ołówka! Odbija się w tym owa charakterystyczna cecha Wyspiańskiego: ciągłe budzenie, ciągła czujność, ciągłe żądanie od ludzi, potrzeba wydobywania z nich najwięcej, która tak odbija się w listach Wyspiańskiego do przyjaciół. Cudowny człowiek!

Informacje o nowościach w naszej bibliotece w Twojej skrzynce mailowej? Nic prostszego, zapisz się do newslettera. Kliknij, by pozostawić swój adres e-mail: wolnelektury.pl/newsletter/zapisz-sie/
Uzupełnienie do rozdziału Przybyszewski

Artykuł mój pt. Kłamstwo Przybyszewskiego wywołał cały szereg odzewów, polemik i dokumentów, niektórych wręcz rewelacyjnych. Nadesłano mi sporo listów Przybyszewskiego. Najznamienniejsze w swoim zestawieniu są dwa listy ogłoszone w „Wiadomościach Literackich” przez Antoniego Wysockiego, w artykule pt. Prawda Przybyszewskiego. Przytaczam go w całości:

Prawda Przybyszewskiego

Boy-Żeleński w artykule Kłamstwo Przybyszewskiego („Wiadomości Literackie”, nr 247) podjął trud pokazania stosunku Przybyszewskiego do własnych dzieł w świetle uczuciowych przeżyć wielkiego pisarza. Czemu Przybyszewski konsekwentnie zacierał ślady swej przeszłości, czemu twórczość swoją raz po raz opatrywał komentarzem często odbiegającym od prawdy?

Wątpliwości tej kabały wyjaśniają dwa listy Przybyszewskiego, pisane prawie wyłącznie na ten temat. Listy te — to niby splot nerwów wydartych z tego dziwacznego trójkąta, konfliktu rodzinnego między nim, żoną i żoną zmarłą.

A było tak.

W r. 1911 we Lwowie zostałem wybrany prezesem stowarzyszenia p. n. „Koło Dramatyczne”. Zamierzałem urządzić przedstawienie teatralne Koła w Zakopanem. Przebywała tam Gabriela Zapolska i na mą prośbę przyrzekła zająć się próbami.

Wybrałem dramat Dagny Przybyszewskiej Krucze gniazdo. Dramat ten, wątły jak pajęczyna, ale lśni iskrami uczuć, uczuć niedomówionych, nieśmiałych. Nastrojowy. Tajemniczy. Tajemniczość i nastrojowość były wtedy bardzo w modzie.

Zapolska ucieszyła się z wyboru.

Sympatyzowała z Dagny. Nazwała ją „kobietą z morskimi oczami”. Zaczęła czesać się jak ona, oryginalnie, w „nioby”.

— Jaka ona powiewna! — mówiła. — Można by się nią owinąć jak syreną... Czemu taka smutna? Jak męczennica...

W kilka lat później interesowały ją okoliczności towarzyszące śmierci Dagny. Nie poprzestała też na reżyserii Kruczego gniazda, ale chciała przedstawieniu nadać cechy uroczystości, hołdu, przez wypowiedzenie odpowiedniego odczytu. W tym celu napisała do Przybyszewskiego do Monachium z prośbą o dostarczenie szczegółów z życia zmarłej. Stała się rzecz niespodziewana.

W odpowiedzi otrzymała taki list:

Szanowna Pani

Dziś wysłałem pod adresem Koła Dramatycznego lwowskiego w Zakopanem na ręce Szanownej Pani następujący telegram:

„Stanowczo zabraniam grania Kruczego gniazda i urządzania jakiegokolwiek wieczorku, w którym by było związane z imieniem tej pani, która nazwisko to hańbiła”.

Gdym otrzymał list Pani, drżałem z wzburzenia. Wyglądało to na krwawą ironię, bym ja dawał pozwolenie i niejako uczestniczył w wieczorku urządzanym na cześć tej pani, która mi ustawicznie krzywdy wyrządzała.

Nazwała ją Pani grande amoureuse — strasznie się Pani pomyliła. To nie była ta odważna amoureuse, która całemu światu rękawicę pod nogi rzuca, ale ta mała dusza, która się wszystkimi siłami swego męża czepia i puścić go nie chce, by zachować pozory i mieć parawan, za którym razem z wszystkimi kochankami wygodnie ukryć się można.

O nie! Szanowna Pani — tego za wiele, by się na cześć takiej pani wieczorki z moją wiedzą i przyzwoleniem odbywały.

Skąd po tym wszystkim to mniemanie Pani, że byłem jej najbliższym?

Między nami nie było najmniejszego kontaktu duchowego. To, co było dla niej we mnie zrozumiałe — to tylko to, co było na samym wierzchu: plewy, które z mego mózgu zgarniałem. W całym moim tworze nie ma jej ani śladu, ani cienia jednego, jest tylko jedna tęsknota, a Pani chyba wie, że się przy boku ukochanego człowieka nie tęskni, bo wtedy tęsknota przez miłość wypełniona zostaje.

I niech się Pani nie powołuje na moją przedmowę jako wstęp do jakiegoś jej dramaciku. Pani jest zbyt inteligentna, by nie widzieć w niej nic innego prócz biednego i naiwnego kłamstwa, którym chciałem bronić honoru własnego nazwiska i obronić dzieci od wstydu, że taką matkę miały.

Ile mnie to kosztowało, by wyrwać z siebie czcze i kłamliwe frazesy, jak „piękna dusza” — he, he — „piękny kwiat” itd., ten tylko zrozumie, który się znalazł w moim położeniu i rozpacznym kłamstwem broni czci swego i dzieci swych nazwiska.

Utwory jej uważałem za wypływ ambicyjki i próżności, by być też „drukowaną”, i nadmieniam przy tym, że nie ja je tłumaczyłem, ale ś.p. Stanisław Lack20.

Wystawienie dramatu Krucze gniazdo oraz urządzenie wieczorku na jej cześć uważałbym za policzek mnie wymierzony, a przede wszystkim za ciężką zniewagę mojego stosunku z moją obecną żoną.

Za cóż Wy mnie macie, za co uważacie? Czy wam się zdaje, że ja dla zabawki potargałem najsilniejsze węzły, jakie mężczyznę z mężczyzną wiążą, i przyjaźń?

Przecież musiało być we mnie coś silniejszego nad wszystkie inne uczucia, prawa i obowiązki.

Czyżby i Pani miała należeć do tych ciasnych i zakamieniałych

1 ... 4 5 6 7 8 9 10 11 12 ... 26
Idź do strony:

Darmowe książki «Ludzie żywi - Tadeusz Boy-Żeleński (biblioteki publiczne .TXT) 📖» - biblioteka internetowa online dla Ciebie

Uwagi (0)

Nie ma jeszcze komentarzy. Możesz być pierwszy!
Dodaj komentarz