Koszałki Opałki - Janusz Korczak (bibliotek a .txt) 📖
Zbiór felietonów, pisanych w latach 1901–1905 dla czasopisma „Kolce”, pokazuje bardzo ciekawy i różnorodny świat: filozoficzne przypowiastki i jaskrawe obrazki mieszczańskiego społeczeństwa Warszawy początku XX w. Uderza w nim i to, ile się zmieniło przez ostatnie 100 lat, jak i to, z czym borykamy się i dzisiaj.
Autor nazywa siebie humorystą, i jego krótkie opowiastki istotnie są błyskotliwe i zabawne, ale jednocześnie o wiele głębsze. Młody Janusz Korczak upomina się o ludzką godność, o sprawiedliwość, głosi, że „kelner też człowiek”. Myśli o słabszych: o dzieciach, zwłaszcza tych niczyich, o służących, o kobietach. Doskonale przy tym oddaje charakter postaci w języku, jakim o nich opowiada i jakim pozwala im mówić.
- Autor: Janusz Korczak
- Epoka: Dwudziestolecie międzywojenne
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Koszałki Opałki - Janusz Korczak (bibliotek a .txt) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Janusz Korczak
I po raz pierwszy o pułap cyrku tłukły się łkania.
Aż błazen zamilkł. Łzy otarł. Wstał. Wyprostował się w śmiesznym stroju cyrkowego błazna i czekał.
I łkania publiczności milkły, cichły, malały.
I znów błazen objął ich wszystkich dumnym spojrzeniem zwycięzcy i pośród dużego milczenia rzekł twardym głosem:
— A może ja się urodziłem, by być Napoleonem Pierwszym?
W tejże chwili wszyscy zrozumieli, i zrobiło im się paskudnie na duszy.
Chcecie wiedzieć zapewne, co wszyscy zrozumieli?
Oto, że urodzili się, by być czymś więcej, niż są. Nawet ludziom bardzo zamożnym, nawet dobrze wychowanym, nawet wysoko postawionym, nawet bardzo solidnym, nawet jedzącym ostrygi, nawet żonom i córkom bardzo szanowanych mężów i ojców, nawet dziennikarzom i kochankom milionerów, nawet prokurentom i cnotliwym, i nawet hultajom — rozumiecie? — wszystkim, zebranym w olbrzymim cyrku, wszystkim bez wyjątku, przyszło na myśl, że urodzili się, by być czymś innym, niż są, czymś wyższym, niż są.
Może przyszło im nawet na myśl, że urodzili się na to, by być prawdziwymi ludźmi, jakimi być mogli, ale już nie mogą, takimi jak to ja myślę i jak zapewne wielu myśli w chwilach głupiej samoanalizy. Ale żeby tak było z pewnością, nie mogę twierdzić.
Dość, że wszystkim bardzo się paskudnie zrobiło na duszy, kiedy im błazen powiedział.
I poszli wszyscy z cyrku do domów i mieli głupie sny. Ale nazajutrz już znowu było wszystko dobrze.
Już jak kto nie ma szczęścia, to nie ma go nigdy i nigdzie.
Już jak kto nie ma szczęścia, to nie ma go ani w dzień, ani w nocy, ani nawet we własnym swym łóżku.
Tak... tak.
Ot, śni mi się sen. Ani ja go prosiłem, żeby mi się śnił, ani nic. I żeby to jaki przyjemny sen, albo co...
A śniło mi się, że wychodzę z mieszkania.
— Dokąd idziesz? — pyta mateczka.
— Na spacer — odpowiadam.
— Jak to? O tej porze? — pyta mateczka. — Bez służącej? — pyta mateczka.
— Jak to: bez służącej? Co to ma znaczyć? — dziwię się niepomiernie.
— Dziecko moje — mówi mateczka — nie zapominaj o tym, że jesteś panną na wydaniu, ludzie mogą cię wziąć na języki.
— Kto ma mnie znowu brać na języki? Kto jest panną na wydaniu? — wzrasta moje zdumienie.
— Ty... ty jesteś panną na wydaniu.
— Ja?
— Ty!
Spoglądam po sobie, i lodowy pot występuje mi na czoło. Widzę, że jestem ubrany w suknię do ziemi. Chcę odetchnąć: gorset mnie gniecie. Chcę ręką dotknąć czoła: palce plączą mi się w grzywce. Kie licho?
— Ja nie chcę być panną na wydaniu — wołam, bliski płaczu.
— Stało się — mówi mateczka.
— Ależ, moja mamo, mama przecież rozumie, że to nie ma najmniejszego sensu.
— Dziecko moje, ja sama wolałabym, żeby było inaczej.
— Ależ ja się na to żadną miarą nie mogę zgodzić.
Mateczka wykonała ręką jakiś niezdecydowany gest poddania się, czy rezygnacji — i rzekła:
— Obowiązki kobiety są wzniosłe i szczytne.
— Ależ to bardzo wszystko piękne, tylko że mnie to nic a nic nie obchodzi.
— Przyzwyczaisz się, najdroższe dziecko moje, i wiem, że mi wstydu nie zrobisz i do grobu mnie nie wpędzisz swoim postępowaniem. A teraz pozwalam ci wyjść na pół godziny, dopóki się nie ściemni. Marianno! idź z panienką na spacer.
Marianna zarzuciła na siebie chustkę i z głębokim wirem sprzecznych myśli wyszedłem na schody.
Na półpiętrze schwyciłem Mariannę w pół i pocałowałem w buzię.
— Co panienka wyrabia? — dziwi się Marianna.
A ja opuściłem wualkę na oczy, bo nie chciałem, żeby widziała, że płaczę: „więc to prawda? więc ja... ja... ja... ja... jestem naprawdę panną na wydaniu”.
Przecież to straszne! to potworne! to zbrodnia!
Wychodzimy na ulicę.
Mężczyźni są dość zajmujący. Ot, ten na przykład, który przeszedł. Oglądam się, on także. Idzie za nami.
— Marianno — mówię strwożony. — Co to będzie, jak on nas zaczepi? Będziemy zgubione!
— Nie trzeba się było oglądać — mówi dziewczyna.
Pędzimy kłusem przez ulicę, wpadamy do bramy, do domu, do mateczki.
— Co się stało?
— Jakiś facet chciał nas zaczepić.
— Dziecko drogie, jak ty się wyrażasz. Kto widział mówić: facet. Mówi się: nikczemnik.
— O tak, nikczemnik!
— Bo panienka się za nim obejrzała — mówi Marianna.
— Dziecko moje! — załamała ręce mateczka. — Jakże nierozważna jesteś: byłabyś zgubiona.
— Zgubiona na wieki! — mówię.
— Bezpowrotnie.
— Nieodwołalnie — dodaję.
— Wychodzić będziesz tylko ze mną.
— O tak, z tobą, najdroższa.
— Ze mną. Jutro rano pójdziemy do cioci Zuzanny i do krawcowej.
— Do krawcowej?
— No tak: jesteś przecież panną na wydaniu.
— Ach tak... tak... prawda.
I nazajutrz byłem z mateczką przed obiadem u krawcowej i u ciotki Zuzanny.
I rozpoczęły się katusze, o których wy, mężczyźni najmniejszego nie macie wyobrażenia.
Nie wolno mi było mówić ani: „do stu par diabłów”, ani: „niech mama głowy nie zawraca”, ani: „akuszerka”, ani „Przybyszewski”, ani „miłość”, ani nic... nic...
Nie wolno mi było ani uśmiechnąć się, ani ukłonić, ani wyjść na ulicę, ani zaczepić kogo, ani iść do cukierni na gazety, albo na bilard, no słowem nic... nic.
Nie wolno mi było rozmawiać z ludźmi, bo mateczka dała mi dwie przyjaciółki, z którymi mi wolno było zdychać z nudów, a jak mówiła mateczka: żyć.
Musiałem chodzić do Filharmonii na koncerty i w niedzielę na spacer w aleje, i mieć oczy spuszczone, i rumienić się, i nosić ciasne buciki, i grać na fortepianie, i czytać po francusku, i chodzić do krawcowej — i ani kieliszeczka wódki w barze amerykańskim. No, rozpacz.
I chodziłem do ciotek, i byłem tak skromny, że mi się aż czasem kiszki skręcały. Wy, mężczyźni, najmniejszego wyobrażenia nie macie, co to było dla mnie — owo chodzenie do ciotek — i ani jednej partyjki w winta — i ani jednego bilardu, i ani jednego kieliszeczka.
A mateczka mówi:
„Cera”.
Wy nie wiecie, co to jest — cera. Nieee, to coś okropnego.
„Cera, nos, oczy, uszy, usta, ręce, biodra, włosy”, o tym wszystkim mówiono właśnie u ciotek.
— Ślicznie dziś wyglądasz. Wczoraj dobrze wyglądałaś. Obyś jutro dobrze wyglądała. Niechże cię ucałuję: jak ty wyglądasz.
I baby lizały... lizały... lizały mnie... i psuły mi cerę. Oglądały mnie, poprawiały włosy, stanik, pasek, oczy, nos, wszystko.
A ja?
Na jawie ja byłbym się wściekł. Ja wam zupełnie szczerze i bez przesady mówię: wściekłbym się, pokąsałbym mateczkę, krawcowę, cerę, ciotki, wszystkich bym pokąsał.
— Mateczko — powiadam — czy ja, do choroby, już całe życie tak samo?
— Dziecko najdroższe, przyzwyczaisz się.
— Ale ja się nie mogę przyzwyczaić, ja nie chcę się przyzwyczaić. Jeżeli mnie mama chciała trzymać w klatce, to nie trzeba mnie było uczyć czytać — albo trzeba mi było dać coś takiego, coby mi w domu czas zapełniało.
— Dziecko najdroższe, masz fortepian.
— Ja nienawidzę muzyki, ja pluję na muzykę, ja chcę grać w bilard.
— Dziecko, co ty mówisz?
— Ja chcę pić wódkę, palić papierosy, pojechać na uniwersytet, obciąć sobie włosy i mieć dziecko.
Mateczka nie zemdlała.
— Zapowiadam mamie, że od dziś na każde pytanie ciotek stale będę odpowiadała jeden wyraz: „akuszerka”. I już.
Mateczka zemdlała. Ja się rozpłakałem. Mateczka się ocknęła i zawołała:
— Cera!
I od stóp do głowy chłodnym oblany potem obudziłem się.
Jest w duszy ludzkiej jedna srebrna struna, na której jeden mistrz tylko, jedną pieśń doroczną wygrać potrafi. Mistrzem tym jest Wiosna; pieśnią tą jest Miłość...
Siedziałem na ławce w alejach i patrzałem na pękliwe główki zielonych świeżą, jasną zielenią — listków. Patrzałem na żwawą krzątaninę ludzi i ptasząt — i taka rzewność opanowała mą duszę, że pragnąłem ucałować wróbelki i ludzi...
Może ja to nie dość poetycznie opisałem, bo to nie moja specjalność, w każdym jednak razie czułem wielką życzliwość dla wszystkiego, co żyje i rusza się na świecie...
Usiadł obok mnie na ławce człowiek o bardzo niemiłej powierzchowności. Opasły, o twarzy bezmyślnej, zmysłowej, mocno sapiący, z oczami bez wyrazu.
I poczułem nagle, że go kocham.
— Panie — rzekłem — nie wiem, czy pan mnie zrozumie. Widzi pan: oto słońce spływa ciepłymi promieniami i natura budzi się do życia. A wraz z tym nowym życiem wkradła się do mego serca miłość. Jesienią może bym na pana nie zwrócił uwagi, ale teraz oto kocham pana. Cóż z tego, że masz niemiły wyraz twarzy; jeżeli jesteś pan głupi i zły, to nie twoja w tym wina. Daj mi dłoń swoją i opowiedz mi o swojej żonie i dziatkach, zwierz mi się z trosk swych i smutków.
— Ależ ja pana nie znam — rzekł nieznajomy, odsuwając się i chwytając za boczną kieszeń marynarki.
Dostrzegłem ten ruch nieufny, i gorycz zalała mą duszę.
— Ach — powiedziałem z wyrzutem — masz mnie pan za złodzieja kieszonkowego; tak mi odpłacasz za me szczere, z serca płynące wyrazy?
— Szczere, czy nie szczere, a ja z obcymi ludźmi nie wdaję się w poufałe gawędy.
Wstał i poszedł.
— Biedny! — pomyślałem i łzy stanęły mi w oczach...
Po chwili jakaś wiekowa dama zajęła miejsce obok mnie na ławce.
„Ta mnie zrozumie” — pomyślałem.
— Pani — zacząłem. — Masz siwe włosy. Kocham cię za ten kontrast, który stanowi biel twoich włosów z zielenią wiosny. Kocham cię, pani, za te zawody, które w życiu przeżyłaś, za ten spokój, który maluje się na twym obliczu.
(Na obliczu matrony malował się żywy niepokój).
— Pani, mam do ciebie prośbę: ucałuj me czoło i pobłogosław mnie. Zdaje mi się, że twój pocałunek uczyni mnie dobrym, a twoje błogosławieństwo wskaże mi prawą drogę życia i zabezpieczy od pokus. Powiedz mi: „synu, bądź cierpliwy i mężny”.
Matrona drżącymi wargami dotknęła mego czoła i, wzniósłszy dłoń drżącą, rzekła drżącym głosem:
— Synu, bądź cierpliwy i mężny.
— O tak! — zawołałem radośnie — będę cierpliwy i mężny, matko moja. Prawda, że pani pozwoli mi nazywać się matką?
W tej chwili zbliżyli się do siwej damy mężczyzna młody i kobieta — zapewne małżeństwo.
— Ach! jak to dobrze, że jesteście — krzyknęła radośnie staruszka. — Chodźcie, chodźcie stąd... Do widzenia panu.
Szybko się oddalili, przy czym matrona coś im żywo opowiadała. Potem wszyscy troje obejrzeli się, ogarnęli mnie pełnym współczucia wzrokiem, pokiwali smutnie głowami, i poszli dalej.
Nie mogłem mieć wątpliwości: sądzili, że jestem nerwowy2.
I gorycz zalała mą duszę, i łzy stanęły mi w oczach...
Po chwili siadł na mej ławce młodzieniec lat dwudziestu kilku, o żywych rozumnych oczach, niedbałych ruchach, niedbale ubrany — jeden z tych, którzy mi najbardziej do gustu przypadają.
— Czy zechce pan ze mną porozmawiać? — zacząłem tym razem już ostrożniej — pan jest sam i ja jestem samotny. Nie wymieniajmy swych nazwisk, bo i po co? Oto wiosna, słońce, zieleń młoda, wróbelki... Wiem, że jedne uczucia grają teraz w naszych sercach. Gdy się widzi to młode życie, gdy się widzi tyle blasku, trzeba koniecznie kochać. My, mieszkańcy miast, tak mało przestając z naturą, zasypani gryzącym pyłem ulicznym, otuleni trującym oddechem fabryk — zatraciliśmy poczucie życzliwości dla ludzi. Ja gorąco pragnąłbym tak szczerze porozmawiać z kimś, znaleźć w sercu bratnim oddźwięk bratni...
— Tak — przerwał mi młodzian — to wszystko bardzo piękne, co pan mówi, ale ja mam zwyczaj dobrze poznać człowieka, zanim mówić z nim zacznę. Nie wiem, kto pan taki, czy modernista, czy secesjonista, czy biały, czy czerwony.
— Ach, tak... Ja jestem w kratkę — rzekłem z bolesną ironią.
— A ja się boję ludzi w kratkę — rzekł.
Wstał i poszedł.
I gorycz zalała mą duszę.
„Więc na to, by ktoś życzliwie dłoń ci uścisnął — nie dość być człowiekiem o miłującym sercu; więc na to trzeba wywiesić koniecznie szyld swoich przekonań i upodobań artystycznych, społecznych, politycznych i wszelkich innych. Jak bardzo odbiegliśmy, a może dopiero dobiegamy do tego okresu, gdy słońce tulić będzie bratnie serca ludzkie”.
I łzy stanęły mi w oczach.
I przez łzy zobaczyłem chłopaczka, pięcioletniego może, który mi się przyglądał.
— Jak się nazywasz, malutki? — zapytałem.
— Janek — odpowiedział malec.
— Powiedz mi, Janku — nawiązałem rozmowę — czy także masz w swym małym serduszku kasztę, gdzie ludzie jak czcionki drukarskie, posortowani są podług kolorów, zabarwień i odcieni? —
— Mój tatuś ma taką samą laskę, jak pan — odpowiedział malec.
— O dziecię — mówiłem — to naiwne zdanie starczy mi za odpowiedź. Ty dzielisz ludzi tylko na dobrych i złych, których odróżniasz proroczą intuicją dziecka. Ale przyjdzie życie i nauczy cię...
— Mamusia wyrzuciła mademoiselle, bo ona poszła i nie wróciła na noc — zaszczebiotał Janek.
— Tak, moje dziecko, tak.
I taka żałość ogarnęła mną, żem malca pocałował w czoło.
W tej chwili zbliżyła się ku nam niewiasta.
— Janek, chodź mi zaraz... Jakim prawem pan mi dziecko liże?
— Pocałowałem je w czoło.
— To jest brutalna niedelikatność obce dziecko całować... Zarazisz mi pan dzieciaka i unieszczęśliwisz na całe życie!
Janek dostał w kark, mnie łzy w oczach stanęły.
Uwagi (0)