Szopen a Naród - Stanisław Przybyszewski (co można czytać txt) 📖
Esej autorstwa Stanisława Przybyszewskiego napisany w setną rocznicę urodzin Fryderyka Szopena.
Młodopolski poeta wskazuje na nieocenioną rolę kompozytora w kulturze polskiej, daleko większą niż ta odegrana przez znanych literatów. Autor eseju omawia rolę pianisty w kontekście narodowym, porównuje jego talent z innymi wielkimi twórcami, a także łączy jego postać z własną ogłoszoną wizją sztuki. Szopen był dla Przybyszewskiego jednym z najważniejszych i najabardziej inspirujących twórców w ogóle.
Stanisław Przybyszewski to jeden z najważniejszych twórców okresu Młodej Polski, prekursor polskiego modernizmu, kontrowersyjny dramaturg, eseista, przedstawiciel tzw. cyganerii krakowskiej.
- Autor: Stanisław Przybyszewski
- Epoka: Modernizm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Szopen a Naród - Stanisław Przybyszewski (co można czytać txt) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Stanisław Przybyszewski
I w ogniu tych płomiennych wizji staje nam przed oczyma nasza ziemia, ona „co we dnie stroi się w pychę, ona, co w nocy broczy się krwią”, z oparów jesiennych wyłaniają się wierzby przydrożne, na pustym ugorze srebrzy się światłem miesiąca upiorny krzyż, w bezustannej słocie przewłóczy się leniwo dym z nędznych chałup nadwiślańskich, na polach gnije szczecina zżętego żyta, szron zwarzył drzewa i łąki, a w duszy ból i cierpienie i nieukojona tęsknota i żal, żal za tą Polską, tą jedyną, jej majem i jej jesienią i nutą swojską oberka, kujawiaka czy też mazurka, co z otwartych okien karczmy na cały świat zda się rozlega.
Miłość tej ziemi była Szopena jedyną religją i to sprawia, że żaden naród nie jest w stanie ani w przybliżeniu odczuć go w tej mierze, jak właśnie my, Polacy. Na najdelikatniejsze, najgorętsze drgnienia w muzyce Szopena każdy obcy pozostanie głuchym, gdy właśnie one najgłośniejszy oddźwięk w duszy naszej wywołują.
I w tym znaczeniu Szopen jest nasz, i tylko nasz, a śmieszną fanfaronadą francuską, jak zresztą cały pomnik Szopena w paryskim parku Monceau, wydaje się na nim napis: urodzony z ojca Francuza i matki Polki.
A jeżeli już który naród nie jest w stanie Szopena odczuć, to właśnie Francuzi.
Każdy naród posiada jeden specyficzny ton, do którego cała dusza jego jest dostrojona. Ten ton jest innym u narodów giermańskich, innym u romańskich, a całkiem już inny i odrębny u narodów słowiańskich.
Wyczuć specyficzną wartość tego tajemniczego tonu, mieć tę moc, by wszystkie inne do tego zasadniczego tonu dostroić, stanowi potęgę poszczególnego artysty, a zarazem probierz, o ile jest narodowym lub nie.
Ton jest zasadniczą, bo najpierwotniejszą jednostką w układzie duszy. Jest on niejako jej jądrem, naokoło którego wszystkie inne jej składniki wirują i do którego zdążają. Ten zasadniczy ton zabarwia wszelkie uczucia, wrażenia, przeżycia swą, jemu tylko właściwą barwą, i swoim mocarnym tukiem karmi i syci wszystko, co w duszy człowieka się odbywa.
To też najczyściej i najprzejrzyściej przejawia się dusza narodu w muzyce, a stokroć łatwiej uchwycić właściwości i odrębności poszczególnych narodów w ich muzyce, aniżeli w słowie.
A ten ton, na jaki dusza Polaka nastrojona, to nie jakiś przypadkowy fenomen, to muzyka naszej krwi, to święte nasze Atma — dech nasz, to hulanka wichru po nagim stepie, jego rozmiłowany poszum wśród kwitnących żyt, to właściwość naszego oka, przystosowanego do dalekich równianych horyzontów, ich tęsknot i bolesnej zadumy, to organiczna właściwość naszej krtani, która nawet w żywym słowie stworzyła sobie dźwięki, jakich żaden inny naród nie posiada, to jęk i mowa naszej ziemi i muzyka biegu naszych rzek i rytm, w jakim nasze jeziora falują, i rytm bezustannego deszczu jesiennego, gdy bezlitośnie, z miarową ścisłością wahadła bije o spocone szyby.
I ten zasadniczy ton duszy polskiej, który w muzyce ludowej najczyściej, ale zaledwie w kilku, kilkunastu tonach istnieje, rozrósł się w duszy Szopena w niepomierny, olbrzymi kwiat, pełen królewskiej potęgi i chwały.
W tym najistotniejszym tonie duszy polskiej, niepokalanie zachowanym w ubogiej piosence naszego ludu, jego przygrywkach tanecznych, kolędach i gorzkich żalach, zawodzeniach pogrzebnych i tęsknych rozhoworach miłosnych, tkwi rdzeń twórczości Szopena.
I wziął Szopen do ręki skrzypce chłopa polskiego z kory lipowej, ale instrument okazał się za ubogi, za biedny: gdzież tu pomieścić to wszystko z duszy narodu, z czym się nierozerwalnie złączyła muzyka organów wiejskich kościołów, kwilenie fujarki, ulenionej z wiosennych prętów wierzb, dudnienie basów, i skowyt dudy?
W duszy swej ześrodkował wszystko, co naród prześpiewał, przepłakał, przemodlił i przekrzyczał, a na to g, d, a, e skrzypiec nie starczyły, więc stworzył sobie nowy instrument, na który dotychczas nazwiska niema.
Fortepjan Szopena jest całkiem czymś innym, aniżeli Bacha lub Beethovena. Jego fortepjan, to nie gotowy jakiś instrument, ale najgłębsza, niesłychanie skończona i niepojęta w swej bezskończoności projekcja duszy Szopena, tej tajemniczej syntezy najistotniejszego bytu Narodu w tonie. Szopen w swoim fortepjanie zdołał wyłonić z siebie całą swoją duszę, najdelikatniejsze jej fibry rozciągnął na struny, dał im taką moc i pojemność, że zastąpiły mu całą orkiestrę, dał im tak olbrzymią rozciągłość, że w objętości ich brzmienia pomieścić się mogły nawet najskrytsze, dla słowa nieujęte, dla mózgu niepochwytne rzeczy.
Tym się tłumaczy, że Szopen nie potrzebował pisać na orkiestrę.
Fortepjan jego jest sam w sobie orkiestrą: skrzypcami, basem, organami, fujarką i kobzą i rogiem myśliwskim i trąbką powstańczą.
I teraz dopiero na tym instrumencie, który sam sobie stworzył — wygrał, wyśpiewał i wykrzyczał bóle i cierpienia, tęsknoty i wesele całego Narodu.
Ale nie zapomniał, co zawdzięcza tej pierwotnej i prostaczej melodji duszy polskiej, jaką mu lud przekazał, bo najgłębszym i najszlachetniejszym impresjom swej własnej duszy dał nazwę „Mazurków”.
I w obrębie tej prostaczej nuty, na tle pierwotnego, współuświadomionego, ciężkim jeszcze snem spętanego uczucia-tonu, powołał jasnowidzący wieszcz poprzez ubożuchne nucenie chłopskiej nuty do samego dna, od samych źródeł duszę Narodu do wielkiego, przebolesnego życia.
Ramy przygodnego odczytu nie pozwalają na szeroką analizę całego tworu Szopena, by móc wykazać, w jak idealnym stopniu jest on w każdej nucie, którą napisał, narodowym, tak nawskroś naszym, więcej może jeszcze, aniżeli Mickiewicz i Słowacki — wybaczcie śmiałość mego zdania, ale dla mnie symbol, wyrażający dźwięk, jest stokroć silniejszy od głoski — poprzestanę zatym na paru utworach, które dla tworu Szopena wydają mi się najwięcej znamiennemi.
Jest jeden mazurek, dla mnie najpiękniejszy, bo zawiera niemal wszystkie składowe pierwiastki duszy Szopena, Szopena-ludu, Szopena-ziemi, Op. 41, Nr. 1.
Maestoso:
Zaduma, cicha zaduma, miarowo przerywana nagłemi podrzutami duszy — bezkresna melancholja równin, błądzenie stęsknionemi palcami po niebosiężnej harfie cierpienia, a nagle: jakby on wicher, co niewiadomo skąd się rodzi, wyskakuje raptem głośny okrzyk, nawpół nuta tryumfu, nawpół smagający ból lęku, by tam gdzieś w głębi ukryte cierpienie zadusić:
Tańcz, moja duszo, tańcz!
Ni stąd, ni zowąd dzika jakaś ochota, jakieś pragnienie wielkiego, szerokiego użycia od bieguna do bieguna — nogi drgają w takt zapamiętałego tańca, silniej, mocniej jeszcze, rwą się krzyki, coraz gwałtowniejsze przyśpiewki w tryjolach, w grzmiącym basie — szeroko, coraz szerzej — ale napróżno: przyczajony ból wyczołgał się, długi, uparty, zjadliwy, w jakieś niejasne wspomnienie...
I wraz składają się ręce w zbożnej skrusze, płynie słodka modlitwa i tyle błagania o przebaczenie i całowania stóp Ukrzyżowanego — rodzi się bunt duszy, ale wnet upada znowu w bezsilnym kołysaniu rozpacznej głowy, opadniętych rąk, skołatanej duszy... jakieś bolesne kwilenie, jakieś senne, nieświadome bólu nucenie, tak sobie przed się — tak na fale szerokiego wiatru z przeświadczeniem samotnej sierocej doli, powtarzanie jakiejś zabłąkanej myśli — nie! już nie myśli, tylko ostatni oddech chorych, sennych pacierzy — pogwizd wiatru, co złamany osiadł wśród nagich rżysk.
Szerzej, coraz szerzej. Aż pierś pęka od rozparcia, gardło chrypnie, dusza tężeje w wściekłym rozmachu, ale ten wielki, ten ostatni krzyk wyrwać trzeba. I wielka chwila wyzwolenia. Nie krzyk, ale cała kaskada krzyków leje się spieniona w potężnych oktawach w dół, gdyby poodrywane głazy z gór szczytów w głuche usypiska — leje się, cichnie, gaśnie w zbożnym, najgłębsze tajniki duszy polskiej przenikającym kajaniu się przed niezgłębionemi mocami:
I tak się zwykle kończą najpiękniejsze mazurki Szopena — ach! nietylko mazurki — raz po raz tylko pod koniec rozbrzmiewa, jak step szeroki, w krwawym pocie rozmodlony, tak ogromnie bolesny i tak nawskroś polski wieczorowy hymn duszy, jak w Fis-mol mazurku, w Impromptu Fis-dur i całym 8-ym preludjum Fis-mol.
W mazurku odnalazł Szopen ton duszy narodu — a zarazem ton — myślę, że jasnym już jest teraz, co pod tonem rozumiem — t o n własnej duszy.
I dla czego, zapytamy, ten najistotniejszy ton narodu rozśpiewał się w duszy Szopena takim ciężkim żalem, takim cierpieniem, taką przejmującą grozą bólu i smutku?
Ot — właśnie dla tego, że nikt, jak Szopen — ustawicznie powracam do tegosamego refrenu — nie był tak narodowym i tak naszym jak on.
Szopen jest pogrobowcem, jak był Mickiewicz i Słowacki.
Ton, jaki w muzyce Szopena tak potężnie rozbrzmiewa, to nie ton narodu, co w dziarskich pląsach o jutro się nie troszczy, syt chwały i dumny swoją potęgą, co od morza do morza sięgała, to nie ton pijany, deliryczny tegoż narodu, co pił i popuszczał pasa i Targowicę gotował, to już ten potężny, męczeński, co pod Maciejowicami obłędne pacierze bełkotał o zmiłowanie, ton rozpaczny, przebolesny, pełen przekleństw i buntu i strasznego wołania: Boże coś Polskę... ryk narodu, co konał na okopach Pragi, co na grobach wyleguje, a na skrwawionych kolanach czołga się do stóp Niebieskiej Matki, by wyżebrać odrobinę litości dla nędznych dzieci —
Ewy — Polski!
To też wszystko, co z duszy Szopena się wyrwało, było pełne żalu i tęsknoty i cierpień nieludzkich, opętańczych krzyków, bluźnierczej mocy i hardości, co z Panem Bogiem za bary się bierze i z największą świętością na udry idzie, a jeżeli pojawi się śmiech, to ten straszny, męczeński chłopca spartańskiego, co lisa ukradł.
Lis mu nagie ciało rozszarpuje, pokazać go nie może i śmieje się, śmieje — a tak męczeńsko, tak wytwornie jedyny Szopen śmiać się umiał.
Ale w tej rozterce, w tym ciągłym ducha utrapieniu, tej bezmiernej tęsknocie i szamotaniu się z bólem i rozpaczą zabrakło tchu. Piekielna zmora przygniatała piersi, paląca szmata Nessusa spowiła mózg: wyzwolenia — wyzwolenia! krzyczało serce.
I wtedy to wyczarowała rozbolała dusza Szopena przed jego oczy płomienną wizję ukochanej Polski, z grobu powstałej, ale przyobleczonej w purpurę i hermelin najwspanialszej potęgi, przedmurza chrześcijaństwa, ostoi wszelakiej wolności, Polski magnatów, prymasów, senatorów i najprzedniejszego w całym świecie rycerstwa.
I powstali z grobu ci, co legli pod Grunwaldem i Warną i Cecorą, i ci, których kości żyźnią wzgórza Kahlenbergu, ruszyli się z swych sarkofagów królowie, kardynałowie, magnaci i możni panowie i szli i szli, a na ich czele kroczył w tryumfalnym majestacie sam Król-Duch.
A potym jak straszna wichura z szumem i łoskotem przewaliła się nawałnica stalowych, skrzydlatych rycerzy, którym tak boleśnie trąbka bojowa przygrywa do bohaterskiego ale śmiertelnego tanu, raz po raz szarpnie ból sercem, że to wszystko tylko rozkoszny sen, przewija się skarga i ból tego, co na jawie duszą szarpie, ale ponad wszystko wciąż i wciąż góruje wizja: on uroczysty i majestatyczny pochód, takiej monarszej powagi i dostojeństwa pełen, tak swej zwycięskiej mocy przeświadczon, że z tym majestatem nic się zrównać nie da.
As-dur Polonez jest jednym przepotężnym, iście tryumfalnym „Danse macabre” narodu, co ustawicznie wieko od trumny odchyla i nigdy groźniej i majestatyczniej się nie objawił jak właśnie w tym polonezie.
Pisał Schumann o mazurkach Szopena, że: „gdyby samowładny monarcha północy wiedział, jakich ma wrogów w skromnych melodjach «Mazurków», zakazałby takiej muzyki, która jest armatami wśród kwiatów”.
A cóż dopiero powiedzieć o tym polonezie, który jest jednym gromkim, mocarnym manifestem tych, którzy się pogrześć nie dają.
Szopen — on Her-Armeńczyk — wywlókł w tym tworze Króla Ducha z grobu i ukazał go narodowi.
Jednakoż nadszedł czas, kiedy dusza potężnego wieszcza bezmiarem cierpienia swego narodu wyolbrzymiała do ogromu tego, co Bogu jest równy, z wściekłością wali pięściami o wrota Przeznaczenia i krzyczy rozpacznie: Czemu? Czemu?
Eli, Eli lama sabachtani?
Czemuś nas opuścił, Panie?!
I takim jednym, straszliwym krzykiem: Eli, Eli lama sabachtani? — jest najpotężniejszy wyraz, jaki dusza narodu dla swego niepomiernego bólu znalazła:
Szopena Fis-mol Polonez.
Z czymby to porównać można?
W całej przepotężnej sztuce polskiej nie mogę znaleźć odpowiedniego ekwiwalentu. Potęgą natchnienia stoi na wyżynie improwizacji Mickiewicza, ale rozpiera egotyczny ból do cierpienia miljona, siłą artystycznej mocy przerasta cały twór Grottgera... Jeden może symbol znalazłby się w polskim malarstwie:
Rejtan na obrazie Matejki — wznak rozpostarty z rozdartą koszulą, ostremi szponami swoich palców w ciało swoje wgrzebany i wielkim krzykiem wołający: Nie pozwalam!
A wraz rozpaczny krzyk do Boga: Czemu?
I zaciekłym, urywanym pierwszym taktem swego Poloneza — męczeńskiej epopei — woła Szopen: Czemu?
I to pytanie najgłośniej, groźniej jeszcze... Jakby do miażdżącego skoku, przyczajone dyszy to „czemu?” — aż wreszcie wybucha całym orkanem krzyków, co zlały się w jedno krwawe, spienione pytanie: Czemu, czemu, czemuś nas opuścił, o Panie?!
Chwila milczenia.
Niema odpowiedzi.
Człowiek ochłonął. A dusza jego rozgrzmiała jakimś przeolbrzymim, bohaterskim, uroczystym tonem, śpiewem z bólu wyzwolonej duszy, co dorosła swemu Przeznaczeniu, co bez lęku i bez grozy, z zaciekłym, groźnym męstwem patrzy w upiorne, tajemnic swych pewne ślepia sfinksa, ale na nic... Jednakowoż go lęk ponosi, chciałby wszystkie pieczęcie porozrywać, a one nietknięte:
Życie nie przestało być zagadką, ani śmierć ciężkim strachem i tajemnicą, i w zadyszanym bólu jęczy człowiek to straszne: „Czemu?”
I straszny płacz rozsadza mu piersi, rozpaczny szloch konających, którym życia nie żal, tylko jedynie tego, że dłużej walczyć nie mogą. Ale na nowo ze zdwojoną siłą
Uwagi (0)