Proust i jego świat - Tadeusz Boy-Żeleński (czytak biblioteka .txt) 📖
Kto nadawałby się lepiej do przybliżenia polskim czytelnikom W poszukiwaniu straconego czasu występujących w tym cyklu nawiązań, inspiracji, wzorów bohaterów i zdarzeń, barwnych postaci paryskich salonów — niż zafascynowany Proustem polski tłumacz jego dzieła? Piętnaście esejów Boya-Żeleńskiego publikowanych w latach 1938–1939 na łamach „Wiadomości Literackich”, równolegle z ukazywaniem się kolejnych tomów przekładu, miało złożyć się na książkę Proust i jego świat. Niestety zamiarom przeszkodziła wojna. W niniejszym zbiorze oprócz nich zawarto także inne artykuły Boya na temat Prousta, umieszczając je w Uzupełnieniach, począwszy od tekstu Nowe słońce literatury z roku 1924.
- Autor: Tadeusz Boy-Żeleński
- Epoka: Dwudziestolecie międzywojenne
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Proust i jego świat - Tadeusz Boy-Żeleński (czytak biblioteka .txt) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Tadeusz Boy-Żeleński
Tymczasem dzieło jego rosło; w chwili gdy ukazały się pierwsze tomy, całość była w rękopisie gotowa, co jest heroicznym dowodem siły woli i sumienności literackiej, zwłaszcza u człowieka, którego życie wisiało wciąż na włosku i który łatwo mógł nie doczekać wydania nawet początku swej książki. Po pierwszym tomie pojawiły się następne w dość znacznych odstępach, gdyż Proust — podobnie jak Balzak — uzupełniał i rozszerzał w korektach pierwotny rękopis. Pracował nad nim do ostatniej chwili; powalony na łoże śmierci, jeszcze notował ostatnie spostrzeżenia nad samym sobą, uzupełniając rysami tej bezpośredniej obserwacji opis śmierci jednego ze swych bohaterów!
Może na innym miejscu podejmę obszerniejszy rozbiór wrażeń wyniesionych z lektury Prousta, tutaj chcę po prostu zwrócić uwagę na to nowe zjawisko literackie oraz wskazać, dlaczego uważane jest ono za przełomowe w piśmiennictwie francuskim, czemu stało się sztandarem, przy którym opowiada się całe niemal współczesne pokolenie.
Powieść À la recherche du temps perdu jest to opowiadanie pisane w formie autobiografii. Daje tak intensywne wrażenie prawdy, czegoś, co się istotnie musiało dziać, że czytając bierzemy je za pamiętnik, a w działających osobach przypuszczamy portrety osób rzeczywistych. Jednakże świadectwa osób bliskich Proustowi, jak również i jego samego dowodzą, że tak nie jest, że mylili się ci, którzy sądzili, że to jest tzw. powieść z kluczem.
Jest to zatem powieść oparta na przetworzonej rzeczywistości, owoc zarazem analizy i syntezy. Różna jest od zwykłych powieści przede wszystkim rozmiarem. To, co zwykle wypełnia jeden tom, to mieści się w kilkunastu (dotąd wyszło dziewięć, dwa mają wyjść w najbliższych tygodniach, reszta jeszcze w rękopisie). Ale nie ma tu ani śladu rozwlekłości; mało jest książek, które byłyby tak „gęste” jak ta powieść Prousta. Rozmiar jej polega na tym, iż jak trafnie ktoś ją określił, jest to niby „film puszczony wolno”, tak jak się czasem robi dla zanalizowania ruchów, np. boksujących się zapaśników albo konia biorącego przeszkodę.
Jako motto dla dzieła Prousta mogłyby posłużyć słowa wielkiego fizjologa, Klaudiusza Bernard, cytowane w tym pamiątkowym zeszycie: „Jestem pewien, iż przyjdzie dzień, w którym fizjolog, poeta i filozof będą mówili tym samym językiem i zrozumieją się wszyscy”. Poetą, przyrodnikiem i filozofem równocześnie jest Marceli Proust, a dzieło jego jest mądrą i rozkoszną wyprawą w tajemnicze krainy duszy ludzkiej.
Proust jest zadziwiającym psychologiem. Jest nim z urodzenia; natura jego, wyczulona myślą i chorobą, posiada niesamowitą przenikliwość, dar przeglądania człowieka na wskroś, jak to zaświadczają jego przyjaciele. Z wrażliwością i inteligencją łączy odwagę, która, nie zadowalając się skostniałymi formułami utartej „psychologii”, drąży we wszystkim w głąb, rozkłada niby pryzmatem każdy biały promień na całą skalę kolorów. Dziedzina świadomości to jedynie powierzchnia duszy ludzkiej, toteż oko jego, zbrojne w najczulsze narządy, zgłębia wciąż tajemnicze strefy podświadomego. I w tym jest Proust bardzo nowoczesny. Podobnie jak spojrzenie na świat Balzaka miało tyle powinowactw z wiedzą przyrodniczą jego epoki, tak artyzm Prousta wiąże się mnóstwem nici z filozofią współczesną, z nauką Bergsona, Einsteina, Freuda etc.
Ale zdolność ta byłaby jałowa, gdyby jej nie towarzyszyła siła twórcza, dar wizji plastycznej. Proust ma go jak mało kto. Stworzył cały swój świat, odrębny, własny, nieporównanie żyjący. Jeszcze jego dzieło nie ukazało się w całości, a już nazwiska jego bohaterów, Swann, Charlus (rozkoszny Charlus!), oboje de Guermantes etc. są niemal tak bliskie czytelnikom Prousta jak wieczne postacie Balzaka.
Jako psycholog Proust idzie inną drogą niż jego wielcy poprzednicy. Nie doświadcza duszy ludzkiej gwałtownymi odczynami, obserwuje swoje żyjątka w ich codziennym bytowaniu. W powieści jego nie ma wielkich zdarzeń. Opis herbaty lub proszonego obiadu zajmuje pół tomu. Ale każdy gest, każde słowo, naświetlone tą cudowną inteligencją, otwierają nam nowe światy, łączą się podziemnymi prądami z wielką zagadką człowieka.
Terenem obserwacji Prousta jest przede wszystkim on sam, dalej ten świat, w którym żył, własne wspomnienia dziecinne i młodzieńcze, owe lata światowego życia, ten „stracony czas”, który tak tryumfalnie odnalazł. Stąd „świat”, wielki, „największy”, zajmuje w jego dziele dużo miejsca. I nikt chyba nie nakreślił przenikliwszej, bardziej bezlitosnej, a zarazem zabawniejszej jego satyry. Cała część dzieła Prousta jest monografią snobizmu, wszelkich odcieni snobizmów, ale słabostka ta, widziana okiem filozofa, urasta do symbolu owej chimery, za którą pogoń stanowi, bez wyjątku, treść ludzkiego istnienia...
Druga chimera to miłość. Proust swoją analizą odkopał niejako to uczucie, przywalone gruzem wszelkich banałów, którymi je przysypano. Historia miłości Swanna to jedna z najgłębszych kart, jakie o tym nienowym temacie napisano. Sięgnął w głąb, a zarazem rozpostarł ją wszerz; kilka tomów jego dzieła, cała część pt. Sodoma i Gomora, jest pierwszą, jak sądzę, i zdumiewającą analizą tych stref miłości, na które literatura wstydliwie zamyka oczy oddając je na wyłączną własność plotce skandalicznych kronik.
Wzruszający jest stosunek Prousta do natury, tej natury, od której choroba odcinała go prawie stale, a którą tak rozumiał, o której tyle przejmujących, pięknych rzeczy umiał mówić. Opowiadają o nim, jak w okresie choroby jechał zamkniętym powozem do Normandii, aby jeszcze raz ujrzeć przez szybę kwitnące jabłonie. Muzyka, malarstwo, architektura zwierzają jego wyostrzonym zmysłom sekrety dla innych zamknięte.
Forma, jaką Proust stworzył dla swego dzieła, pozwała mu swobodnie zmieścić w nim wszystko, co zapragnie. Dzięki tej formie możliwym jest ten pozorny paradoks, iż utwór jego porównywano to z na wskroś obiektywną Komedią ludzką Balzaka, to znów z najbardziej osobistą, swobodną gawędą Montaigne’a, wodzącego swoim ciekawym, bystrym, nie dającym się omamić okiem po wszystkich przedmiotach.
W książce Prousta wszystko jest oryginalne: i język, i styl. Styl ten zrazu wydaje się trudny, ciężki, wywraca wszystkie pojęcia o francuskiej prozie, ale i w istocie — jak sto lat wprzódy u Balzaka — ta gęstość stylu jest wzbogaceniem jego klawiatury, wprowadzeniem weń olbrzymiej ilości nowych asocjacji, zdobyczy myśli, z którymi musimy się oswoić. Do jakiego stopnia Proust opanował język, świadczą parodie jego w tomiku Pastiches et Mélanges, gdzie podrabia style kilku pisarzy. Cały czas w głos się śmiałem czytając niezrównaną parodię Balzaka.
Balzak, Montaigne, Stendhal, Saint-Simon... Kiedy w pamiątkowej księdze Prousta czyta się takie nazwiska zestawiane z nowym, współczesnym pisarzem, kiedy się patrzy na ten formalny wybuch kultu autora, którego wczoraj nie znaliśmy nazwiska, mimo woli budzi to nieufność: ten i ów podejrzewa, czy to nie jakaś kapliczka snobizmu. Otóż wyszedłem z wieku literackich snobizmów, do których zresztą nigdy nie byłem skłonny, i ręczę, że jeżeli nieraz po premierze i po napisaniu recenzji wróciwszy bardzo późno z redakcji do domu i wziąwszy nieopatrznie do ręki tom Prousta, nie mogłem się odeń oderwać do rana, pobudką była w tym jedynie najszczersza, najistotniejsza rozkosz, jakiej dawno w książce nie znalazłem. I dlatego czuję potrzebę zasygnalizowania czytelnikom: wzeszło na horyzoncie literackim nowe słońce.
Kariera pisarska Prousta szła torem bardzo niebanalnym. Zaczęła się stosunkowo późno, przerwała ją wojna, potem przecięła ją śmierć. Ale mimo że w chwili zgonu nie znane było jeszcze w całości jego dzieło, już nie podobna było wątpić, że odszedł artysta i myśliciel na miarę największych; już Proust zaważył, jak mało który z pisarzy, na swojej epoce. Tuż po śmierci Prousta zaczęto gromadzić, z niezawodną pewnością ich znaczenia, dokumenty dotyczące człowieka i pisarza, listy, wspomnienia, tradycje ustne.
Równocześnie zaczęła narastać legenda. Nie ma dziś czytelnika — a często i nie-czytelnika Prousta — który by nie wiedział o jego chorobie, o jego odosobnieniu, o jego światowych sukcesach, o jego dostatku, hojności, neurastenii, o ścianach pokoju wytapetowanych korkiem, o heroizmie, z jakim do ostatniego tchnienia pracował, uzupełniał, robił korekty, spożytkowując jako materiał twórczy własne cierpienie, niemal własną śmierć.
Obraz ten nie jest zresztą wolny od pewnych sprzeczności. Z jednej strony podnoszono sumienność artysty, która nie pozwoliła mu oddać do druku pierwszego tomu wprzód, nim będzie skończony ostatni, tak aby nic nie było zdane na los improwizacji, aby wszystko było przemyślane i zharmonizowane. Z drugiej strony jednak wiadomo było, że dzieło Prousta rosło w miarę druku, że wciąż narastała ilość zapowiedzianych tomów, które pęczniały jeszcze w korektach. Z jednej strony podnoszono drobiazgową i zdumiewająco konsekwentną kompozycję dzieła, które odsłania swoją wewnętrzną logikę, w miarę jak się w nie zapuszczać; podziwiano kontrapunkt114 symfonii, w której każdy zasadniczy motyw rozwija się i splata kunsztownie z innymi. Z drugiej strony musiały czytelników Prousta uderzać pewne niekonsekwencje. Wymienię bodaj jedną, która niepokoiła mnie zaraz przy pierwszym czytaniu: jak chłopczyk, który, odprowadzany przez służącą, bawi się z Gilbertą na Polach Elizejskich, okazuje się nagle wysoce inteligentnym młodym człowiekiem, zażywającym wszelkich praw dojrzałości. Takich zagadek jest więcej, a jeżeli nie dość zwraca się na nie uwagę, to może dlatego, że mało kto czyta jednym ciągiem ogromne dzieło Prousta. Pierwsi zwłaszcza odbiorcy czytali je w miarę ukazywania się tomów, które pojawiały się w znacznych odstępach; kiedy je ktoś odczytuje na nowo, to raczej partiami niż po porządku.
Dlatego też czytelników Prousta powinna żywo zaciekawić praca, która ukazała się świeżo: książka Alberta Feuillerat profesora jednego z amerykańskich uniwersytetów, pt. Comment Marcel Proust a composé son roman (Jak Marcel Proust tworzył swoją powieść).115 Praca rewelacyjna, która nie tylko godzi wszystkie niemal sprzeczności, ale rzuca snop nowego światła na ewolucję myśli Prousta, na właściwości jego stylu, na sposób powstania i sens jego dzieła. Zarazem, wskutek niezwykle pouczającego materiału, jakim badacz rozporządzał, książka ta jest cennym dokumentem do psychologii twórczości w ogóle. A jeżeli niszczy poniekąd zdawkową legendę proustowską, daje w jej miejsce o wiele ciekawszą rzeczywistość.
Jedną z rzeczy najosobliwszych w karierze pisarskiej, a raczej w legendzie Prousta, był wielki odskok między tym, czym był wprzódy, a tym, czym uczyniło go wielkie dzieło jego życia — powieść W poszukiwaniu straconego czasu. Autor nielicznych impresji i kronik światowych, ulubieniec salonów, mający opinię improduktywa i dyletanta, nagle odsuwa się od świata, zamyka się w samotności i rzuca temu światu na łeb szesnaście tomów, stanowiących datę w literaturze. W rzeczywistości okazałoby się, iż odskok — mimo iż niewątpliwy — nie był tak nagły. Bo utwór, pod którym Proust podpisał: „Koniec”, zanim oddał do druku pierwszy tom, nie był tym, który mamy dzisiaj przed sobą; ani co do rozmiarów, ani co do ciężaru gatunkowego. Nie wyskoczył jak Minerwa z głowy Jowisza; rodził się powoli, w bólach i męce. Zaznaczmy w kilku słowach daty. Proust zaczyna pisać swoją powieść w r. 1905, a kończy w r. 1912. Pierwsza część (w obecnym wydaniu dwa tomy), Du côté de chez Swann, ukazuje się z końcem r. 1913. Druk następnej części przerywa w r. 1914 wojna; ta część pojawia się aż w r. 1918 w bardzo zmienionej postaci, jeszcze zaś bardziej uległa przeobrażeniu część ostatnia. Historia tych przeobrażeń, anatomia i fizjologia dzieła Prousta — oto właśnie przedmiot książki p. Feuillerat.
Historia tego odkrycia — bo można tu mówić o odkryciu — jest taka. Zagłębiając się w Prousta w jego dzisiejszej postaci, p. Feuillerat zauważył różnice stylu, zachodzące nie tylko między poszczególnymi tomami, ale między ustępami tego samego tomu, nieraz jednej stronicy. Były jakby dwa style, dwie formy, które zdawały się badaczowi tak wyraźnie odmienne, jakby były tworem dwóch różnych pisarzy. Pan Feuillerat powziął przypuszczenie, że wchodzi tu w grę różnica między pierwszą redakcją sprzed r. 1912 a warstwami, które narastały później.
Przyjąwszy tę zasadę, cierpliwy badacz próbował przez eliminację odtworzyć sobie pierwotny tekst powieści — takiej, jaka była w chwili jej ukończenia w r. 1912. Próby okazały się zachęcające. Zarazem jednak szukał jakiegoś dokumentu, który by dał realniejszą podstawę jego hipotezie. Rękopisy Prousta małą mogły tu być pomocą, ponieważ są całkowicie klejone z kawałków, co do których chronologii daremnie gubić by się w domysłach. Ale szczęśliwym trafem p. Feuillerat wpadł na inny ślad, tym razem prowadzący prosto do celu. Udało mu się mianowicie odnaleźć ślad odbitki z drugiej części dzieła (À l’ombre des jeunes filles en fleurs oraz początek Du côté des Guermantes), tej, która tuż przed wybuchem wojny w r. 1914 była złożona i której druk wojna uczyniła nieaktualnym. Cenne arkusze spoczywały w szafie jakiegoś bibliofila, który nabył je na licytacji i przechowywał z pietyzmem, ale bez żadnego pożytku. Było tego 506 stronic druku! Po wojnie część ta ukazała się, ale już w innej postaci; korzystając z przymusowej zwłoki, Proust wziął ją ponownie na warsztat, tak że tekst wydania r. 1918 różni się niezmiernie od tekstu złożonego na darmo przez zecera w r. 1914. Różnice te stały się przedmiotem drobiazgowych badań p. Feuillerat i dały rewelacyjne wyniki.
Charakter zmian, jakim uległ tekst przedwojenny, okazał się rozmaity. Sporo poprawek, nieliczne skreślenia, ale przede wszystkim ogromna ilość interpolacji, zdań wtrąconych w zdanie, nowych zdań wsuniętych między zdania, wreszcie całych mniej lub więcej obszernych nowowpisanych ustępów. Wstawki te sprawiły, że tekst rozrósł się więcej niż o drugie tyle. Zestawiając — zdanie po zdaniu, słowo po słowie — oba teksty, badacz mógł sobie zdać dokładnie sprawę z sensu przeobrażeń.
Przede wszystkim stwierdził z dumą, że jego hipoteza „dwóch Proustów” była uzasadniona. Wstawione miejsca były jakby duchowo innej ręki. Jeden styl to był Proust sprzed r. 1912, drugi — Proust z lat późniejszych. Mogąc się wżyć w tę różnicę na tak obszernym materiale, badacz stworzył sobie rodzaj proustowskiej „stylometrii”, nauczył się ze znaczną ścisłością rozróżniać pierwszego od drugiego. Uzbrojony w tę stylometrię, próbował zastosować ją do dalszego tekstu (w dzisiejszej postaci), co do
Uwagi (0)