Koszałki Opałki - Janusz Korczak (bibliotek a .txt) 📖
Zbiór felietonów, pisanych w latach 1901–1905 dla czasopisma „Kolce”, pokazuje bardzo ciekawy i różnorodny świat: filozoficzne przypowiastki i jaskrawe obrazki mieszczańskiego społeczeństwa Warszawy początku XX w. Uderza w nim i to, ile się zmieniło przez ostatnie 100 lat, jak i to, z czym borykamy się i dzisiaj.
Autor nazywa siebie humorystą, i jego krótkie opowiastki istotnie są błyskotliwe i zabawne, ale jednocześnie o wiele głębsze. Młody Janusz Korczak upomina się o ludzką godność, o sprawiedliwość, głosi, że „kelner też człowiek”. Myśli o słabszych: o dzieciach, zwłaszcza tych niczyich, o służących, o kobietach. Doskonale przy tym oddaje charakter postaci w języku, jakim o nich opowiada i jakim pozwala im mówić.
- Autor: Janusz Korczak
- Epoka: Dwudziestolecie międzywojenne
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Koszałki Opałki - Janusz Korczak (bibliotek a .txt) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Janusz Korczak
A on odpowiedział spokojnie:
— Mój panie, każdy, co wie, to wie — co tu dużo gadać?
I nie chciał.
W lat parę chciałem go wciągnąć na członka towarzystwa racjonalnej hodowli szpinaku.
— Szpinak zawiera żelazo, w szpinaku kryje się źródło zdrowia narodu. Szpinak zastąpi kiedyś kapryśne kartofle, i zboże, i mięso. Szpinak zwalczy gruźlicę, rozwiąże wszystkie kwestie społeczne. Bułki ze szpinaku, szpinakowe ubrania, domy ze szpinaku... Panie! zrozumie to pan!
A on odpowiedział spokojnie:
— Mój panie, szpinak — to jest szpinak, i basta.
Omal go nie zastrzeliłem.
Znów lat parę minęło. Ujrzałem go na pogrzebie mojej nieboszczki żony.
— Życie, mój panie, to jest tylko życie — i uścisnął rękę moją serdecznie.
Ucałowałem go. To proste zdanie było tak poczciwie powiedziane, tyle zawierało ciepła.
Postanowiłem częściej się z nim widywać. Początkowo interesował mnie, jako obiekt, potem łączyło mnie z nim przyzwyczajenie, wreszcie przywiązałem się do niego, jak do cukierni.
Pamiętam, mówiłem raz z nim o wierze. Rozpatrywałem wiarę i religię ze strony historycznej, społecznej, filozoficznej, metafizycznej, materialistycznej, etnograficznej.
On słuchał uważnie, oczami zwisał na moich ustach, a gdy blady i wyczerpany zamilkłem — on uśmiechnął się jakoś bezbarwnie i rzekł:
— Mój panie! Wiara — to jest wiara... i basta.
Raz wzburzył mnie fakt bezprzykładnej podłości ludzkiej.
— Ludzie — wołałem, to — szakale. Człowiek to twór najnikczemniejszy. Każde zwierzę ma coś dobrego wrodzonego, jemu tylko właściwego. A człowiek umie rozumować; człowiek wyrozumuje każdą podłość, każdą nikczemność...
On położył mi rękę na ramieniu i powiedział dziwnie poważnym głosem, uroczystym:
— Człowiek jest tylko człowiekiem.
Innym razem gromiłem stosunek rodziców do dzieci.
— Co ojciec lub matka daje dziecku, prócz truskawek, czystych chustek do nosa, korepetytora i żółtych bucików? Czy starają się ostalować swe dzieci hartowną zbroją — na ciężki bój życia? Czy wmyślają się w jaźń duchową dziecka — człowieka? Czy w dniu zaręczyn i kupowania wyprawy myśleli o nim, jakie cechy ciała i duszy mu przekażą? Nie. Dziecko — to lalka, piłka, krokiet, to flirt rodziców... Za co im się wdzięczność należy?
Pokiwał głową.
— Cóż? Rozumie się, że pan się ze mną nie zgadza?
— Owszem... owszem... ale widzi pan... Rodzice — to rodzice, a dziecko — to dziecko. Co tu dużo gadać?
I zdanie to, proste w swej myśli i budowie, podziałało na mnie łagodząco, jak porcja lodów śmietankowych w żarny dzień letni...
Szalałem niemal, widząc wokoło siebie taki rozpaczliwy brak inicjatywy, brak pomysłowości, brak myśli społecznej.
— Rutyna głupia, ślimacza, zakatarzona, zaspana, mdła, duszna, ślepa i głucha! Ruszyć tę masę drzemiącą, rozbudzić rakietami górnych myśli, ostrogami bodaj zmusić do porzucenia tego końskiego stępa. Niech to się do pioruna nie rusza tak ociężale, z tymi świstami astmatyka i niezdarstwem tłustej świni, ryjącej się w gnojówce... Błyskawice wieszczych natchnień i gromy pobudki społecznej mają ten skutek zaledwie, że oczy zmuszą do zmrużenia powiek i przerwą jedno szerokie ziewnięcie... I cóż na to poradzić — no mów pan!...
A on potarł czoło i rzekł:
— Panie kochany! Co można — to można, a czego nie można — to nie można. To trudno!
Porwałem kapelusz i uciekłem, i unikałem go przez czas pewien.
Ale ciekaw byłem, jak ten człowiek zapatruje się na młodzież. Sądziłem, że młodzież go drażni swą pełnią życia, swym lekkomyślnym bezkrytycyzmem.
Nie! On i tu miał gotową myśl, która zupełnie mu wystarczała, by zrozumieć, określić i rozgrzeszyć:
— Co pan chcesz, panie? Młodość — to jest młodość... Nic pan na to nie poradzi, mój panie.
„Człowiek jest człowiekiem!” — „Wiara — to jest wiara!” — „Życie — to jest tylko życie”.
A w cukierni:
„Uprasza się o niepalenie”. — „Uprasza się opłacenie w kasie”.
Krótkie, treściwe, zrozumiałe...
Widziałem go, gdy konał, otoczony rodziną. Był spokojny:
— Dzieci, pamiętajcie, że obowiązek — to jest obowiązek, i że uczciwość — to jest uczciwość.
Zauważył mnie. Wyciągnął rękę:
— Postaraj się tam pan o emeryturę dla żony, choć coś. Bo pan ma trochę znajomości, no a oni — to tak, jak oni.
Tak brzmiała ostatnia jego skarga na zwierzchników.
— Ależ pan będzie żył — próbowałem go zapewnić.
Machnął ręką.
— E, nie, panie, śmierć — to jest śmierć.
I umarł.
I stało się, że nadszedł miesiąc wrzesień.
I stało się, te ubyło dnia godzin dwie i minut czterdzieści.
I stało się, że powrócili mieszkańcy miast do swych zimowych legowisk...
Powrócili mieszkańcy miast, by jak co roku, zdejmować pokrowce, odprawiać i przyjmować służące, zawiązywać, odnawiać i utrzymywać stosunki, umieszczać dzieci w szkołach i trzepać meble.
Powrócili mieszkańcy miast, by kupować materiały na ubrania jesienne, chodzić na koncerty, wprowadzać panny w świat, zalepiać watą okna na zimę, kształcić dzieci i wyjmować dywany z naftaliny.
Powrócili mieszkańcy miast, by się odwiedzać i obgadywać wzajemnie, czytać modne powieści, łgać na prawo i na lewo, zakładać firanki, czyścić srebro i platery, pić fałszowane mleko, brać udział w dobroczynnych widowiskach, mówić o mądrych rzeczach, zaprawiać podłogi, oddawać dzieci do szkół i ścierać kurze.
Powrócili mieszkańcy miast, by czynić to wszystko, co czynią od wielu lat i co, ich zdaniem, ma wielki sens...
Wszystko cokolwiek czynimy, o czym myślimy, co się wokoło nas dzieje, albo ma sens, albo nie ma sensu.
Palenie papierosów, noszenie gorsetów26, pisywanie fejletonów27, zbieranie pocztówek, zakładanie nowych dzienników, wygłaszanie toastów, urządzanie uczt powitalnych i pożegnalnych — wszystko to nie ma sensu, a jednak istnieje.
Czyż wobec tego mój dziwny sen, niezależny od woli i chęci — nie da się usprawiedliwić?
A śniło mi się, że mam syna...
Śniło mi się, że mam syna, który przez całe lato pisał dyktanda ze Smirnowskiego28, umie cztery działania, zna rozbiór, dużo prawideł i wyjątków; ma lat dziewięć, sieć niebieskich żyłek na skroniach, bardzo rozwiniętą wyobraźnię — i jest roztrzepany.
Śniło mi się, że idę ulicą, trzymając syna za rękę, i mówię:
— Tylko bądź uważny.
Obok mnie idzie pokornie korepetytor chłopca i mówi:
— Pamiętaj: bądź uważny.
Idziemy obaj, drżąc, potykając się, słaniając, i mówimy:
— Chłopcze, bój się Boga, bądź uważny.
A on, z tutką29, zawierającą bibułę, dwa arkusze papieru w dwie linie, pióro i trzy stalki30 na zapas — idzie podskakując, i odpowiada:
— Niech się tatuś nie boi... A czy to prawda, że jak pająk ugryzie słonia w trąbę, to słoń się może wściec?
Staję, jakby rażony piorunem:
— Chłopcze, co ty pleciesz? Co ciebie obchodzi słoń, trąba i pająk?... Ty myśl tylko o wyjątkach.
— O wyjątkach, myśl — głucho powtarza korepetytor.
— O wyjątkach, o wyjątkach — powtarzamy razem, nieprzytomni z przerażenia.
Chłopiec opuścił głowę ku ziemi i milczy.
Jesteśmy u celu.
Na podwórzu gmachu szkolnego tylu ojców, matek i chłopców. Brr! jak ja ich wszystkich nienawidzę — tych kandydatów, tych rywali...
Nagle tłum się rozstępuje, kołysząc, i wychodzi człowiek, w którego rękach spoczywa los mego syna.
Zbliżam się do niego i zginam w pół. Chcę mówić, ale głos mi w gardle zastyga. Daje mi znak, bym się wyprostował. Staję i patrzę, że wszyscy wokoło klęczą. Klękam. Cisza.
I nagle słyszę, jak syn mój, wśród niczym niezamąconej ciszy, mówi zupełnie głośno:
— Tatusiu, ten pan podobny jest do Robinsona Kruzoe na obrazku w mojej książce.
Chwyciłem topór i z wściekłością rzuciłem się na malca, ale mnie powstrzymano.
Kto by tam w snach szukał sensu.
— Bądź uważny. Teraz przynajmniej bądź uważny — proszę go — kupię ci wody z sokiem malinowym i zegarek.
— Z jedną kopertą czy z dwiema?
— Z dwiema.
— I łyżwy?
— I łyżwy.
— I chleb świętojański?
— I chleb świętojański...
Zdał.
Posadziłem chłopaka na wieży ratuszowej — woziłem go po całym mieście i wołałem:
— Zdał, zdał, zdał!
A ludzie rzucali czapki w górę i całowali mnie po rękach.
Kto by tam w snach sensu szukał...
Aż oto dowiedziałem się, że jest dużo kandydatów.
W ręku miałem długi nóż, a przed sobą — setki matek, ojców i ich dzieci. I rzuciłem się w tłum, i zacząłem ich zabijać.
I syn mój zwyciężył...
Żona mówiła mi nazajutrz, że krzyczałem przez sen, wymachiwałem rękami, a czoło moje zroszone było chłodnym potem.
Jednakże nie koniec jeszcze.
Synek mój rósł.
Ze zdziwieniem spostrzegłem, że maleje mu korpus, a rośnie głowa.
Zrazu nie zwracałem uwagi na dziwne zjawisko. Myślałem o rzeczach stokroć ważniejszych: chłopiec mój nie wiedział, gdzie jest Etna i w którym roku urodził się Karol Wielki — wówczas nienawidziłem go, wydrapywałem mu oczy, morzyłem głodem. Gdy przynosił upragnioną czwórkę, zmieniałem się w jego czciciela, uległego sługę, niewolnika. Rozporządzał wówczas osobą moją bez zastrzeżeń.
I tak, raz po raz, to byłem katem jego, to ofiarą.
Aż stało się.
Kto by w snach szukał sensu?
Idzie ulicą mój syn. Na cienkich jak patyki nogach, kołysze się wielka głowa — tułowia ani śladu — z policzków wyrastają mu dwie maleńkie rączki, jak niemowlęcia.
Podtrzymuję go, gdyż patykowate nogi nie są w stanie utrzymać w równowadze potwornie wielkiej głowy.
Idę obok niego i gałązką zganiam z jego twarzy gromady much, które ją obsiadły.
A za nami biegną ulicznicy i wołają:
— O, głupi idzie, głupi, głupi!
I przychodzimy do wrót wielkiego gmachu.
Padam na kolana przed możnym człowiekiem i wołam:
— Dajcie mu synekurę, synekurę, synekurę!
— Zajęte wszystkie — odpowiada możny człowiek.
— Synekurę mu dajcie, bo przecież widzicie, że on jest trochę osłabiony przez naukę.
A tam na dole, tłum wyje:
— Głupi, głupi, głupi.
A syn mój płacze.
A ja się budzę.
A czytelnicy niech przeczytają Nego Daniłowskiego31, albo niech przeczytają, co chcą, albo niech nic nie czytają...
Ten także znowu, panie, z pretensją wyjechał...
Osądźcie sami tylko:
Naczelnik naszego biura jest człowiekiem, który, prócz sześciu tysięcy rocznej pensji i pleców — posiada jeszcze... humory. To znaczy: dobry humor, albo zły humor.
Jeżeli jest w dobrym humorze — chwali, jeżeli w złym — gani. Jest to zupełnie zrozumiałe, albowiem sam najmniejszego nie ma pojęcia o rzeczy i ocenić pracy nie potrafi. Czymże się więc ma kierować? A przecież musi chwalić i ganić na przemian: od tego właśnie jest zwierzchnikiem i pobiera pensję.
Więc kieruje się humorem.
No: racja czy nie?
Posłuchajcie tylko dalej:
Przychodzi raz do biura w złym humorze.
Temu nawymyślał, tamtemu nawymyślał — idzie do mnie.
Ja jestem poczciwości człowiek. Każdy może zaświadczyć. Robię swoje, w drogę nikomu nie wejdę, wody nikomu nie zamącę.
Przychodzi do mnie: zajrzał do jednej książki, do drugiej — i zaczyna, rzecz naturalna, wymyślać:
— Pan nie umiesz pisać — powiada — pan jesteś niedołęgą — powiada — pan nic nigdy porządnie nie zrobisz — powiada — pan darmo tylko pensję bierzesz.
— Ależ, panie naczelniku — powiadam.
— Kiedy ja mówię, to pan milcz — powiada. — Pan mi nie przerywaj — powiada. — Pan nie wiesz nawet, jak się względem mnie zachowywać.
I cóż ja miałem robić?
Nawymyślał mi, za przeproszeniem, od durniów, błaznów i nieuków — i poszedł do swego gabinetu na cygaro i gazetę.
Nie powiem, żeby mi podobnie niesprawiedliwa ocena moich kwalifikacji i osoby była miłą. Toć pracuję już nie pierwszy rok, toć nie jestem pierwszy lepszy chłystek, którym można bezkarnie pomiatać.
Oburzyło mnie to, ale myślę sobie tak:
Co ja tam będę z nim zaczynał? Przyszedł dziś w złym humorze, więc musiał na kimś wywrzeć swą złość. Ja mu się akurat nawinąłem, więc się do mnie najbardziej przyczepił. No trudno.
Ja w ogóle jestem z gruntu poczciwości człowiek.
No: racja czy nie?
Ale w naszym biurze, proszę was, pracuje jeden młodzik. Pracuje, to i pracuje. Ja tam nikomu w drogę nie wchodzę, mnie tam nic nie obchodzi, kto pracuje, kto nie pracuje. Dla mnie tam wszyscy mogą choćby na głowie chodzić, byle się znowu do mnie nie wtrącali.
A on, panie, ten gołowąs, wstaje nagle i powiada:
— Panowie, jak wy się zapatrujecie na zachowanie naszego kolegi?
A że on siedzi akurat obok mnie, więc ot tak sobie zapytałem:
— Jakiego kolegi?
Bo myślałem, że on ma na myśli naczelnika, więc zdziwiło mnie to nagłe koleżeństwo.
— Pan się jeszcze pytasz, jakiego kolegi? — odpowiada. — Ja właśnie pytam, czy tu się znajdzie kto taki, co panu po tym wszystkim zechce podać rękę.
— A cóż ja takiego zrobiłem? — pytam zdumiony.
Myślałem na razie, że może rzeczywiście powiedziałem coś niestosownego, tak mnie to znienacka zaskoczyło.
— A cóż ja, u licha, powiedziałem?
— Właśnie to źle, żeś pan nic nie zrobił i nic nie powiedział.
— A cóż ja miałem robić?
— Reagować na zniewagę, na obelgi...
— O, ta... ta... ta... Reagować!... Byłby mnie jeszcze więcej zwymyślał... Przecież chciałem mu odpowiedzieć, to odpowiedział, że się nie umiem zachowywać.
A ten, panie, chłystek, gołowąs, panie:
— Ja do pana nie mówię.
Uwagi (0)