Ludzie żywi - Tadeusz Boy-Żeleński (biblioteki publiczne .TXT) 📖
Stanisław Przybyszewski, Stanisław Wyspiański, Witold Wojtkiewicz, Artur Grottger i Narcyza Żmichowska to wybitne postaci twórców działających w XIX i XX wieku. Ich postaci zostały omówione przez Tadeusza Boya-Żeleńskiego w zbiorze Ludzie Żywi wydanym w 1929 roku w Warszawie.
Zbiór składa się z pięciu części poświęconych wymienionym artystom, Boy pisze o nich w kontekście dzieł, którymi zasłynęli, ale także opowiada o ich życiu prywatnym.
Tadeusz Boy-Żeleński to jeden z najsłynniejszych polskich krytyków literackich, eseistów i tłumaczy, które twórczość przypada głównie na pierwszą połowę XX wieku. W swoich esejach komentował zarówno życie literackie, jak i angażował się społecznie — propagował edukację seksualną i świadome macierzyństwo, występował jako obrońca praw kobiet.
- Autor: Tadeusz Boy-Żeleński
- Epoka: Dwudziestolecie międzywojenne
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Ludzie żywi - Tadeusz Boy-Żeleński (biblioteki publiczne .TXT) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Tadeusz Boy-Żeleński
Aby zauważyć te różnice potocznego języka, wystarczy przeczytać list żony w De profundis po niemiecku i po polsku. W niemczyźnie Przybyszewskiego nie ma tego kontrastu między odświętnym a codziennym mówieniem; poezja ma prostotę, proza pewną elegancję. Po polsku odświętnemu słowu grozi bombastyczność, na potoczne czyha wciąż trywialność. Znałem pisarkę francuską polskiego pochodzenia, która mówiła dziwną polszczyzną, wyuczoną z czytania Słowackiego i z rozmów ze służbą. U Przybyszewskiego coś podobnego. Genezis z Ducha pomieszane z knajpą.
Sądzę, że wszystko to, co Przybyszewski sam mówi o stosunku swojej polszczyzny do niemczyzny trzeba brać bardzo krytycznie, jak w ogóle wszystko to, co on mówi o sobie. „Nie, panie Stefanie! — odpowiada w Moich współczesnych Żeromskiemu. — Jeżeli znajdują się w moich po polsku pisanych rzeczach »błędy i usterki«, to całkiem rozmyślne. Nie ja językowi podlegam, ale język mnie podlegać musi”. Niestety, zbyt często jest inaczej.
Wróćmy do owej „inflacji języka”, którą pozwala stwierdzić pobieżne choćby zestawienie tekstów. W tych ciągle nowych emisjach słów bez pokrycia — skoro mamy już zostać na gruncie giełdowego porównania — tkwi przyczyna bankructwa. Nie da się czytać czasem Przybyszewskiego, tak drażni. Weźmy książkę Szlakiem duszy polskiej. Wszystko jest „ponad wszelką ludzką miarę bohaterskie, przedziwne, niedościgłe, przewspaniałe, niepojęta wielmożna siła”, tak całe stronice. W końcu wszystko mu za słabe: mamy więc wyrażenia takie jak „rozmonarszy się w przeolbrzymim majestacie”, jak „tytaniczna Niagara potęgi”... wszystko oczywiście dusza polska. Przypomina to trochę styl reklam kinowych. Groźne jest, że słowo i myśl są to rzeczy spojone tak ścisłymi a tajemniczymi węzłami, że przerost jednego powoduje puchlinę drugiego. Kiedy Przybyszewski tłumaczy się przed redakcją i czytelnikami „Wiadomości Literackich”, że nie napisał przyrzeczonego artykułu o Kasprowiczu, pisze, iż spostrzegł się, że przyrzeczenie dał lekkomyślnie, bo aby napisać ten artykuł,
„musiałby w obłąkanym szale wziąć się z Bogiem za bary, by za chwilę rzucić się w rozpacznej pokorze przed tron tego, który był razem z nami od początku...” itd., itd., crescendo.
To jedno zdanie wystarczy, aby wytłumaczyć, czemu czytelnicy opuścili Przybyszewskiego. Nie podobna żyć w tej atmosferze. Na wyżyny, na jakie Mickiewicz raz wzbił się w Improwizacji, Przybyszewski chciał chodzić co dzień spacerem. Nie wolno ględzić na górze Synaj. A wszystko ma to źródło, które wskazałem na początku: brak dyscypliny języka.
*
Kiedy Przybyszewski, dwudziestoparoletni chłopak der geniale Pole, jak go rychło zaczęto zwać w kołach artystycznych w Berlinie, zaczął być znany w Niemczech, był on w istocie niby kocioł kipiący genialnością. Młody student architektury modlący się do gotyku, rzuca ją rychło dla medycyny, aby się poświęcić badaniom systemu nerwowego i psychologii doświadczalnej. Fabrykuje tezy doktorskie dla zamożniejszych kolegów, aby zdobyć środki do życia. Chłonie niemiecką filozofię i literaturę, Stirnera, Nietzschego i Schopenhauera, i młodą poezję niemiecką, i skandynawską, i demonologię, i wiedzę tajemną, i wszystkie osobliwości historii, i malarstwo, i rzeźbę, roztapia się w muzyce, oszołamia Niemców swoim Szopenem, a potajemnie kryje w duszy wyniesioną z domu matki poezję polską i obraz rodzinnych pól, i muzykę organów wioskowego kościółka, i niezmożone poczucie polskiej odrębności. To był w istocie okres genialności; ówczesna temperatura mózgu młodego Przybyszewskiego, chłonność jego są czymś zadziwiającym. Ten opętany demonem płci poeta-filozof staje się wspaniałym prekursorem Freuda, złym duchem Weiningera, natchnieniem Schleicha, wynalazcy znieczulenia miejscowego; w studium o Oli Hanssonie przeczuwa niejako Prousta... Wszystko to topi się w tyglu na metal, z którego bić będzie — własnym stemplem — monetę swej wspaniałej niemczyzny.
Cóż za człowiek ten „Przybysz” w owej epoce, wobec której boje krakowskiego „Życia” robią wrażenie dziecinnych igraszek! Jakże oryginalna jest koncepcja pierwszego jego studium, które zwróciło nań uwagę: Chopin und Nietzsche. A Totenmesse, ten spazm rozśpiewanego mózgu! Na to, co chce wyrazić, musi sobie stworzyć własny język, w żaden gotowy by się nie pomieścił. Jednego ma chyba poprzednika: Nietzschego. Bo Nietzsche, którego polskie pochodzenie może przesadnie akcentuje Przybyszewski — to dlań pomost między mową polską a niemiecką. „Język Nietzschego w Zarathustrze — to język Krasińskiego w przedmowie do Irydiona i w interludiach Nie-Boskiej” — pisze w Moich współczesnych.
Można sobie wyobrazić, w jakim napięciu musiał pisać pierwsze swoje utwory młody Polak zaczynający tworzyć po niemiecku w stolicy Niemiec, występujący ze swym dziełem przed publicznością wrogiego narodu. Cóż za droga, jaką ta słowiańska dusza, przepojona muzyką i tęsknotą, musiała sobie żłobić! Jaki gwałt musiał zadać niemieckiej mowie, aby język Lutra, Goethego, Kanta, Schopenhauera, Bismarcka śpiewał na jego gęślach, huczał w jego organach! Polski liryzm parzy się tu z najbardziej fachowymi terminami naukowymi, uczucie zapładnia się aż do rozpusty myślą. Co za nowalie językowe, owe „Gebärmuttergehirn”, owe „zukunftsgährende Sauerteig des Lebens”... Co za niezwykłe wyznania miłosne:
Um deine Augen war es wie Protuberanzenschein bei Sonnefinsternissen, wie eine Phospohoreszenz der Fäulniss, and sie glühten wie zwei liefe Sterne einer schwarzen Herbstnacht in den Abgrund meiner Seele hinein...
albo:
Du bist aus meinem Gehirn verschwunden, wie ein Blutextravasat wenn es von Phagocythen resorbitr wird... Ich habe dich weggestossen, wie das Eichen die Polarkörperchen wegstösst, sobald es reif wird...
Są w tym wspaniałym gwałcie poezji na nauce rzeczy, które czyta się dziś z uśmiechem, rzeczy nadto trącące młodym studentem biologii; ale daje to miarę owych gąszczów, przez które przedzierał się Przybyszewski, aby znaleźć — w tej samej Totenmesse — istne cuda niemieckiego języka.
To władztwo nie przyszło mu samo. Czytajmy Moich współczesnych, ten jakże piękny pamiętnik pierwszej epoki życia Przybyszewskiego, ile tam uwag poświęconych językowi. Jaka surowa analiza niemieckich „Kraftgenies”:
Nabrzmiałe napęczniałe, nadęte słowa, chorujące na elephantiasis, do potwornych rozmiarów opuchłe słowa, hydropsja słowa, potworna retoryka wrzaskliwa, wyjąca, hucząca...
Niestety, ileż z tej krytyki dałoby się później odnieść do polszczyzny Przybyszewskiego...
W pracy nad językiem niemieckim miał Przybyszewski nieocenionego przyjaciela, owego Richarda Dehmla, którego nauczył nas kochać i któremu w swoich Współczesnych tak piękne karty poświęca. Ten Dehmel, surowy sędzia, mający „chorobliwy wstręt do wszelkiego rodzaju frazesu lub płaskiego patosu”, był niezastąpionym przyjacielem dla swoich bliskich; oceniał, dyskutował, poprawiał ich utwory. „Lilienkron — pisze Przybyszewski — nie napisał jednego utworu, którego by nie przesłał Dehmelowi do oceny. Całe noce trawił na kreśleniu tych rzeczy, które nazywał lirische Dummheiten, a które się i największemu lirykowi zdarzają... Ile godzin spędziliśmy razem na cyzelowaniu, doskonaleniu i wykańczaniu moich utworów!... Dehmel wtajemniczył mnie w najskrytsze piękności języka niemieckiego, nie przepuszczał mi żadnego niedbalstwa, a podniecał mnie ciągle rozkoszną ostrogą: »To byś ty właśnie mógł daleko lepiej zrobić!«”.
Trudno się oprzeć myśli, przy czytaniu wielu utworów Przybyszewskiego, że brakło mu owego Dehmla, że zapomniał jego doskonałych przestróg...
*
W pełni rozgłosu, w zaraniu sławy, Przybyszewski rzuca Niemcy, przenosi się do kraju. Co go skłoniło do tego kroku? Tęsknota, znużenie? Wszystko po trosze. Pobyt w Berlinie był trudny, „Młode Niemcy” cierpiały srogą nędzę. Przybyszewski ożenił się, miał dzieci. Miesiące całe przebywać musiał w Norwegii. Z kraju zapraszano go serdecznymi listami. Zmiana miejsca nie przerażała tego cygana, dopiero co był w Hiszpanii, w Paryżu, w Pradze. Przybywa do Krakowa; entuzjastyczne przyjęcie, oddanie mu w ręce czasopisma młodych, wszystko to przywiązało go. Dojrzała decyzja, która kiełkowała w nim już w Niemczech: zerwać z niemiecką mową, być polskim i tylko polskim pisarzem. Na początek zaczyna przetwarzać na polskie swoje dawne utwory.
Trzeba o tym pamiętać. Po niemiecku tworzył je, po polsku przetwarzał. Czy w tej samej temperaturze ducha? To rzecz nie do pomyślenia. Przybyszewski był zanadto impulsywną naturą, aby drugi raz mógł rzecz przeżyć w tym samym napięciu. To był, powiedzmy po prostu, przekład — często pośpieszny, w ostatnim momencie — dla czasopisma, dla owego krakowskiego „Życia”, którego objął redakcję. Tam młody Polak piszący po niemiecku stwarzał sobie każde słowo; tutaj namaszczony zagraniczną sławą mistrz rzucał je z nieomylną wiarą w siebie. Tam był w pełnym bojowym rynsztunku; tutaj, zmęczony po trosze, włożył szlafrok i pantofle. Tam czuł surowy krytycyzm i kontrolę, tutaj bezkrytycyzm zarówno w uwielbieniach jak w napaściach.
Powiedzmy przy tym, że przetworzenie tych utworów na polski było zadaniem niesłychanie trudnym. Ten język wyrosły z podłoża nauk przyrodniczych, filozofii, czerpiący swoje porównania ze wszystkich dziedzin nowoczesnej myśli, te właściwe niemieckiemu duchowi składane słowa, przymiotniki w których miesza się niby dwie farby na palecie, aby stworzyć nową, wszystko to jakże trudno mogło znaleźć odpowiednik w polskiej mowie.
Są przyczyny tej różnicy, niezależne może od większej lub mniejszej czujności językowej pisarza. W zetknięciu z Polską Przybyszewski uległ znamiennej przemianie. Odrzucił z siebie wiele rzeczy, które w nim stworzyło obce środowisko; rozlewny — z czasem nieco rozmazany — liryzm wziął górę w jego usposobieniu. Zbrakło owego płodnego kontrastu, owej cudownej kopulacji myśli z uczuciem, która wydała pierwszy rzut jego twórczości; brakło tego zderzenia się twardego dłuta z twardym materiałem, tego żłobienia sobie ścieżek nietkniętych stopą ludzką. I nie mogło być inaczej. Nieść do Polski poezję tęsknoty, poezję ziemi polskiej — to było po trosze tyle co nieść wodę do Wisły. „Szopenizacja” języka w ojczyźnie Szopena nie mogła być tym samym co szopenizacja niemczyzny; poetycka proza, choćby najpiękniejsza, nie była w ojczyźnie Anhellego, Ksiąg pielgrzymstwa, Irydiona zdobyczą ani odkryciem. Tam był Przybyszewski śmiałym nowatorem, tu — mimo wszystko — epigonem. Tam buntuje się hardo i przeciwstawia wszystkiemu, tu wciąż korzy się i pielgrzymuje po „szlakach duszy polskiej”.
Już ten pierwszy okres spędzony w Polsce ma znamiona mniejszego wysiłku, rozluźnienia mięśni, znużenia. Z powrotem do kraju skończył się prawdziwie twórczy okres w życiu Przybyszewskiego; może to go bezwiednie skłoniło do powrotu, jak zranione zwierzę do matecznika? O ziemio polska, jakże bywasz niebezpieczna dla artysty! Brak umiaru, brak dyscypliny, brak kontroli samego siebie, miały się stać straszliwym niebezpieczeństwem.
*
Jest w tym wszystkim przejmujący smutek. Pomyśleć, że aby Polak wiedział, jakiego Polska miała w Przybyszewskim poetę, musi sięgnąć do jego niemieckich utworów! Mówi się o tragicznej doli Conrada; ale o ileż boleśniejszy jest los Przybyszewskiego! Tamten jako artysta dał swoją pełną miarę w jednym kraju, w jednym języku. Przybyszewski błysnął w piśmiennictwie niemieckim, porzucił je przedwcześnie, przebiegł przez nie zbyt szybko, aby w nim — on, Polak — miał pozostać; jako zaś polski pisarz był bladym — mimo wszystko — odbłyskiem tamtego. Tak, jest w tym coś bardzo smutnego i stąd może ten głęboki smutek jego życia. Nikt go już naprawdę nie znał i umierając, nie zostawił swego dzieła! Znała go jedynie ta garstka Polaków, którzy go poznali jako niemieckiego pisarza. A te jego pierwsze, wszystką krwią i mózgiem tworzone utwory czy nie są — dosłownie — skazane na zagładę? Kto je wyda na nowo, kto je kiedy przedrukuje? Niemcy nie, Polacy też nie; — najwspanialsze jego utwory są jak gdyby niczyje. O melancholio!
*
Zestawienie niemieckich i polskich tekstów Przybyszewskiego nastręcza poza tym niejedno spostrzeżenie tyczące się metod jego tworzenia. Nie było człowieka mniej dbającego o swój utwór. Kiedy jego transkrypcje, czynione — zwykle pośpiesznie — dla „Życia”, wychodziły później w książce, nie wracał już do nich, nie korzystał z możności rewizji, dociągnięcia; nie dbał o to, nie miał cierpliwości, rzecz szła do druku w pierwotnym kształcie. Jest jeden przykład bardzo charakterystyczny tej obojętności. De profundis ukazało się po niemiecku jako privatdruck z obawy konfiskaty. Przekładając je dla „Życia” Przybyszewski wiele zmieniał przez wzgląd na cenzurę, łagodził; nie mówiąc o tym, iż bardzo często skracał dla pośpiechu, jakby z niecierpliwości, nieraz w sposób szkodliwy dla utworu. „Życie” skonfiskowano, ale De profundis wyszło po polsku, znów jako „druk prywatny”, w którym autor mógł utworowi prawdziwy jego kształt przywrócić. Gdzie tam! Wyszło nietknięte, po prostu jako odbitka w tej okrojonej postaci, a kiedy w szereg lat potem wydano je na nowo w dobie, gdy pojęcia cenzury były już zmienione, również nie uległ tekst żadnej rewizji.
Nawiasem wspomnę tutaj, że bardzo interesującą i potrzebną rzeczą byłoby sporządzenie bibliografii8 polskich i niemieckich tekstów Przybyszewskiego. To np. co po niemiecku wyszło pt. Androgyne, po polsku nosiło w „Życiu” tytuł W godzinie cudu, pomnożone fragmentem zamieszczonym w nr 17–18 r. 1899; to natomiast, co ukazało się w „Życiu” jako Androgyne wcale nie weszło w utwór niemiecki pod tym tytułem. Zestawienie dat i kolejności (są bowiem i rzeczy najpierw pisane po polsku, a potem przełożone na niemieckie) byłoby również rzeczą pożądaną.
Zająłem się w tym szkicu głównie owym przejściowym okresem, w którym Przybyszewski z pisarza niemieckiego przeobrażał się w polskiego, gdyż moment ten wydał mi się szczególnie znamienny. Później tworzył już po polsku. I polski jego liryzm coraz bardziej nuży swoją lejącą się ciurkiem egzaltacją. Słowo jego kołysze jak muzyka, odurza tak, że zatraca swoje pojęciowe znaczenie, rzecz dla słowa zawsze niebezpieczna, bo w tej sferze nigdy nie wytrzyma konkurencji z prawdziwą muzyką. „(...) Ku tobie rwała się ma tęsknota, gdym spoczywał w głuchych ciemnych jarach, wdzierał się myślą poprzez upłazy i stoki ku niebosiężnym szczytom i nagim postrzępionym turniom, hen aż na ostre granie, co swe kły w bezsilnej niemocy ku niebu szczerzą (...)” itd. To bardzo pięknie powiedziane, ale
Uwagi (0)