Senat szaleńców; Proza poetycka; Utwory radiowe - Janusz Korczak (czytac txt) 📖
Senat szaleńców obraduje w szpitalu psychiatrycznym: to miejsce, gdzie można wypowiedzieć wszystko, nawet najbardziej niedyskretne diagnozy społeczne, nawet najbardziej rewolucyjne propozycje reform. Sztuka została wystawiona w roku 1931 na deskach teatru Ateneum w Warszawie w reżyserii Stanisławy Perzanowskiej.
W zbiorku znajdziemy także zbiór modlitw „Sam na sam z Bogiem”, pełnych pokory i świętego zwątpienia, chwytające za serce „Felietony radiowe”, obyczajowo-filozoficzne dialogi „Bezwstydnie krótkie”, wakacyjne obrazki „Pedagogiki żartobliwej” i nowatorskie spojrzenie mądrego pedagoga na wielką postać biblijną w rozważaniu: jakim dzieckiem był mały Mojżesz? Ten ostatni utwór zachował się tylko jako przekład hebrajski, wydrukowany w październiku 1939 r. w piśmie „Omer” w Palestynie. Obecną publikację zawdzięczamy tłumaczeniu Ewy Świderskiej i Hanny Kirchner.
- Autor: Janusz Korczak
- Epoka: Dwudziestolecie międzywojenne
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Senat szaleńców; Proza poetycka; Utwory radiowe - Janusz Korczak (czytac txt) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Janusz Korczak
Grają, grają. — Inicjatywa.
Zagapiłem się. — Tempo. — Bramka. Klamka. Błyskawicznie. Nie wiedziałem, że tak trudno naraz patrzeć się370 razem i gadać. I co to ma wspólnego z Towarzystwem Naukowym?
I dlaczego akurat ja właśnie, a nie który z was — sprawozdawca sportowy? — Ugryzie ciebie mikrofon, podrapie, kopnie, dziobnie? — (Gwizdek). A jeżeli nie uda się, też słońce nadal będzie świeciło, a ziemia kręcić będzie swoje wywijasy, i w ogóle co? Dopóki ziemia stała solidnie w miejscu, i ludzie nie mieli kręćka. — Teraz wszystko tańczy — tempo — fox, faif371, trot372, flit, brydż — powariowali. (Gwizdek).
Ooo, ładnie. — Ale trzeba się znać, rozumieć i wiedzieć. I trzeba audycję przygotować, opracować. — Ja mogę, a tobie nie wypada: bo będą obgadywali — więc siedzisz i jesteś ładny. — Znam takich: tu praca, walka, zapasy, idee — a on siedzi ładny i miły. Tu praca, trzeba coś, czas to pieniądz, społem, a ona ładna, miła, siedzi i nic. (Gwizdek).
No, dawaj kartkę. — Zacząłem: trzeba skończyć. — Nie wiedziałem, że w sporcie, tu, przy siatkówce tak dobrze można poznać człowieka; kto samolub, kto drapieżnik — rozpycha się łokciami; ten społecznik, ten ofiarny, ten węszy, czeka na koniunkturę. — Ty tylko patrz. — Ooo. — Mógł podać piłkę, on nie. — Messeńczyk jucha, Arystomenes — uuuch, ty Bramaputro373 — wolał sam spartolić.
Zmiana miejsc. (Gwizdek).
Grają, grają. — Siatkówka. — Tempo ostre. Poziom wysoki. — Sytuacja. Kondycja. Duża ambicja. Przewaga techniczna.
Nie. — To już było.
Ooo, podskoczył. Odrzucił. — Cios. — Faul. — Lokaut, impas, puchar, rapir, kartel, eksport. — Demi place374. Dystans. Trening. Rakieta. Regaty. Z ziemi — upadł — leży ścięty — aut. Załamał się. — Pięć na pięć. — Korkociąg. — Rurociąg. — Demi vierge375.
Chateaubriand376.
Usłonecznienie gleby, bogate poszycie drzewami owocowymi. — Hodowla bananów w południowej Australii...
Co on tu na tej kartce powypisywał za brednie? — A ja skąd mogłem wiedzieć, że to notatki ze szkoły, stronica z brulionu? — Trzeba było przekreślić.
(Gwizdek).
Grają. Grają... A dajcie wy mi spokój. Każdy powinien robić swoje... Nie można z radia małpy robić.
Sprawozdawca to sprawozdawca. Nie ja!
A o Tyrteuszu jutro wam przeczytam albo kiedyś (jeżeli chcecie).
UWAGA
Pozostawiam domyślności Czytelnika intencję tej audycji. — Nie wiem, niestety, czy udała się. — Zrozumiał mnie chłopiec. Mówi: „Sport — ciało, Tyrteusz — poeta, duch”.
Dziwią się ludzie i mają za złe, że niby poniekąd lekarz i nie chcę radzić. Ale co: jeżeli wiem, jakie dać lekarstwo, nie wiem, co za choroba; jeżeli znam chorobę, nie wiem, jak leczyć. Wiem co, nie wiem ile i kiedy, przed czy po jedzeniu, na mleku czy na rosołku z kurki. — Już wiem i zapisałem; a mamusia: czy będą komplikacje, czy nie rozwinie się na przykład gruźlica. — Więc ja (do zaniepokojonej): gruźlica? — Chyba nie; ale gdyby nawet, rozejdzie się, wyrośnie. Pocieszam.
Zaraz pierwszego tu dnia pyta się mamusia: że synek skórę na słońcu oparzył. — Ano: rozpoznanie; ułatwione zadanie. — „Piecze? — Piecze. — Boli? — Boli”. — Mówię: „Pilnuj się, bo w przebiegu tego niedomagania często wynikają bójki. Kolega ciebie w plecy albo po koleżeńsku położy rękę na ramię — zaboli, i ty go w łeb, i wróg — awantura”. — A mama: „Czy można wazeliną? — Czemu nie, można. — Albo pudrem? — Można. — Albo maść cynkowa? — Nie zaszkodzi. — Albo krem? — Czemu nie: waniliowy. — Rozejdzie się — wyrośnie — do wesela zgoi się, do rozwodu”. (A ja skąd mogłem wiedzieć, że jego mama akurat rozwodzi się?) — Obrażona.
Próbowały mamusie — porady higieniczne: że nie tknął obiadu. — „Czym, palcem nie tknął? — Nie jadł. — Aha — zapewne nie był głodny”. Pytam się: „Byłeś głodny czy nie?” A on: „Jeszcze jak. — Więc? — Bo byłem głodny i lubię barszcz, i siadam, i biorę łyżkę, i mama poprawia mi włosy, i przysuwa talerz, i mówi: Jedz — jedz, taka dobra zupka, musisz zjeść; dlaczego mama obrzydza mi jedzenie?”
Drugi znów: ma często brzuszek i rozwolnienie. — Leczyła go u różnych lekarzy i powag; już brał różne proszki, krajowe konsylia i obcokrajowe mikstury. — Co robić? — „A wie pani, taki mi się przypomniał przypadek podobny (kubek w kubek) — też chroniczny, też chłopak. — A on raz gazetę zjadł — nie całą, bo mu zdążyła wyjąć palcem z buzi, ale kawałek zjadł (papier, farbę, druk). — I nie otruł się, i gazeta wyszła (bez przeczyszczenia nawet), tylko dieta — i pomogło: fakt. Zdrów”. (Chroniczny).
Rozeszła się w pensjonacie pogłoska, że leczę zaburzenia przewodu pokarmowego wiadomościami politycznymi gazety.
Ano dobrze. — Ostatnia już próba: porada pedagogiczna. — „Co z nim robić?” — Nie odmawiam: sąsiedzka przysługa. Posadziłem mamusię na trzcinowym krześle, jego na stole, sam na stołku. I mówię:
— Słuchaj, syn. Mam wrażenie, że i tobie już dokuczyła ta inflacja wykroczeń. — Więc spróbuj: program poprawy i frontem do grzeczności. Poznałem cię już tyle, ile człowiek człowieka przeniknąć jest zdolny. — Zbożne są twoje na ogół intencje, popełniasz błędy taktyczne, więc — drobna korekta...
Zmarszczył brwi. Widzę wysiłek myślowy. Skupienie. Słucha. Więc efekt. — Mówię:
— Jesteś już duży i rozumny chłopak...
A on przerywa nagle:
— Pan cwaaany. Pan mnie buja, żebym się słuchał mamusi. Nie ma głupich.
Więc mówię: „Wyrośnie, rozejdzie się. Radzę — więcej zostawić go w spokoju...”
Nie lekceważę, nieprawda, nie żartuję. Jedyny mój błąd, że podejrzewam opiekę o logiczne myślenie.
Wezwano mnie raz dawno do niemowlątka w zimie. — „Czy można z dzieckiem do ogrodu? ile minut? ile stopni zimna?” — Więc ja ogólnie, że powietrze potrzebne, że rozumie się nie, jeśli trzydzieści stopni mrozu. — No i chciał ją aresztować delegat opieki nad zwierzętami, bo paraduje z dzieciną po ulicy, bo było tylko dwadzieścia dziewięć stopni mrozu. — Delegat chciał zapisać mój adres i umieścić w zakładzie nieuleczalnych, a dziecko jak rydz. Wyrosła — już dziś — mężatka.
Dziecko wiele zniesie porad higienicznych, lekarskich i pedagogicznych — cudowny mechanizm — mimo, wbrew, na przekór — poprzez wszystkie systemy i teorie prześlizgnie się i zrównoważy. Ki pies zgadnie, ile czego i kiedy, żeby stosunkowo najmniej zaszkodziło? Dlatego trudno i łatwo być lekarzem.
Zarzucają mi, że nie leczę, tylko prawię morały, wygłaszam wykłady i kazania. (I w ogóle nie lubią inteligentnych lekarzy). — I dawno raz powiedziała mi demoniczna brunetka, ukazując w uśmiechu śnieżne ząbki i rysując serce parasolką na piasku: „Obawiam się, że pan przefilozofuje życie”.
Czego ja nie widziałem, czego nie próbowałem. — Ile drzazg wyjąłem z palców, ile z oczu ziaren piasku, muszek i węgielków; ile grochu i pestek z nosa i z ucha; ile pierścionków ciasnych z palca zdjąłem małoletnim pacjentom.
Drzazgi. — Myślałem, że specjalista. — Są różne. Koniec sterczy, wtedy łatwo. Czasem pyłek szkła albo okruch drzewa o cielistym kolorze: kłuje, ale nie widać. — Dzieci mnie nauczyły, że najlepsze narzędzie: zęby. — Zgłosiłem referat na zjazd chirurgów: O nowym sposobie wygryzania drzazg niewidocznych zębami. — Sądziłem, że w tej dziedzinie — murowane doświadczenie, bo astronomiczna liczba drzazg. — Aż tu bojaźliwej dzieweczce kolec akacji pod paznokieć, głęboko, koniec ułamany. — Biorę pęsetę i nożyczki, przepalam — mówię, że będzie bolało. — Ona nie chce: wymoczy. Mówię: „Będzie gorzej”. — Nie. — „Twój palec, twój ból”. — Poszła do żony ogrodnika; a ta żyletką zardzewiałą przepiłowała trójkąt paznokcia, podważyła agrafką i wyjęła bez bólu. Ja — aseptyka, pęseta, ból, nożyczki, chirurgia; a żona ogrodnika — żyletka, agrafka, zęby i bez bólu. — Jakże potem nie sceptyk?
Albo oko: radosna tajemnica. — Bo pomyśleć tylko — patyki, klipy, proce, gumki, stalki377, szpice — wojny, szyszki, cyrkle, kamienie — nad okiem, pod okiem, obok. — Połowa ludzkości winna być oślepiona. — A dzieci rosną, widzą, mają oczy, żyją. — Żyją — i to jak — proszę; widzą — ich bujne pomysły (nie wiesz dnia ani godziny).
Założył się, że skoczy (skiknie) z pierwszego piętra na asfalt podwórka. Skiknął (bo musi wygrać). No i nie złamał, i uwięźnięta kiszka378 sama wlazła z powrotem w gorącej kąpieli, więc nawet bez operacji.
Albo założył się, że zdąży przebiec przed tramwajem. — Nie zdążył. — Ale motorniczy w ostatnim momencie hamuje i tylko teczkę z książkami przejechał. — A posterunkowy przyprowadził wystraszonego. — Kto odpowiada? — Ja. — Komu grozi protokołem za niedozór? — Mnie. — Bo ja — kierownik zakładu, więc odpowiadam.
Albo spadł z drzewa, ten setny i pierwszy. Zemdlał, zwymiotował. Już nawet nie targował się: zaniosłem go do łóżka. — A wieczorem wylazł przez okno.
Albo założył się, że przejdzie przez bagno do wysepki. Jeżeli nie utopi się, wygrał, jeżeli nie uda się, przegra. A tam utopiła się podobno nawet krowa. No i udało się — wrócił gagatek czarny jak nieszczęście, wytetłany jak półtora i trochę.
Ten zjadł dziesięć ogórków, ten grzyby surowe, ten najadł się pestek od śliwek (nie wisien), mówi, że smaczne; innym radzi skosztować; ten połknął srebrne dwadzieścia groszy, ten pięć groszy — prosi, żeby wyjąć, bo ja doktór379, a jemu szkoda. — Ja, że on nie skrzynka do listów, ja — nie poczta, „gawronie bengalski”.
Albo epidemia: tego głowa boli, tego kark i szyja. Już nawet chcę telefonować do urzędu zdrowia, że drętwica. — Ale rano wchodzę do umywalni, a tu oni — każdy pod kranem stoją szeregiem i łby pod strumieniem lodowatej wody. — Zima ostra była, a oni — turniej: kto dłużej wytrzyma. — Stoję, patrzę, czekam. — Nic. — Czekam, dziwię się. — Nic. — Kie licho: przecież wiem, w ogóle nie lubią wody? A oni turniej, wyczyn: kto dłużej wytrzyma? — Jak nie huknę: „Gamonie dardanelskie!” — Od razu epidemia wygasła.
Praktykuj — proszę — szargaj dostojną wiedzę w nie notowanych w kronice medycyny sytuacjach.
Proszę tylko: on nic, on usiadł na ławce, chciał, uważacie, spokojnie, chciał tylko odpocząć. A w ławce był gwóźdź. Jak siadał, tego nie wiem i nie będę wiedział. — Zwyczajny sobie lekarz wie — zawsze wie na pewno; ja muszę się domyślać. — O sterczące gwoździe często drą ubrania. — Tak. — Ale on, takie już jego szczęście. — Usiadł spokojnie, nie zauważył, że sterczy — i — krwawa rysa głęboka na tyłku — od ucha do ucha — na przestrzeni plus minus dziesięciu centymetrów. — Mówię ponuro: „Trzeba spirytusem salicylowym, przysypać kseroformem. — Nie waaarto. — Nie gadaj: ruszaj do sypialni. — Mam leżeć? — Tylko chwilę, bo muszę kseroformem. — Więc co? — Więc to, że proszku w górę nie można sypać, bo zleci”. — A on: „Stanę na rękach. — Phi, spróbuj”. Stanął na rękach, głową na dół, poszwankowanym organem do góry, balansuje nogami. — „Stój, bucefalu380, spokojnie, bo mnie kopniesz. — Kiedy szczypie. — Musi szczypać”. — Udał się opatrunek: zasypałem...
Myślicie, że pozwalam? — Za kogo mnie macie? — Surowo zabraniam. — I: „Jazda do kąta; nie wypuszczę, dopóki nie policzysz swoich okaleczeń, swoich rycerskich ran”. — A on idzie — siedzi pokornie w kącie i liczy. — Raz w raz wzywa mnie, bo ma wątpliwości. — „On woła. — Czego chcesz? — Czy liczyć blizny po szczepionej ospie, czy liczyć niebieskie siniaki, czy stare żółte też?” — Porozumieliśmy się, odchodzę. — Znów wzywa: „Czy to liczyć za jeden, czy za trzy; czy strupy po zagojonych liczyć?” — Są różne stadia przejściowe, więc nie tak znów proste i łatwe. — Odchodzę daleko, ale znaleźli: — „On pana woła”. — Mówię, już trochę podirytowany: „Nie woła, tylko prosi. — Nie! powiedział wyraźnie: »Zawołaj go«. — Nie go, tylko doktora”. — Wzruszył ramionami: „Nie wiem, on tak mówił”. Nie jestem formalistą, ale manewr biurokratyczny: „Dobrze, przyjdę, niech czeka, nie pali się, nie na pierwsze zawołanie”. — Więc tu i tam — tam i tu — i dopiero do niego, i ostro: „Czego??” — A on — nowa trudność: „Jak liczyć na głowie i na plecach i w ogóle tam, gdzie »nie sięga mędrca szkiełko i oko«. — Weź lustro”. — Już próbował, nawet dwa pożyczył; nie można. — „Weź do pomocy kolegę; nie będę ci taszczył z Warszawy trema381”.
Nie pamiętam, bo dawno. Ale wiem, że sto z dolewką zadrapań. — Więc powiedziałem: „Kiep ten, kto nie umie korzystać z doświadczenia”. — Westchnąłem. On też. — „Czy mogę wyjść już z kąta? — No, tak”. — Nie wolno przeciągać struny, bo bez pozwolenia zwieje — i co? — Nowa kolizja i represje?
Powie kto: wiadomo — chłopaki. — A ja mówię: nie — dziewczęta nie gorsze, ale inne z nimi troski i trudności.
Dwie przyjaciółki. Trzynaście lat czy czternaście, więc wiadomo — rosną, martwią się, że grube, ciężkie, ociężałe, i w ogóle inne, niż były. Więc umówiły się, że zachorują i schudną. Więc w tajemnicy wieczorem gorącą wodę do kubła i nogi do gorącej wody — i potem boso
Uwagi (0)