Koszałki Opałki - Janusz Korczak (bibliotek a .txt) 📖
Zbiór felietonów, pisanych w latach 1901–1905 dla czasopisma „Kolce”, pokazuje bardzo ciekawy i różnorodny świat: filozoficzne przypowiastki i jaskrawe obrazki mieszczańskiego społeczeństwa Warszawy początku XX w. Uderza w nim i to, ile się zmieniło przez ostatnie 100 lat, jak i to, z czym borykamy się i dzisiaj.
Autor nazywa siebie humorystą, i jego krótkie opowiastki istotnie są błyskotliwe i zabawne, ale jednocześnie o wiele głębsze. Młody Janusz Korczak upomina się o ludzką godność, o sprawiedliwość, głosi, że „kelner też człowiek”. Myśli o słabszych: o dzieciach, zwłaszcza tych niczyich, o służących, o kobietach. Doskonale przy tym oddaje charakter postaci w języku, jakim o nich opowiada i jakim pozwala im mówić.
- Autor: Janusz Korczak
- Epoka: Dwudziestolecie międzywojenne
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Koszałki Opałki - Janusz Korczak (bibliotek a .txt) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Janusz Korczak
Postanowiłem rzecz wyświetlić.
— Więc powiadasz, że masz żonę i dzieci? No i jakże to ty masz tę żonę?
— Ha, zakochał się człowiek, ożenił, i ot — pan przecież wie, jak to jest?...
— Wiem; no wiem. Juści, że wiem, ale... I zakochałeś się, powiadasz?
— Et, co tam o tym gadać.
— Ale zaczekajże. To mnie zaciekawiło... I cóżeś ty jej powiedział, jakeś się zakochał?
Zawołano go.
— Ale słuchaj no, przyjdź tu potem.
Patrzę... patrzę. Oczy szeroko otworzyłem. Ten sam kelner i basta.
— Słuchaj no, mój kochany — badam go dalej — a jak ty dawno po ślubie?
— Dziewięć lat.
— Aha... No, i powiadasz, że masz dzieci?
— A mam. Chłopak ma już sześć lat, dziewczyna cztery, no, i to, co będzie. A troje umarło.
— Aha... Więc troje umarło. No, a te, co żyją, to pewnie są kelnerami — co?
— Skąd znowu? Najprzód, że są jeszcze małe. A po drugie, to już wolę, żeby były, czym chcą, tylko nie w tym obowiązku.
— Jak to, „w tym obowiązku”? A czymże mają być?
— Albo ja wiem? Chłopak chętny do nauki.
— Do nauki — powiadasz?
— A tak. Już dobrze składa litery. Dobrego ma nauczyciela.
— Twój chłopak ma nauczyciela? Co też ty mówisz?
— Cztery złote groszy dwadzieścia na miesiąc mnie kosztuje.
Łyżeczka wysunęła mi się z ręki i z brzękiem padła na marmurowy blat stołu.
— Poczekaj no... Co to ja jeszcze chciałem spytać?... Aha... No, a jak na ciebie dzieci wołają?
— No, jak mają wołać? Wołają: ojciec, tata.
— Mój kochany, powiedz mi tak parę zdań. Jak na przykład — chcą czego, to jak mówią?
— Rozmaicie: „niech tata kupi”, albo: „proszę ojca”, albo „mój tatusiu”.
„Kelner! Płacić, do stu diabłów! Ogłuchłeś?”
Znów go odwołano.
Byłem tak zdumiony zrobionym świeżo odkryciem, że mi się nawet cała ta historia nie wydawała na razie śmieszną. I już wtedy błysnęła w mym mózgu myśl, że kelner bądź co bądź jest człowiekiem. Ale nie odważyłbym się za nic w świecie zwierzyć komukolwiek z tym dziwacznym urojeniem...
Nazajutrz zapytałem, jak się ma żona. Żona ma się lepiej. Dziecko jest chłopcem. On całą noc siedział przy żonie. Teraz przy żonie jest jego matka. Nowe odkrycie: kelner ma matkę. Jeszcze nie koniec. Matka mówi do niego: „synu”, albo „synku”. Dalej: kelner ma bliższych i dalszych krewnych, ma znajomych i przyjaciół.
W dalszym ciągu dowiedziałem się, że on uważa, iż niektórzy goście są ludźmi źle wychowanymi; że wolałby się nieraz i wyrzec napiwka, byle mu nie ubliżano; że czasem ogarnia go takie zniechęcenie (sic45), iż rzuciłby chętnie wszystko do diabła, ale nie może, bo ma dzieci; że on czytał Ogniem i mieczem samego Sienkiewicza i całe noce nie spał i do niczego był niezdolny, tak miał głowę nabitą tymi przygodami; że on uważa, iż prasa za mało zajmuje się wielu sprawami, a za wiele innymi znowu sprawami; że on bardzo potępia Luizę, że rzuciła dzieci dla jakiegoś fircyka; że on by nie przebaczył nigdy żonie, gdyby był jej mężem; że jemu często przykro podawać różne przysmaki, bo zna tajemnice zakulisowe jadłodajni swego pryncypała; że między kelnerami są intrygi; że u nas jest wielka ciemnota i dlatego jest tak źle; że gdyby on miał jakiś kapitalik, toby sobie kupił magle i żyłby sobie spokojnie.
Dowiedziawszy się tylu rzeczy w ciągu trzech dni, zacząłem wyprowadzać wnioski z nagromadzonego materiału.
Przede wszystkim począłem rozumować tak.
Że kelner może mieć żonę, dzieci, lub jedno i drugie razem — o tym wiedziałem i dawniej, tylko jakoś mi to na myśl nie przychodziło. Że kelner ma matkę, ojca, może mieć braci i siostry, a więc krewnych w ogóle, to można sobie było wykombinować a priori46. Że kelner umie czytać, łatwo odgadnąć, gdyż podaje żądane gazety, pisze rachunki na obrusie itd. — eo ipso47, mógł czytać też Ogniem i mieczem i mógł się tym dziełem zachwycać. Że ma on swój pogląd na ludzi, których widuje, i wypadki bieżące, to również stało się jasnym. Że może kelner być obdarzony inteligencją, łatwo przypuścić, jeśli się zwróci ku życiorysom sławnych ludzi, między którymi wielu pochodziło nie z adwokatów, złotej młodzieży, kancelistów itp. inteligencji. Że kelner może kochać żonę i dzieci, a nawet być smutnym, gdy żona mu choruje, umiera dziecko, wiemy z powieści, nowelek i wierszy, a z drobnych wiadomości w pismach wiemy, że nie tylko lekarze, inżynierowie, aptekarze, reporterzy, dentyści lub handlowcy umieją kochać lub nienawidzieć48.
Wobec tego, kelner, jako posiadający fizyczne, zewnętrzne rysy i duchową powierzchowność ludzką — jest człowiekiem; co jeśli nie zostanie obalone w polemice — winno wpłynąć — by w restauracjach i cukierniach, obok tablic z napisem: „nie pluć na podłogę” lub „uprasza się o zdejmowanie kapeluszy” — umieszczono tablicę: „kelner jest człowiekiem”.
Jest to jednak krok dość ryzykowny. Bo diabeł nie śpi. A nużby w dalszym ciągu się okazało, że człowiekiem jest również posłaniec, dorożkarz, parobek, stróż, służąca, szwaczka, szansonistka itd.?... Musiałoby się to wpłynąć fatalnie na bieg stosunków towarzyskich...
Nie moją rzeczą rozwiązywać tak zawiłą sprawę. Dość przeżyłem wstrząśnień, nim sam zacząłem mówić mojemu kelnerowi: „dzień dobry, proszę pana, dziękuję, do widzenia się z panem49”. Wiele mnie to kosztowało sił i zdrowia: toż przyzwyczajenie jest drugą naturą człowieka, jak mówią.
Powiedziałem synowi:
— Oświata, moje dziecko, jest człowiekowi potrzebna.
Powiedziałem córce:
— Oświata, moje dziecko, jest kobiecie także potrzebna.
Powiedziałem obojgu:
— Dzieci, uczcie się!
I ogłosiłem:
„Potrzebna nauczycielka do początków skromnych wymagań. Tamże pokój z samowarem dla spokojnej osoby albo moralnego mężczyzny”.
Przyszła nauczycielka.
— Skromnych wymagań?
— Tak.
— Do początków?
— Tak.
— Ile?
— Dziesięć.
— Sześć.
— Mało: osiem.
— Dużo: siedem?
— Dobrze. Od kiedy?
— Od jutra.
I dzieci moje zaczęły się uczyć...
Pierwszy miesiąc: nie zmądrzały jeszcze.
Drugi miesiąc: uciekają od książek.
Trzeci miesiąc: biorą baty.
Czwarty miesiąc: straciły apetyt.
Piąty miesiąc: blade, oczy napuchnięte od płaczu, zgłupiały do cna.
Pięć razy po siedem rubli równa się trzydzieści pięć rubli...
— Pozwoli pani, że będę siedział przy lekcji i posłucham, czego to pani uczy?...
— Bardzo proszę.
Siadam. Słucham.
— Dzieci, weźcie kajety50. Napiszemy dyktando.
Dzieci biorą kajety i piszą dyktando.
— Zaczynam:
„Babka patrzy przez lupkę na mapkę. Bąk się zląkł i uciekł z łąk. Dziecko się maże, że ojciec każe, aby aptekarze nie byli w barze. Kózka podarła Józce bluzkę. Handel herbatą i haftkami narobił na huśtawce hałasu. Nie wierz, że zwierz mógł spaść z wież. Napij się wódki, mój ty krótki, i siądź do łódki. On wsadził lufkę w mufkę i powiedział mówkę. Powstał krzyk, bo dzieci żądały fig. Kto idzie przez dróżkę, spotka stróżkę i złamie nóżkę”.
— Dosyć. Dlaczego: babka?
— Baba.
— Dlaczego: bąk?
— Bąka.
— Dlaczego: maże?
— Nie wiem.
— Jesteś osioł, dureń, idiota, błazen, nieuk: bo mazać. Dlaczego: kózka?
— Koza.
— Dlaczego wódka?
— Nie wiem.
— Bo: woda.
— A przecież wodą nie można się upić.
— To wszystko jedno. Odmieniaj: babka.
— Babka, babki, babce, babka.
— Znowu nie uważasz, ośle, durniu, idioto, błaźnie, nieuku. Kogo widzę?
— Nie wiem.
— Jak to nie wiesz?
— Ja panią widzę.
Uderzenie pięścią w stół.
— Kogo widzę? Babkę widzę. Od początku.
— Babka, babki, babce, bab...
Łzy.
— Czego beczysz?
— Bo się boję.
— Mazgaj jesteś: babkę, babką, o babce. Nie chce ci się uczyć: babki, babek, babkom. — Wyrośniesz na ostatniego osła: babki, babkami. — Świat cię otoczy pogardą: o babkach.
Łzy.
— Powiedzcie mi teraz, co to jest — kózka?
— Zwierzę, proszę pani.
— Kretyn jesteś: nic nie umiesz. A ty co powiesz: co to jest — kózka?
— Ptak, proszę pani.
— Oślica jesteś. Kózka to jest rzeczownik.
— A co to jest rzeczownik?
— Część mowy.
— Dobrze. Nareszcie wam to zdołałam wbić w łby, ośle głowy. Schowajcie kajety. Teraz arytmetyka.
Łzy.
— Już beczycie? — Pewien ojciec miał sześciu synów. Razem ci synowie mieli 315 lat. Drugi syn był dwa razy starszy od pierwszego, trzeci — dwa razy starszy od drugiego, czwarty — dwa razy starszy od trzeciego itd. Ile każdy z synów miał lat? Takie zadania często bywają na egzaminach. Noo?
Przytłaczające milczenie.
— No, ile części miał pierwszy syn? Prędzej.
— Części mowy, proszę pani.
— Osioł jesteś. Nic nie umiesz. No, a ty?
— Rzeczownik, proszę pani.
— Oślica jesteś. Pierwszy syn miał jedną część lat. Napiszcie jedynkę. Czego wytrzeszczacie oczy? Nie umiecie jedynki napisać?
Łzy, łzy, łzy!
— A drugi syn miał dwa razy więcej lat. Więc ile drugi syn miał części?
— Trzy.
— Źle. No, a ty co powiesz?
— Dwie, proszę pani.
— Dobrze. Co to się stało? Co ja widzę?
— Babkę, proszę pani.
— Zamiast pleść głupstwa, tobyś lepiej nic nie mówiła. Piszcie: dwie części. No, dwójkę napiszcie. A dalej cztery, prędzej, osiem, szesnaście i trzydzieści dwa. Teraz trzeba dodać, rozdzielić — i wypadnie, że pierwszy syn miał pięć lat, a najstarszy — sto sześćdziesiąt.
— To można tak długo żyć, proszę pani?
— Do głupich pytań, to ty jesteś jedyny, ale do nauki, to ani w ząb. Ja wzięłam tak tylko dla przykładu. Ile jest dwanaście razy dwanaście?
— Trzysta.
— Źle.
— Bo ja to wziąłem tylko dla przykładu.
— Będziesz sobie żarty ze mnie stroił, smarkaczu? Przepiszesz za karę na jutro cztery stronice z książki, No, a ty co powiesz?
— Jaaa?
— Tak: ty. Ile jest dwanaście razy dwanaście?
— Cztery.
— A dwa razy dwa?
— Także cztery.
— Bardzo dobrze. Za karę zrobisz na jutro mnożenie: dziewięćdziesiąt dziewięć tysięcy dziewięćdziesiąt dziewięć przez 99, 999, 999.
Nauczycielka wstaje. Dzieci popłakują.
— Widzi pan, co to się trzeba namęczyć, nagadać? Aż w gardle zasycha.
— A tak: babka, babki. Ale wie pani: babce, kogo widzę? babkę... że ta nauka: babką, o babce... to mi dzieci: babki babek... do grobu wpędzi: babkom, babkami, o babkach.
— A panu się zdaje, że nauka, to co? Ja uczę tak, jak trzeba. Pan sądzi, że ja — to co?
— Chyba rzeczownik, proszę pani.
Trzasnęła drzwiami i wyszła.
A ja powiedziałem dzieciom:
— Jeżeli mi się które z was waży wziąć książkę do ręki, to mu kości połamię.
Bo ja to tak, jak prosty człowiek, ale rozum mam i zdrowe zmysły chyba także.
KRS: 0000070056
Nazwa organizacji: Fundacja Nowoczesna Polska
Każda wpłacona kwota zostanie przeznaczona na rozwój Wolnych Lektur.
Jak sama ekscentryczna nazwa wskazuje, miasto Metagłupin znajduje się w Ameryce, miasto wielkie, ludne, wesołe i głupie.
Miasto owo znajduje się nad rzeką, ale nie nad Wisłą.
Rzeka owa płynie od gór wysokich do morza, a nie odwrotnie, a miasto jest wielkie, ludne i głupie.
Metagłupin, jak każde miasto wielkie i ludne, posiada mieszkańców. Metagłupin posiada mieszkańców wielkich i małych, znanych i nieznanych, zarozumiałych — i takich nawet, którym się zdaje, że Metagłupin nie jest głupim miastem, że Metagłupin, przeciwnie, jest mądrym miastem, że Metagłupin w ogóle jest miastem, które miastem zwać wolno, wypada, należy.
Bo, proszę was, miasto nie tylko tym się różni od pęcherza, że pęcherz jest nadęty, a miasto nie, że pęcherz pływa po morzu czy po rynsztoku i wszystko mu jedno, a miasto nie, że pęcherz wisi na sznurku, a miasto — nie, że pęcherz nie ma Filharmonii i można go napełnić grochem i kotu przywiązać do ogona, ale i tym jeszcze miasto różni się od pęcherza, że ma ono swoje obowiązki kulturalne, które winno wypełniać i wypełnia, że wytwarza opinię, ma ono swoje zdanie w sprawach ogólnych i lokalnych, zdanie, które ma wartość, z którym się liczą.
Bo, proszę was, miasto, które tylko jest nadęte — no, to doprawdy — tylko Metagłupin.
Żal mi was wszystkich, którzy owego miasta — pęcherza nie znacie.
Jak ono stara się, jak zabiega, jak nos zadziera, na szczudła się drapie51, jak czyni wszystko, by tylko w świecie wiedziano, że jest na świecie Metagłupin, który ma cyrk, operetkę i reporterów, że jest Metagłupin, który wie, co nauka, i wie, co sztuka, i wie, co cywilizacja, i wie, co sprawy społeczne.
Uważacie...
I Metagłupin sprowadza: wysortowanych tenorów, zleżałych kapelmistrzów, używane klisze do pism obrazkowych, wyszłe z mody hasła dobroczynne, wyblakłe towary łokciowe z wystaw magazynów paryskich, i płaci hojnie, po pańsku, jak na Metagłupin przystało, i cieszy się, i pieści, i klepie po brzuchu, i oblizuje, patrząc na plombę z dziurką i szepcze w upojeniu:
Uwagi (0)