Darmowe ebooki » Felieton » Ludzie żywi - Tadeusz Boy-Żeleński (biblioteki publiczne .TXT) 📖

Czytasz książkę online - «Ludzie żywi - Tadeusz Boy-Żeleński (biblioteki publiczne .TXT) 📖».   Wszystkie książki tego autora 👉 Tadeusz Boy-Żeleński



1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 ... 26
Idź do strony:
tym razem w Ameryce. Wiersz Władysława Jarzębskiego z Waszyngtonu Promień jest bardzo, bardzo piękny — to jest poemat, który człowiek sobie natychmiast przyswaja, wchłania, asymiluje. Próbowałem go dla pani, jako jej przysięgły nadworny tłumacz, przetłumaczyć, ale będzie pani z tego miała, niestety, jedynie bardzo, bardzo dalekie pojęcie o jego piękności.

Sonet Brzozowskiego jest wspaniały: odwołuję i odszczekuję, jeśli go lekkomyślnie lekceważyłem, to jest artysta. Przekłady z Baudelaire’a są bardzo dobre, natomiast przekład z Verlaine’a uderzająco słaby.

Widziałem wczoraj popołudniu Stacha przez parę godzin u Szmida. Był bardzo szczęśliwy z numeru, który właśnie wyszedł, itd.

(Do listu dołącza Janikowski przekład wiersza Jarzębskiego i przekład słowa Od redakcji z dn. 5 lipca 1899 r.).

Przytoczony list Janikowskiego nie tylko świadczy, że W godzinie cudu należy w całej pełni do owego pierwszego okresu życia i twórczości Przybyszewskiego (czy było pierwotnie pisane po niemiecku czy po polsku, nie wiem); świadczy on zarazem, jak żywo Dagny interesowała się wszystkim, co tyczyło nie tylko twórczości męża, ale i każdego artykułu, wiersza. Każdy prawie numer trzeba jej było tłumaczyć à vista. Daje to nam zarazem miarę, jak ostrożnym trzeba być w przyjmowaniu wszelkiej enuncjacji Przybyszewskiego, gdzie chodzi o kobietę; jest on zawsze, do końca, owym uwodzicielem ze swoich powieści, którego zaklęcia trzeba brać ostrożnie. Ofiarować kobiecie utwór poczęty z innej — to dosyć w stylu Eryka Falka. Historia literatury jest też żeńskiego rodzaju, niech się ma na baczności.

Znalazłem słowa owego listu, których Dagny, przez zrozumiałą delikatność, się wypierała: użył ich Przybyszewski i po polsku, jako motto do Epipsychidiona drukowanego w „Życiu” (jeszcze przed jego przybyciem do Polski); ów Epipsychidion zaś — to jest pierwsza część poematu Nad morzem. Oto owo motto:

...bo się pod taką gwiazdą urodziłam, że ja jedyna mogę położyć koniec twej królewskiej potędze, — bom sama jak zbłąkana gwiazda, co się w żarze twego serca stopiła...

(Ustęp z listu).

To by może wystarczyło, aby ostrzec przed Przybyszewskim, jako przed stronniczym i często najmniej wiarogodnym komentatorem swego dzieła. Ale jest i coś więcej, co przychodzi powiedzieć nie bez przykrości. Kiedy przyszła wiadomość z Kijowa o tragicznej śmierci Dagny, Przybyszewski odczuł ją bardzo boleśnie. Może miał poczucie odpowiedzialności za to młode życie, za tę kobietę, którą „wysłał na śmierć”, jak to nazwał ktoś znający tajemne okoliczności, towarzyszące temu splotowi dwóch samobójstw i zabójstwa. Może uprzytomnił sobie, czym była w jego życiu? W pierwszym wstrząsie napisał piękne wspomnienie, epitafium13. Ale później przyszły inne wpływy. Z czasem w utworach Przybyszewskiego pojawiają się reminiscencje pierwszego małżeństwa (Odwieczna baśń itd.) pełne jadu (Powrót), niesprawiedliwe, krzywdzące, brzydkie. Aż w przedmowie do Krzyku, pisanej w kilkanaście lat po śmierci Dagny, oświadcza wręcz (po co?!) że „(...) to, co w moim Epitaphium po jej śmierci napisałem, zrobiłem jedynie i wyłącznie dla jej dzieci, by je uchronić przed konsekwencjami błędów matki, w tym mniemaniu, że będą w polskim społeczeństwie chowane. I to tłumaczy całą tę nieszczerą, przesadną i w błąd wprowadzającą frazeologię, jakiej użyłem w tym pośmiertnym homagium”...

To było pisane w przedmowie do Krzyku, przepełnionej niedyskretnymi hymnami na cześć Jadwigi i sławiącej najlichsze utwory, jako „najdojrzalsze, najczystsze, najgłębsze” itd. Trudno o coś przykrzejszego z ust człowieka, który wiedział zbyt dobrze, że „błędy” były tu co najmniej zobopólne! Trudno o coś brzydszego, niż ta pośmiertna zniewaga, ten skalp zdarty z kochanej niegdyś głowy przez starego człowieka i obnoszony w jakimś histerycznym tańcu. Potem czyni więcej: chce wymazać w ogóle tę kobietę ze świata, neguje jej istnienie w swoim życiu, odbiera jej — jak widzieliśmy — utwory, których każdą literę przeżywali razem, i niesie je innej kobiecie. Jest coś, co się buntuje przeciw temu, aby to zostawić niesprostowane, niewyjaśnione, aby dać kostnieć fałszywej legendzie. Obrażałoby to zarówno poczucie prawdy jak ludzkości. I zmarli mają prawo do życia. Dziś tedy, gdy po śmierci wielkiego pisarza ani jeden głos jej nie wspomniał, wolno chyba powiedzieć parę słów o tej, która była najściślej związana z Przybyszewskim, owym prawdziwym, a nie tym, który był własnym cieniem i karykaturą.

Kim była Dagny Przybyszewska? Norweżka, starannie wychowana, ale dusząca się w mieszczańskiej ciasnocie Chrystianii, znalazła się w Niemczech, gdzie młoda Skandynawia była wówczas arystokracją w sztuce. Artystka w duszy, kształciła się w muzyce. Tam poznał ją i zaślubił Przybyszewski; zamieszkali w Berlinie. Życie to było oczywiście bardzo skromne, dla kobiety pełne wyrzeczeń; Przybyszewski nie zarabiał prawie nic, ona też nie była zamożna. Mimo to musiał mieć ten dom wdzięk i ciągnąć artystów, skoro po trzydziestu z górą latach tak wspomina go Johannes Schlaf:

Wielki ciemny pokój, oświecony dwiema tkwiącymi we flaszkach świecami. Cudowna gra Dagny Przybyszewskiej. Innym razem znowu na dworze, u Dehmla, w słoneczne jesienne popołudnie. Wysoka, smukła, jasnowłosa Przybyszewska stoi koło męża przy sztachetach, przypiąwszy sobie — co za artystyczny pomysł! — olbrzymi, płomienisto-żółty słonecznik przy piersi.

Wspomina ten dom Przybyszewskich Julius Hart: „Ale nie brakło przy tym godzin najczystszego i najwyższego artystycznego skupienia — zwłaszcza gdy alkoholu nie stało. Kiedy „nasz Stachu” u siebie, we własnym domu, pod oczami swojej żony, pięknej Duchy, grał Chopina...”. Ci, którzy znali Przybyszewskiego w Berline, podnoszą dobroczynną rolę Dagny w jego życiu. Był to jedyny okres, gdy pracował nad sobą: kapitałem, jaki nabył wówczas, żył potem wszak całe życie. Pod wpływem Dagny alkoholizm jego trzymał się w pewnych granicach. Ona dystynkcją swoją dawała cechę godności temu cygańskiemu domowi i ratowała go nieraz z krytycznych sytuacji.

Przybyszewski przybył do Polski sam, jakby na zwiady. Zachwycony przyjęciem, jakiego doznał, i tym że jest między swymi, nie mógł się doczekać chwili przyjazdu żony. Krakowskie łaziki patrzyły z podziwem, jak Przybysz po którejś z pierwszych libacji poszedł, otoczony całą bandą, w nocy na pocztę, i słał do Norwegii pilne depesze tej treści: Komm, liebste, komm, hier wirst du grenzenlos glücklich sein, komm, komm, komm... („Przyjeżdżaj, najdroższa, przyjeżdżaj, tutaj będziesz szczęśliwa bez granic, przyjeżdżaj, przyjeżdżaj, przyjeżdżaj”... I telegrafista myślał sobie zapewne, że rzadko mu się zdarza nadawać tak zredagowane depesze „dringend”, o potrójnej taryfie...

Przyjechała z dwojgiem dzieci, Zenonem i Iwi. Chłopiec miał trzy lata, dziewczynka mało co więcej niż rok. Przybyszewscy zajęli ładne mieszkanko parterowe przy ulicy Siemiradzkiego na rogu Karmelickiej, z maleńkim ogródkiem. (Dom stoi bez zmiany do dziś dnia). On przejął z rąk Sewera czasopismo „Życie”, które stało się szańcem nowej sztuki. A życie w domu Przybyszewskich? Dom od wczesnego popołudnia do późnej nocy przepełniony gośćmi, zdawał się jakąś inną planetą, gdzie nie istnieje nic prócz sztuki. Ściany pokryły się sprowadzonymi obrazami Muncha, Goyi; niebawem Wyspiański, Weiss i inni pośpieszyli je przybrać swymi dziełami. Na głównym miejscu wisiały tam Skarby Sezamu Wyspiańskiego, potem Chopin Weissa, na stołach pojawiły się najpiękniejsze nieznane wprzód u nas artystyczne wydawnictwa. „Stach”, grający godzinami całymi Szopena, przetwarzający go zupełnie indywidualnie. A kiedy on się zmęczył, wówczas siadała do fortepianu Dagny i grała jakieś smutne melodie swego kraju, po których raz trzyletni Zenonek Przybyszewski podszedł do matki i rzekł po norwesku: „Mamo, jakimi ty łzami płakałaś?”. To znów obraz się zmieniał: Stach, wesoły — ową swoją niebezpieczną i jakże bliską rozpaczy wesołością! — siadał na kanapie i kazał sobie godzinami grać kujawiaki i krakowiaki: owo „Słońce i pogoda”, które później znalazło się w Weselu itp. Z niczym nie da się porównać owych nocy, na przemian rozpaczliwej i radosnej egzaltacji, owych nocy, które z tego mieszkania czyniły jakąś zaczarowaną, świetlną wyspę w cichym i zdumionym Krakowie.

Przybyszewscy zdawali się wówczas związani mocną spójnią duchową. Dzielili wszystkie wrażenia, chodzili po pracowniach, cieszyli się każdym spotkanym talentem — Dunikowski, Markus, Weiss — młodziutkich wówczas artystów. Dagny uwielbiała Wyspiańskiego. Ich liebe von ihm jede Zeile, mówiła. Wyspiański bardzo lubił z nią rozmawiać; nieraz, aby ją zabawić, rysował swoich „królów polskich” jedną kreską i inne koncepty. Grywała godzinami sonaty Beethovena z muzykalnym, jak Cygan biednym suchotnikiem Szyszką. Umiała być czarującą, gdy czuła się dobrze; umiała lodowatą impertynencją osadzić na miejscu natręta. Fizycznie była urocza. Smukłej jej linii nie zdołała zniekształcić ówczesna ohydna moda; z królewską dystynkcją donaszała stare suknie, przysyłane ze Stockholmu po bogatej siostrze, bo Przybyszewski nie miał nic zrozumienia dla potrzeb kobiecych i wszelki pieniądz nieprzepity wydawał mu się zmarnowany, łatwiej tedy było o flaszkę szampana, niż o parę pończoch. Przeszłość Dagny spowita była tajemnicą. Była — plotkowano — egerią bohemy skandynawskiej; legenda łączyła jej imię z nazwiskiem Strindberga; odnajdowało się jej rysy na rysunkach Muncha, jej linie w rzeźbach Wigelanda. Dla Przybyszewskiego miała uwielbienie, tkliwość niby starszej siostry (była o rok od niego starsza), interesowała się w jego twórczości wszystkim; kiedy on pisał, panował w domu religijny nastrój; kiedy skończył szczęśliwie jakiś utwór, dom napełniał się radością i gwarem. Pamiętam, jak raz męczył się szalenie, nie mogąc znaleźć logicznej spójni między jakimiś fragmentami i ona wybawiła go z kłopotu, tłumacząc mu porządek tych rzeczy. Bodaj że chodziło właśnie o ową Androgynę. Ducha, Dulinka, Dusia — polszczył to imię już w Niemczech na wszystkie sposoby.

Rola Dagny w twórczości Przybyszewskiego, wbrew jego późniejszym twierdzeniom, była ogromna. W epoce gdy wszystkie hołdy byłby chciał przenieść pod nogi innej, z podrażnieniem odpierał, gdy doszukiwano się w jego dawniejszym — mówiąc jego stylem — „tworze” kobiety, którą (jak pisze z irytacją z okazji Nad morzem) „nawet określić umiano”. Mam w ręku polskie Nad morzem, wydane przez samego Przybyszewskiego: na pierwszej stronicy dedykacja: „Mojej żonie”, na następnej głowa Dagny rysunku Wyspiańskiego...

Jestem przekonany, że udział Dagny, obecność jej, niemało się przyczyniły do owego fantastycznego sukcesu Przybyszewskiego po przybyciu do Polski. To była żywa jego legenda, wdzięk, poezja tych pijackich nocy, które inaczej jakże łatwo osuwały się na poziom zbyt niski. To była dusza domu, na który przez chwilę zwrócone były oczy całej Polski.

Mimo to harmonia była zmącona. Nie ma potrzeby rozwodzić się nad przyczynami, które mogą zamącić pożycie mężczyzny i kobiety. W utworach Przybyszewskiego dość można znaleźć autobiograficznych — które jednak trzeba brać ze zrozumiałą ostrożnością — w tej mierze wynurzeń i fantazji na ten temat, począwszy od samych Wigilii. Zazdrość o przeszłość była w epoce owych sukien z buffami niemal obowiązująca. Potrzeba samoudręki tkwiła głęboko w naturze Przybyszewskiego. I trzeba powiedzieć jedno: o ile w Berlinie, na obcym gruncie, w przymusie pracy i zarobku, alkoholizm jego trzymał się w pewnej mierze, o tyle w Polsce, wśród rozlewności ziomków, w tym życiu fantastycznym, improwizowanym, przechodził wszelką miarę. Odwożenie go w stanie nieprzytomności do domu należało nieraz do codziennych czynności Dagny, z których wywiązywała się ze wzgardliwym nieco wdziękiem.

Było może i inne podłoże rozdźwięku. Przyjazd Przybyszewskiego do Polski mógł się stać w tym pożyciu poniekąd przełomem. W Niemczech, w tym obcym kraju, ojczyzną jego stała się młoda Skandynawia; Ola Hansson był jego chrzestnym ojcem literackim. Tam Dagny była mu najbliższą, niemal krajanką. Inna rzecz po przeniesieniu do Polski. On dopłynął do swoich. „Bliskich” miał aż zanadto; sfera jego zainteresowań stopniowo przeniosła się na polskie sprawy. Skoro zaczął pisać po polsku, rozluźnić się musiała ich spójnia artystyczna. Przybyszewski rad, że może nareszcie mówić i pisać po polsku, z niechęcią zmuszał się do mówienia po niemiecku; przedtem zaś, gdy był niemieckim pisarzem, nie czuł potrzeby nauczenia jej swego języka. Wśród ciągłych rozmów, dysput polskich, Dagny była z nich niejako wyłączona; wytworzyły się dwa „dwory”: Dagny, gdzie mówiło się po niemiecku lub po francusku, i Stacha, gdzie mówiło się po polsku. To sprawiało niewątpliwie, że codzienne pożycie stawało się mniej bliskie, ona mniej nieodzowna. Może wreszcie, kiedy Przybyszewski przetworzył swoje poematy i całe swoje słownictwo na polskie, stało się dla niego paradoksem mówić czułe słowa po niemiecku, może miał podświadomą potrzebę wyładowania tych nowych zdobyczy. Musiał spotkać tę, do której mógłby mówić po polsku. Cudzoziemska „Iza” musiała się zmienić na polską Hankę. Oto okoliczności, które mogły zaostrzyć wiekuisty strindbergowski antagonizm płci.

Był i inny konflikt, niejako rasowy. Ta Norweżka była z twardszego kruszcu niż słowiański. Nie rozumiała tych łatwych rozczuleń, tanich łez, obłudnych pocałunków szafowanych dokoła niej; Przybyszewski natomiast z rozkoszą poddawał się owym rozlewnym serdecznościom odnalezionej ojczyzny, których tak długo był pozbawiony. Na tle tych nastrojów głębokie uczucie Dagny zdawało się niemal chłodem. Przy tym on czuł się już po trosze zmęczony. Może sprawił to alkohol, może natura jego talentu, który rozbłysnął tak wcześnie i znużył się tak szybko. Przybycie jego do Polski — to jakby ciążenie do łatwiejszego, nie tak wytężonego artystycznie życia. Nagromadzony kapitał miał mu wystarczyć na parę dziesiątków lat; można powiedzieć, że nic do niego nie przydał. Nakarmiony w Polsce do syta bezkrytycznym uwielbieniem, ciążył może do odpoczynku, gdy ona wciąż była tą Loreley, dla której ginęli ludzie. To była towarzyszka dla szermierza, dla zwycięzcy.

Weszła w grę inna kobieta. Dagny broniła swego życia, ale czuła, że traci grunt pod nogami. Przypadkowo posiadam jej kartkę14 pisaną do Przybyszewskiego po norwesku z Zakopanego dnia 2 lipca 1899 r.:

Najdroższy, najdroższy.

Błagam cię, nie bądź smutny i przyjedź do mnie jak tylko będziesz mógł. Czekam cię z otwartymi ramionami, tęsknię za tobą i kocham cię.

Twoja Ducha.

Ale gra Przybyszewskiego nie była szczera. Życie ich stało się okropne, pełne niedomówień i dwuznaczności. W atmosferze nieznośnej, ciężkiej, w „malströmie” samoudręczeń, w jakich celowała owa smutna epoka, komplikująca i gniotąca na śmierć każdą sprawę — w oparach

1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 ... 26
Idź do strony:

Darmowe książki «Ludzie żywi - Tadeusz Boy-Żeleński (biblioteki publiczne .TXT) 📖» - biblioteka internetowa online dla Ciebie

Uwagi (0)

Nie ma jeszcze komentarzy. Możesz być pierwszy!
Dodaj komentarz