Koszałki Opałki - Janusz Korczak (bibliotek a .txt) 📖
Zbiór felietonów, pisanych w latach 1901–1905 dla czasopisma „Kolce”, pokazuje bardzo ciekawy i różnorodny świat: filozoficzne przypowiastki i jaskrawe obrazki mieszczańskiego społeczeństwa Warszawy początku XX w. Uderza w nim i to, ile się zmieniło przez ostatnie 100 lat, jak i to, z czym borykamy się i dzisiaj.
Autor nazywa siebie humorystą, i jego krótkie opowiastki istotnie są błyskotliwe i zabawne, ale jednocześnie o wiele głębsze. Młody Janusz Korczak upomina się o ludzką godność, o sprawiedliwość, głosi, że „kelner też człowiek”. Myśli o słabszych: o dzieciach, zwłaszcza tych niczyich, o służących, o kobietach. Doskonale przy tym oddaje charakter postaci w języku, jakim o nich opowiada i jakim pozwala im mówić.
- Autor: Janusz Korczak
- Epoka: Dwudziestolecie międzywojenne
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Koszałki Opałki - Janusz Korczak (bibliotek a .txt) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Janusz Korczak
Mówcie, co chcecie, w pracy tej było natchnienie, a w opowieści — zapał.
Bo Szmul Igła był łaciarzem. Bo gdyby Szmul Igła był się urodził w gorących piaskach Sahary, czy nad lodami Grenlandii, on byłby łaciarzem także. Gdyby ojciec Igły był bankierem, Igła byłby także łaciarzem: łatałby swoją heraldykę, łatałby swój brak obycia się w sferach arystokratycznych, łatałby swoją kiepską wymowę modnymi francuskimi zwrotami, ale by łatał. Bo jego nie okoliczności życia zrobiły łaciarzem, ale on nim był. Gdyby Szmulowi Igle powiedział ktoś: „Zrób mi garnitur frakowy” — on by z pogardą odrzekł: „Ja ze sztuki nie robię, ja ze sztuki nie chcę robić, bo ja nie jestem żaden Sandecki...”
Prawda, że trochę rozumiecie już, co mam na myśli.
Oto jeszcze jeden przykład — ten już nie z życia, lecz z wyobraźni:
Wyobraźcie sobie, że znakomity kompozytor Grieg, Paderewski, Reszke155 lub Ibsen — ma syna.
— Czym chcesz być? — pyta ojciec Grieg, Reszke lub Ibsen syna swego.
— Chcę być kominiarzem.
— Dziecko, zastanów się — powiada sławny ojciec. — Dzięki memu nazwisku, wpływom, majątkowi, możesz zupełnie inną zająć w świecie pozycję.
— Ojczulku, albo pozwolisz mi, bym został kominiarzem, albo rozpiję się i w łeb sobie strzelę.
I wyobraźcie sobie, że ojciec pozwala zostać synowi kominiarzem. Mam głębokie przeświadczenie, że ów młodzieniec stałby się jednym z najszczęśliwszych ludzi pod słońcem. Całą odziedziczoną po ojcu inteligencję włożyłby w czyszczenie kominów; wymyśliłby nowy gatunek mioteł, nowy sposób opuszczania się w kominy, wynalazłby specjalną materię na ubranie dla kominiarzy; urządziłby orkiestrę i resursę kominiarską, zostałby prezesem kasy dla wdów i sierot po kominiarzach, podniósłby kominiarstwo na całym obszarze ziemskiego globu; wielbiliby go koledzy, z czcią wspominali potomni.
Co by się jednak stało, gdyby młodzian, z wrzącymi w piersi jego ideałami kominiarskimi, uległ woli rodzica? Jeśliby został kompozytorem, chwalono by go półgębkiem, aż by ktoś śmielszej natury — nie wykrzyknął: „kominiarzem ci być raczej”. On szarpałby odzież na sobie w bezsilnym bólu, złamany, nieszczęśliwy. A ileż by czekało go zawodów, gdyby wstąpił na drogę finansową lub dyplomatyczną — po trzykroć, czterykroć nieszczęsny!...
Teraz już lepiej rozumiesz myśl moją, czytelniku: szczęśliwym i pożytecznym ten tylko być może, kto jest czymś, a nie — zrobionym został przez okoliczności.
Szczepanik156 jest technikiem, Biegas157 jest rzeźbiarzem, Bonaparte był oficerem, Virchow158 (Saksończyk, a nie Prusak) był lekarzem.
Rozumiecie teraz już zupełnie, dlaczego razi mnie, gdy ktoś twierdzi, że jest tym lub owym, gdy pod biletem wizytowym, na szyldziku lub nekrologu znajduję napis: jest lub był tym i tym, przyjmuje lub przyjmował od tej godziny i bierze lub brał tyle i tyle, za to i owo.
Ja na pytanie:
— Czym się szanowny pan zajmuje?
Odpowiadam zawsze:
— Okoliczności życiowe uwikłały mnie w matnię felietonową.
A nigdy nie mówię:
— Jestem humorystą...
Zwracam się teraz do rodziców:
Rodzice!
Jeżeli macie małe dzieci, starajcie się dowiedzieć, czym chcą być, starajcie się rozwinąć w nich jakieś dążenie.
Rodzice!
Jeżeli macie duże dzieci, nie przeszkadzajcie im w ich zamiarach.
Jeżeli wasz Janek od lat najmłodszych nie będzie leczył much, rybek złotych, kotów; jeżeli nie będzie krajał swych majteczek, karaluchów i książek; jeżeli ani razu nie zatruje grzybami, wilczymi jagodami lub innym specjałem swego młodszego rodzeństwa — nie pchajcie go na medycynę.
Jeżeli wasz Wacio nie broni przed karą swego pudla, siostrzyczki, służącej, która zbiła wazon pamiątkowy po ciotecznej babce — nie pozwólcie mu być obrońcą sądowym — tym bardziej, gdy jest prawdomówny.
Inaczej sobie i potomstwu waszemu nieszczęście zgotujecie!...
Czego ty, chłopcze, tak źle wyglądasz? — zapytałem.
Westchnął, ziewnął, spojrzał na mnie ponuro i rzekł:
— Bo mi źle na świecie.
Poruszyłem się niecierpliwie.
— Źle ci?... No proszę... Papa nie daje tyle, ileby synuś chciał, co?
— Myli się stryj; papa daje mi więcej, niż chcę — odparł.
— Więc może jakaś sprawa sercowa?... Zakochałeś się?
— Nie zakochałem się; nie zgadł stryj.
— Powiedz, nie obawiaj się... Jeżeli ci nie pomogę, to w każdym razie — nie zaszkodzę.
— Ależ nie: nie zakochałem się i nie zakocham nigdy i w nikim.
— Ho, ho. Aż tak? Może jesteś chory?
— Najzdrowszy w świecie.
— Więc może się nudzisz tylko?
Milczenie.
— Karnawał nie dopisuje?
— Pluję na karnawał... A czy się nudzę?... Wie stryj, że największym nieszczęściem jest to obrzydliwe, oślizgłe, zakurzone, brudne szczęście!
— Jak?... Jakeś powiedział?... Brudne szczęście?... Więc wplątałeś się w jakąś awanturę, i tego tam — wyrzuty sumienia... co?
— Stryj mnie nie rozumie; nikt mnie nie rozumie. Dla was dusza jest chustką do nosa, która może być brudna albo czysta, cała albo podarta, którą można smolić, prać, perfumować, gnieść, prasować i znaczyć „do tuzina”159. Wy dopiero wówczas poczniecie się zastanawiać nad moją jaźnią, gdy z roztrzaskaną czaszką i kulą, tkwiącą w zwojach potarganego mózgu, gdy z ociekającym krwią cielskiem, pod wasze stopy chłodne padnę bez życia.
— Moje dziecko. Powtórz no to jeszcze raz, tylko powoli. Może się jakoś połapię.
Roześmiał się, prawdopodobnie sarkastycznie, pochwycił czapkę, palto i uciekł...
Nałożyłem na nos okulary, potarłem wskazującym palcem łysinę i wziąłem się do pracy. Rzecz bajecznie ciekawa: wpływ azotu na utlenianie się komórek wątroby u pierwotniaków.
Nagle drzwi się otwierają z hałasem, i wpada moja ulubienica — milutkie, wesołe dziewczątko.
Oczki i nosek — czerwone, włosy potargane.
— A to co znowu?
— Stryju, ja już nie mogę. Mój drogi, mój złoty, poradź mi, bo się otruję...
— Bój się Boga, dziewczyno! A tobie znowu co się stało?
A ona, panie, w bek.
— Nic mi się nie stało... Zupełnie mi się nic nie stało... A ja właśnie tak nie chcę... Ja właśnie chcę, żeby mi się coś stało... Ja właśnie tylko jeszcze żyję nadzieją, że mi się stanie jakieś nieszczęście, bo inaczej ja nie wytrzymam dłużej.
— Masz, diable, makagigę160 — Ale co ci się ma stać, utrapiona dziewczyno?
— Wszystko jedno co, byle jakieś nieszczęście.
— Co ty pleciesz, co też ty pleciesz?
— Ja chcę być bez dachu, ja chcę być głodna, chcę spać na zgniłej słomie, jeść zgniłe ogórki, chodzić boso, być biedną, poniewieraną nauczycielką, być uwiedzioną, mieć suchoty, szyć za dziesiątkę na dzień, mieć ośmioro dzieci sierot, męża w szpitalu, i matkę-pijaczkę... Rozumie stryj?
— Rozumiem, wszystko rozumiem. Tylko przestań płakać, napij się wody i zdejm żakiet.
A ona jeszcze w większy bek.
— Stryj tak tylko mówi... Stryj myśli, że ja jestem głupia i nie wiem, co gadam... A ja wiem, co mówię.
— Ależ nie: ty jesteś mądra.
— Widzi stryj: rano wstaję i jem, potem czytam, gram i znowu jem, potem czytam i idę z wizytą albo gdzie, i znowu jem, a potem idę do teatru, albo gdzie, i znowu jem. I potem kładę się spać i śpię... I wszyscy są dla mnie tacy dobrzy, że się mało nie wścieknę ze złości... A jak zrobię awanturę, to oni są jeszcze lepsi, że już wytrzymać wcale nie mogę... Nazłoszczę się, nazłoszczę, a potem mama się pyta, czybym czego nie zjadła, a tatuś kupuje bilety na koncert, albo jakąś niespodziankę, albo coś... Ach, żeby już raz umrzeć i skończyć z tym wszystkim.
Zdjąłem okulary, podrapałem się wskazującym palcem w łysinę, i mówię:
— Moje dziecko, powinnaś iść do doktora.
A ona łap, cap! — wyleciała z pokoju, jak opętana...
Nie zdążyłem się jeszcze wykichać po zażytym niuchu tabaki, a tu ci wali do mojego gabinetu pani bratowa.
— Ciebie tylko mam — powiada — ale ty jesteś stary egoista, samolub. Poza twoją bibułą nic ciebie nie obchodzi, cały świat może ci się zawalić, aby ci tylko twoja bibuła nie uciekła. To jest brak uczuć rodzinnych. To jest egoizm. To jest samolubstwo. Ciebie nic nie obchodzi. Ty jesteś egoista.
Jak żyję, nic podobnego nie słyszałem.
— Co się stało?
— Ja wiem. Ty nic nie wiesz, co się stało, bo to ciebie nie obchodzi, bo ty jesteś egoista. To jest samolubstwo.
— Moja pani — powiadam. — Jak mi przyjdzie jeden, drugi pędrak i gada od rzeczy, to mu się wybacza, bo młody. Ale żeby stateczna kobieta, matka dzieciom, tak jakoś bez sensu, to już do niczego nie podobne.
— Ja wiem; bo pan jest samolub. Pana nic nie obchodzi.
Podrapałem się wskazującym palcem w łysinę i nic już nie mówię.
No i co myślicie? — Może jej szło o córkę? — Nie. — Powiada tak:
— Że tam czasem pokaprysi, to nic ważnego. Panny przed zamążpójściem mają swój taki okres. Znajdzie porządnego człowieka, który ją będzie szanował i kochał, to się uspokoi... A syn — powiada — także nie mam mu nic do zarzucenia: nie karciarz, nie utracjusz...
— Więc może mąż?
— I to nie.
— Znudziło mi się — powiada — gospodarstwo. Ciebie cały świat nie obchodzi, ciebie tylko bibuła obchodzi — powiada. — Wczoraj przypaliła mi się pieczeń — powiada. — Ty jesteś egoista. Froter zrobił mi — powiada — zawód. Antosia — powiada — stłukła przy sprzątaniu wazon. Ty jesteś samolub. Żebym ja nie pilnowała, toby cały dom się do góry nogami przewrócił. Ja wiem, że ciebie to wszystko nie obchodzi. Kurz można by było motykami kopać. Ty jesteś kawaler, to tobie wybaczą, ale mnie, toby obgadali, gdyby był nieporządek. A tu na obiad wczoraj się mąż spóźnił o kwadrans, i pieczeni nie można było ugryźć wcale... Ty jesteś egoista. Ja jestem śmieszna, że do ciebie przyszłam po radę. Ty zawsze byłeś samolubem.
I poszła.
Włożyłem na nos okulary i już chciałem się podrapać w łysinę wskazującym palcem, gdy drzwi się otworzyły, i wszedł brat.
— No, choć teraz dowiem się czegoś nareszcie.
— Oooch — jęknął. — Oooooch, żeby piekło porwało to wszystko.
— Bo co?
— Bo nic. Powiadam ci, koniec świata.
— Powiadasz: koniec świata?
— Tak powiadam.
I nuż rozwodzić się nad tym, że życie nic a nic niewarte, że majątek nie daje nic, ani szczęścia, ani nic, że nie warto było przez tyle lat pracować, mozolić się, oszczędzać, żeby potem, kiedy się już ma wszystko — nic nie mieć.
— Wiesz, czasem to bym wolał, żeby się te moje domy pozawalały, fabryka spaliła, a ogniotrwała kasa wyfrunęła przez komin. Przynajmniej miałbym jakieś kłopoty, miałbym o czym myśleć. A tu jak na złość wszystko mi idzie, jak chleb z masłem. Aż człowieka irytuje... Bo to jeden udaje, że go bawi polityka, a drugi udaje, że go bawią karty, a trzeci udaje, że go bawi zabawa, a naprawdę to oni chcą tylko oszukać się, żeby nie myśleć, że nie mają kłopotów... Wierzaj mi, że bez kłopotów człowiek może się na śmierć zanudzić.
— No, widzisz, a gdybyś ty tak wziął się do filantropii — to podobno dobra zabawa.
— Ba, kiedy nie wiem, jak się wziąć do tego.
— Mhm... Albo tak może do nauki — co?
— Za stary już jestem.
Ja się tam nie znam na tym, ale chyba są ludzie, którzy się znają na tym. Więc, kiedym zdjął okulary i stuknąłem się wskazującym palcem w łysinę, to przyszła mi taka myśl:
Może by jakie grono ludzi założyło towarzystwo opieki nad nieszczęśliwymi, którzy nie mają kłopotów.
Powiedziałbym nawet tak: żeby owo grono ludzi założyło szkołę miłości ludzi i nauki.
Ale to jakoś dziwnie brzmi w naszym dwudziestym stuleciu.
A powiedz mi pan, panie Janie, dlaczego pan żyjesz?
Pan Jan spojrzał na mnie dziecięco-naiwnie.
— Bo się urodziłem — odparł.
— Ślicznie. Mogłeś pan jednak umrzeć, mając rok, dwa, trzy, cztery lata...
— No, ale nie umarłem.
— Więc żyjesz pan nie tylko dlatego, żeś się urodził, ale i dlatego, żeś jeszcze nie umarł?
— Ano tak. Żyję dlatego, żem się urodził i jeszcze nie umarłem.
— Doskonale, a z jakiego powodu ludzie umierają?
— Z różnych... Ale po co to?
— Z różnych, powiadasz pan. Słusznie! Mogła pana piastunka upuścić na ziemię, mogły pana konie na śmierć przejechać, mogłeś pan się spalić benzyną, wylecieć oknem, mógł się nad panem sufit oberwać, pociąg wykoleić, mogłeś pan się zarazić błonicą, płonicą, tyfusem, ospą — wreszcie i od odry dzieci umierają.
— A ja przechodziłem odrę.
— Ano widzisz pan. Więc dlaczego pan nie umarłeś?
— Nie umarłem, bo mnie piastunka nie upuściła, konie nie przejechały, nie utonąłem w rzece, nie spaliłem się benzyną... Ale po co to?
— Zaraz zobaczymy... Dlaczego pana piastunka nie upuściła na ziemię?
— Widocznie była uważna i silna.
— Bez wątpienia. A te jej przymioty zależne były od bardzo wielu przyczyn: od dziedzicznie przekazanego jej charakteru wrodzonego i wpływów wychowawczych, którym ulegała aż do chwili, kiedy została pańską piastunką; od sił fizycznych, odziedziczonych
Uwagi (0)